Ostatnie dni na pół już wakacyjne pozwalają cieszyć się
nienachalnością słońca… Można spacerować w babskim towarzystwie, nieśpiesznie…
bezkarnie plotkując o tym, że lody kawowe są najpyszniejsze, że się zakochało w
Mateuszu, co przy śniadaniu całusa skradł, i że najfajniejsze zabawy to te w policjantów
i złodziei… Tak to sobie właśnie szłyśmy
z prawie pięcioletnią Armagedonicą, co już przecież PRAWIE dorosła jest, aż tu
nagle… aż tu nagle urok sztuki ulicznej uderzył nas całą swoją dosłownością:
- Mamo, co to
jest?!
- Yyy, armata.
- Mamo, no co Ty, to nie jest armata. Tu są kolce! Armaty
nie mają kolców!
- Yyy, to może jakaś rakieta? [jakby rakieta miewała
kolce…]
- Nieee! Wiem! To jest bomba, latająca bomba! I
jak ona wystrzeli, to ło hoo…!
Wolałam nie pytać, co za "ło ho" będzie, jak wystrzeli. Nie, żebym nie wiedziała. Strach mnie przez konfrontacją z jej wiedzą obleciał raczej. Ale tak się
zastanawiam, Nieczytelniku Uświadomiony, czy oni już w przedszkolu wychowanie
do życia w rodzinie w programie mają? Bo szczerą mam nadzieję, że to nie ów
wspomniany Zakochany Mateusz się do tej wiedzy szerokiej przyczyniał.. ;)