sobota, 30 lipca 2011

ktoś pociąg do myślenia mi skradł, czyli o kinie na kacu

"Bardzo dostojnie i spokojnie, z czterema łapami w powietrzu, wypływał Kłapouchy spod mostu. […]
-Kłapouchy! - zawołał Królik. - Co ty robisz?
-Co robię! Zgadnij, Króliku: może kopię dołki w ziemi? Chyba nie. Może skaczę z gałązki na gałązkę młodego dębczaka? I to nie. Wiec może czekam na kogoś, kto mi pomoże wydostać się z rzeki? O, to właśnie. Dajcie tylko Królikowi trochę czasu do namysłu, a on zawsze zgadnie."

widok szarofioletowego osła [który już chyba dla mnie zawsze będzie mówił głosem Jana Prochyry] unoszonego w całej swojej majestatycznej stoickości przez toń rzeki ze Stumilowego Lasu rozczula mnie za każdym razem, kiedy pozwalam sobie na wizytę w tym czarownym świata zakątku. wracam tam zawsze, kiedy rzeczywistość irytuje swoją dosłownością, kiedy z samą sobą przestaje mi być po drodze, kiedy gdzieś gubię się w swoich wyborach… podkocowe, herbaciane wędrówki po tym wiecznie dziecięco zadziwionym miejscu zielenieją mi duszę na powrót, ładują akumulatory wrażliwości. stronice pochłaniają złe myśli, mielą, mielą i w rezultacie wypluwają naprawioną, może ciut nawet lepszą mnie. działa w tych literach na moje serce jakaś dziwna magia, której nie podejmuję się pojąć. może dlatego ta opowieść znaczy dla mnie tak wiele… to chyba jedyna książka na regale nierażona atakiem trzyletniego, pałętającego się podstępnie po domu Armagedonu [o tym, obiecuję, innym razem] z czarnym markerem w łapiszczy [nie mam pojęcia, skąd Ona wynajduje wciąż nowe i nowe narzędzia zbrodni, bo słowo daję, tylu flamastrów w domu nigdy nie mieliśmy], jedyna książka, nad sprezentowaniem której zawsze się zastanawiam, nie dlatego, czy się spodoba nowemu właścicielowi, tylko czy właściciel spodoba się jej, bo w pojęciu mojego bezrozumu to trochę jak podanie klucza do skrzyni zdumień, wiecznej dziecięcości i może mądrości jakiejś przy okazji… autorytarnie więc, do gruntu bez uzasadnienia próżnie wybieram tej odkrywczości czytelników z najwyższej mojego świata półki ...
i do wariacji okołopuchatkowych, od których przecież roi się od sklepów z zabawkami przez spożywczaki po księgarnie, podchodzę zatem ze sporą rezerwą. Disney’a produkcje, choć tak delikatnie obchodzą się z tematem też nie zawsze bywają udane. dziś, po mocno sabatowej i sabatowo-owocnej [o tym, jak owocnej  razem następnym] nocy udało mi się pod pretekstem zabrania Młodej Damy do kina na moment ściszyć w niej wyjątkowo głośną w całej mojej poimprezowości fonię…
i co? i nic. żadne tam 3D, żadne strachy i potwory [choć Bendezar w wykonaniu Sowy Przemądrzałej to nie w kij dmuchał stwór, chciałoby się rzec Stwór przez duże „S”] klasyka uroku sama w sobie. kilka podkolorowanych scen Milnego, poklejonych piosenkami, których w bajkowych nawet historiach osobiście nie znoszę, a które rozdziawiały usta wszystkim zwolnionym z biletu z racji wieku oglądaczom. oczywiście bezkonkurencyjność Kłapouchego nawet w tygrysich paskach, który na zawsze pozostanie moją największą miłością jest niepodważalna, ale fakt, tu mogę być nieobiektywna. ubawiłam się setnie, a kiedy ta pokręcona Drużyna Pierścienia uwięziła się na własne życzenie w wielkim dole, śmiałam się najgłośniej w całym kinie, przynosząc wstyd całej Rodzinie…
na kaca zatem, chandrę, niedzień, nagły brak lodów w zamrażarce, złamany obcas, wyjące dziecko, pietruchę na zębach na obiecującej randce albo dziurę w jedynych rajtach przed ważnym spotkaniem... jeju no polecam no!

czwartek, 28 lipca 2011

OŁ EM DŻI, czyli kobiety jednak są z innej planety :)

uroczy wieczór, w solidnej misce lody bakaliowo-grycanowe przaśnie okraszone dżemem z czarnej porzeczki [tak, jedni jadają lody z popcornem, ja jadam z dżemem jako pewien Pan Starszy mnie nauczył, kiedym jeszcze nieopierzonym dziewczęciem była] w uszach  przyjemnie sączący się gładki jazzik [co to duszę skutecznie leczy na poczet ran przyszłych z własnej głupoty poczynionych] ze słuchawek [co by z kolei Domownikom odbioru arcydzieła kina sensacji zza oceanu nie zakłócać]…dobrze, czas i miejsce akcji nakreślone...
w tym czasie zatem i w tym miejscu akcji otwieram ja, Drogie Nieczytelniczki, mój zacny, maluteńki komputerek i mało się przy wyświetleniu mojej strony startowej rodzynkiem nie zakrztuszam. a czemu Drogie Nieczytelniczki ja się o mało rodzynkiem nie zakrztuszam? otóż nie dlatego, że nagły wstręt do rodzynka mnie zdjął przez wzgląd na solidarność kobiecych upodobań. [nieposkromiona słabość do bakalii zanurzonych w lodach kieruje mną bowiem od czasu, kiedy czasu zbrakło, by lody owe z brzucha pewnego męskiego spróbować] zatem dlaczegóż?  a dlatego otóż, że na WP, pod niebrzydkim skądinąd aktem kobiecym widnieje napis „WIEMY DLACZEGO KOBIETY UPRAWIAJĄ SEKS!” otwieram ja zatem zakładkę ową, zafrasowana nieco, podniecona chciałoby się rzec nowymi w nauce odkryciami, co się nam tak WP wykrzyknikowo [z błędem interpunkcyjnym jednakowoż] szczyci. i co ja widzę? czemu Nieczytelniczki Drogie, Cudne a Urokliwe Wielce my seks uprawiamy? jakim argumentem to nas na łóżkowe wyczyny skusić można? uwaga [że pozwolę sobie zacytować wyrafinowany ten tekst] : A najlepszym argumentem praktycznym jest... spalanie kalorii. Prawie każda kobieta była, jest lub będzie na diecie, więc nasz argument ma bardzo szerokie zastosowanie. ba, idąc dalej za autorem [i  tu łyżka utytłana grycanowo zawisa bezładnie w na wpół otwartych ustach] : Samo całowanie się pozwala na spalenie 200 kalorii w ciągu godziny - możesz napomknąć jej, że by spalić taką ilość kalorii musiałaby przez dwie godziny gotować lub przez 48 minut sprzątać. Co jest najprzyjemniejsze?
„ja pierdziu!” wszędobylskie mnie ogarnia i myślę ja sobie „Biedne te wszystkie szczupłe kobiety, co to ciało swoje lubią albo nie daj bóg te, co za zbyt szczupłe uważają się… a partnerzy ich…”
tłumaczy to nieco szczerze udawany zachwyt na twarzach aktorek porno, którym mężczyzna na twarz swoje dobrodziejstwa spuszcza [tak, wracam do niedawnych lektur wspomnieniami w całym swoim zafrasowaniu] bo i pożytek z tego jaki?
koniec zatem Drogie Panie z zachwytem nad jednym Mężczyzną, nad ciałem jego, dotykiem, oczami, miękkością ust, twardością penisa [że o bliskości metafizycznej nie wspomnę], bo cóż za różnica, na jakim sprzęcie w siłowni się ćwiczy? a i mnie dziś miękkość kolan w sklepie na dźwięk „no nie, ale żeby loda nazwać sztywniak, to już spora przesada” najniższym głosem, jakim w życiu słyszała, zdawać się musiała…
tak czy śmak, z czystym sumieniem dokończyć mogę moją miskę grycanowych z dżemem, bo mam wrażenie, że dziś mi raczej w biodra nie pójdzie… ;)

środa, 27 lipca 2011

"to naprawdę bardzo ładny ogon, ładniejszy niż cała reszta mnie"

siedziałam nie tak znowu dawno na ławce przy placu zabaw [bo i tak czasem w zwyczaju mam] siedziałyśmy. z przyjaciółką mą serdeczną [nie znoszę słowa przyjaciółkaprzyjaciel brzmi poważnie, odpowiedzialnie, niesie półki zdartych razem butów, litry przelanej wódki, poklepywanie się po ramieniu i uzasadnione przecież psioczenie na baby, ratowanie życia i inne tam męskie rozrywki… przyjaciółka to ploteczki przy kawie o tychże zdartych przez mężczyzn butach i o tych, których zedrzeć się nigdy nie zdoła, bo szpilki. ploteczki sreczki i ponadto nic. bez wzniosłych ideałów, przewytych wspólnie nocy, gorącej zupy, bo źle na duszy, stawiania się na gwizdek, kiedy świat się wali, godzinnych poradach przez telefon, kiedy dziecko chore, przywożenia, odwożenia ze szpitala, nocnych śpiewów i robienia z siebie głupka, żeby rozbawić, bo tak naprawdę facet głupi i zostawił, nagich kąpieli w za zimnym ciągle morzu, milczeń, kiedy trzeba, aniołów przywiezionych z piernikowego miasta, bo więcej prawdy mówią niż milion szeptań kochanków do ucha… tak, zdecydowanie nie lubię słowa przyjaciółka. my zwykłyśmy mówić wiedźma, bo dekokt zacny sporządzić potrafi i świat zatrzyma, kiedy trzeba… bo moc czarowna w tych spotkaniach sabatowych się kryje, której chyba żaden mężczyzna ogarnąć swą odpowiedzialnością nie potrafi [nie, to nie przytyk, tak się staje po prostu]. mężowie zazdrośni zatem bywają i trudno im się dziwić, kiedy jakiś świat nad rodzinę przysięgłą się stawia… nie wiem o Tobie nawet połowy tego, co wiedzą One – usłyszałam w domu ostatnio. to prawda. smutna może. ale trudno jest współdzielenie świata przyrównać do jego współodczuwania…
hmm z założenia miało być o dzieciach (tak, Drogi Nieczytelniku, stąd przemyślnie plac zabaw), wyszedł ckliwy, bałwochwalczy pean kobiecej solidarności, w której przecież bywają pęknięcia, rysy, łzy wściekłości i awantury na cały nocny autobus… nie mam złudzeń, nie jestem bezkrytyczna, mam świadomość żali, niespełnień, dup bladych, jakie czasem zdarzają się między nami. może dziś po prostu bardziej tej wiedźmowej siły potrzebuję, może bardziej w nią wierzyć chcę?
wiem, że światy zmieniają się, kosmosy rozpadają, a my ciągle jakoś się odnajdujemy… wiem, miało być o dzieciach…heh, ja zresztą ciągle piszę w nawiasie. pora więc chyba już zamknąć ten wielki mojego serducha margines…]
PS tak wiem, tytuł mocno przyogoniaście pasuje do reszty, ale kurka, jakże ładny jest... i tak, to hit kinowy, na który z pewnością się wybiorę

nie wiem, nie rozumiem

onieśmiela mnie ulotność, poraża ubywanie… dwoje ludzi tak bliskich sobie chwilę temu, dziś spogląda na siebie jak z dwóch różnych brzegów świata. kosmosy rozpadają się, gwiazdy spadają z granatowości nieb, niekoniecznie spełniając marzenia. przyjaciele przestają się rozpoznawać, miłości gubią do siebie drogi.  nie żyjemy w próżni Ktoś powiedział mi ostatnio. to prawda. nie żyjemy. miał rację. jak zresztą prawie we wszystkim....
bezsłowności dziś we mnie więcej niż ochoty na pisanie.
dobranoc.

wtorek, 26 lipca 2011

ziarnko do ziarnka i szast prast mit gotowy

hmm… a nad fantazjami unosił się… mit czarnoskórego kochanka…skąd?  może to chęć egzotyki? może potrzeba zmian, poszukiwań smaków? może gdzieś pokutuje mit czekoladowej spermy? (tak, zdaję sobie sprawę, że mnie ponosi) prawda jest taka, że żadna z zapytanych przeze mnie kobiet ani nie skrzywiła się, ani nie zachwyciła specjalnie pomysłem nocy z czarnoskórym mężczyzną. skąd więc pomysł, że takowy mit istnieje?
słyszałam o różnych pragnieniach. mężczyźni widzą nad sobą Azjatki albo przynajmniej oryginalne dla przeciętnego Europejczyka w swej urodzie Mulatki… nie słyszałam natomiast, żeby jakakolwiek Polka marzyła o Chińczyku w swoim łóżku albo znacznie bardziej liberalnym w swych poczynaniach seksualnych Japończyku… filmoteka (chciałoby się rzec) branżowa efekt kultywowania hebanowych penisów wydaje się skutecznie podbijać, o czym miałam okazję się niedawno przekonać (choć przyznaję, żaden ze mnie znawca w temacie filmów porno, ba, laik raczej)
tymczasem jakiś czas temu, nie wiedzieć splotem jakich przedziwnych okoliczności, trafiłam do tancbudy, nie niebieskiej bynajmniej. muzyka rodem z 8 klasy podstawówki- dr alban, will smith i szereg innych, totalnie nierozpoznawalnych już przeze mnie chórzystów… na parkiecie dresy, włosy na żel, zjawiskowość wyginanych dekoltów… totalna obcość, niemojość świata, dwa światy, chciałoby się rzec… a skąd tam tylu hebanowych mężczyzn? nie wiem… no dobrze, kłamię, wiem. ze statku pewnie…

a na imię miał Nathaniel…
 i już wiem, skąd mit czarnoskórych kochanków się wziął… nie był wysoki, nie był przystojny, paskowe polo miał, angielszczyzną mówił łamaną dość i bynajmniej o Czechowie nie można było z nim prowadzić dysput… tańczył jednakowoż jako zjawisko jakie… wszystkie białoskóre, przekonane o swojej boskości wije, z bezdumnym zapatrzeniem w lustro (gdyby im takowe postawić przed obliczem, ku ich radości zapewne) chować się przed miękkością ruchów hebanowej załogi mogły … nie dotknął mnie ani nawet nie zbliżył się specjalnie, a wyczuwał każde mojego ciała drgnienie… nie pragnęłam go, on nie pragnął mnie, po prostu świetnie się bawiliśmy do tej muzyki, co rodem z 8 klasy podstawówki leciała… 
ale jeśli, Drogie Nieczytelniczki, tak poruszają się w łóżku czarnoskórzy kochankowie, to słowo daję… w każdym micie ziarno prawdy być musi…

poniedziałek, 25 lipca 2011

kobieta po-winna, czyli czemu komórki powinny mieć alkomat

otwieram ciężkie i słowo bym dała, mocno podkrążone oko. najpierw lewe, bo najczęściej prawe chowa się przed świtem w poduszkę. obcy pokój. to mnie nie dziwi, jestem na wakacjach. na lewo jedna kumpelka (śpi), w kącie po drugiej stronie pokoju druga (przez sen pilnuje laptopa) – bosko babski wypad. i tylko jedno pytanie błąka się po jeszcze nie do końca niewinnej głowie- Jakim sposobem u licha te dwie urocze, delikatne damy  wtaszczyły mnie po tych stromiszczach do sypialni? nie wtaszczyły. już wiem. weszłam sama, ba, nawet spodnie przed snem w kostkę złożyłam, a jak! rozpoznanie sytuacji trwa około 5 sekund, ale ja pierwszy raz wiem, że budzić się pod hasłem gdzie ja jestem? kim ja jestem? nie jest fajnie.
to nie najgorsze jednak pytanie poimprezowe, które zadało mi się zadać. może odpowiedź mniej mnie przeraziła niż na to brzmiące Ranyyy!!! co ja mu nawypisywałam?!

„-Nie pisz, no nie pisz, Głupia, znów będziesz żałować, żeś pisała” – zdarza się Wam słyszeć coś takiego? Mnie nagminnie. Utracone miłości, Mężczyźni, którzy jeszcze do przedchwili nas chcieli albo Ci, co chcą nadal, ale chwilowo jednak nie, albo Ci, co chcą i  w tej chwili nawet, ale los wypchnął ich złośliwie na drugi koniec świata, czyli do Olsztyna. Wszyscy oni kryją się podstępnie w liście kontaktów pamięci telefonu, karty sim i własnej głowy… i zdawałoby się czekają, czekają na babski wieczór zawiany przywinnie. a że kobieta szybciej poczuje niż pomyśli… przyspieszające kroku w lekko podchmielonej krwi tęsknoty, pragnienia, nagłe odkrycia, czegośmy to jeszcze im nie powiedziały same wklepują się w te rozchwiane 160 (oby tylko) znaków. pół biedy jak Mężczyzna odpisze, pół biedy nawet jak niezgodnie z płynącym już w nas wyobrażeniem, najgorzej, kiedy jego numer trzeźwym jest albo myśli trzeźwo po prostu i w całej tej swojej trzeźwości milczy uparcie. ojj…
próbowałyśmy w gronie  babskim a zżytym niezwykle opracować patenty aesemesowe na czas pijackich plot. a jako że do 3 razy sztuka:
  1. konfiskata majątku (nie działa, każda trzeźwo zapiera się, że pisać nie będzie, a potem i tak jej się wydaje, że najmądrzejsza jest i wie najlepiej)
  2.  kasowanie numeru (nie działa – o zwodnicza pamięci! jakże sprawnaś w numerach, choć do matmy, jak bum cyk cyk, talentów żadnych objawiać nie chcesz)
  3. alkomat w telefonie- wysyła smsy do 0,5 promila, powyżej pisze „Całuj się w rzyć!” (żaden producent telefonów zainteresowany nie jest)
Głupieśmy Kobiety Kochane, Głupie ale jakże w tej Głupocie urocze… jeśli któraś z Was, Nieczytelniczki Drogie, skutecznym patentem na uroczyska owe się szczyci, niech wspomoże… tymczasem…
Mężczyzno, jeśliś zbłąkaniem dziwnym tu trafił, wyrozumiałość miej i wzgląd na to, że racjonalizm ostatnim u nas priorytetem, co w ostatecznym rozliczeniu chyba jednak pod zaletą bardziej niż wadą  da się podpisać…

PS nie na temat:
heh w końcu jakiś Bystrzacha wpadł na to, że nowa formuła matur ustnych nie sprawdza wiedzy. GRARULACJE! (a zważ Drogi Nieczytelniku, że majuskuł używam raczej z rzadka) jeśli dojdzie też do wniosku, że do pisemnych prac dołączanie tak szczegółowego klucza jest iście kretyńskie, bo poloniście zdarza się też myśleć, nie tylko czytać, a gimnazjum w całym swoim założeniu to raczej plan pt. „O kant dupy rozbić”, słowo daję, wypiję za Ministerstwo Edukacji Narodowej…

niedziela, 24 lipca 2011

...

to miał być zupełnie inny post. ba, był nawet przez chwilę... są takie dni, kiedy nie włączam telewizora, zamiast radia kręci się w wieży płyta z muzyką lekko nastrajającą duszę, a ja w całym dobrodziejstwie swojego rozleniwienia pozwalam sobie na pidżamowe włóczenie się między kanapą, lodówką a sypialnianą półką z książkami… wczoraj był taki dzień. dzień beztrosko zakończony imprezą na poły rodzinną, na poły zgoła odwrotną…
dziś coś kazało mi sprawdzić przełykane pomiędzy sałatką a łososiem hasła „zwyrodnialec”, „w głowie się nie mieści” zasłyszane ledwo z pokoju dziecięcych zdziwień i salw śmiechu…

to miał być zupełnie inny post. coś rozdzierającego jest w brutalnym przerwaniu czasu, który dopiero zaczyna biec po swojemu, w swoim radośnie zachłannym, młodzieńczym rytmie. dziś myślę o Aśce, Rafale, Sylwii, Danielu, Kubusiu, bo ich czas też został ucięty bez sensu. dziś przebiega mi przez głowę tysiąc spraw, które zdążyłam zrobić przez ostatnich 10 może 15 lat…

pamiętam pogrzeb dwudziestokilkuletniego chłopaka. byłam wtedy może w 6 może w 7 klasie podstawówki. pamiętam rozpacz kobiety, która moment wcześniej utraciła syna… wtedy czułam, że jestem świadkiem wprawiającego w osłupienie bólu, nie rozumiałam go. dziś mam świadomość, że on w ogóle jest nie do pojęcia. mogę jedynie próbować wyobrazić sobie, co czują matki i ojcowie w Norwegii… mogę jedynie tak straszliwie im współczuć, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
w całym swoim oniemieniu,  poczuciu bezsiły, niezrozumieniu świata mogę powiedzieć tylko –
nie, kurwa nie wszystko jest po coś.

sobota, 23 lipca 2011

noc-nie-lekko nostalgicznie

hmm… minęła północ. dziwny to był dzień, dzień odchodzeń, powrotów i zjawień… może objawień nawet. zaczynań i chciałoby się rzec zakończeń, choć tych drugich wcale nie.
czasem mam wrażenie, że jestem mistrzem niedokończonych historii… urywań z ciągiem dalszym, ucieczek powrotnych, ślepych ulic, z których zawsze prowadzi jakaś wąska zarosła ścieżyna. nie pamiętam zakończeń książek, sama nie umiem ich pisać, nie potrafię zamykać rozdziałów zarówno opowiadań jak i życia. jakiś mądry człowiek powiedział, że po każdym dniu należy postawić kropkę, aby następny móc umieć zacząć na nowo. u mnie te kropki to jednak wielokropki częściej, co śmiało pozwala wyskakiwać trupom [i nie chodzi bynajmniej o grupy teatralne] z szafy. wracają stare myśli, wracają dawni kochankowie, którym nie wiedzieć czemu nijak zatrzasnąć drzwi tej szafy przed nosem… nagle dziwnym trafem wielokropek zamiast wykrzyknika zaprowadza na wesele byłego mężczyzny albo o zgrozo ciągle nie do końca jednak byłej miłości… to całkiem masochistycznie nadgryza duszę, bo jak mawia Ktośtam, co z kolei powiedział mi zgoła Ktoś inny „nie można zrobić laski wszystkim na raz” [moje najszczersze chęci odkrycia autora tej złotej myśli skończyły się na znalezieniu filmów pokazowych pt. Jak dobrze zrobić loda, zawieszam zatem poszukiwania na czas nieokreślony] miało jednak być nostalgicznie…
bywają mijania, których wcale nie chcemy, bywają ludzie jak znaki, które wskazawszy drogę, przepadają w życiowej plątaninie wyborów… to jak bratnie dusze (idąc za pewną rudą niezwykle literacką dziewczynką) zagubione Gdzieśtam, odnalezione na chwilę... mam takich kilka, całkiem niewiele. palce u lewej dłoni [tak, rozwiewam wątpliwości - u prawej mam tyleż samo] nagle w tym rozrachunku wydają się zawrotną liczbą. ludzie, z którymi równie dobrze jest milczeć jak mówić, a może nawet milczy się lepiej, bo na ten sam temat, a bez zbędnych drgań powietrza… o których wie się tak niewiele, a jednak jakby wszystko…
dziś, na jedno chwil mgnienie odzyskałam swoje wspólne milczenie. tak, to był dobry dzień.
jeśli Nieczytelniku [bo kto przecież czyta blogi?] zgubiłeś swoją bratnią duszę, spójrz w niebo i wypij jej zdrowie dziś. romantycznie, ckliwie i nie do zniesienia irracjonalnie wierzę, że będzie to tym wiedzieć…
dobranoc

piątek, 22 lipca 2011

Gdzie u diabła wkleja się coś na kształt wstępu?

hmm... najpierw miał być blog. potem miało bloga nie być. tego bloga. bo kto czyta blogi? zwłaszcza te o niczym, bo o poniedziałku, środzie, marcu i dwóch latach wstecz. czytuje się wielkich myślicieli, ojców założycieli, ale nie przemyślenia nad zupą pomidorową kobiety po 40tce zakochanej w młodszym od siebie o 15 lat studencie (nie, o tym nie będzie, to akurat fikcja paraliteracka). o czym więc będzie?
kiedy w liceum polonistka kazała napisać nam barokowe przemówienie na dowolny temat, moje miało dumnie złacińskabrzmiący tytuł "nuda veritas, czyli ku mężczyznom naszy naga prawda o nich" i było na wskroś feministyczno bojujące. potem babska wściekota za brak penisa przełożyła się na owego penisa fascyncję, a gdy ta zelżała, przyszła konfrontacja ideałów z szarą rzeczywistością...
jednakże, z racji, iż szara rzeczywiśtość nie pożarła wszystkiego, że mężczyźni nadal w moich oczach są bosko pokręceni, a kobiety (zgodnie z hasłem byłego kochanka, że tylko okularnik może dosrać okularnikowi) zjawiskowe w swojej naiwności (żeby nie powiedzieć głupocie) i z racji tego, że ta pokręconość tak pięknie dopełnia się z ową naiwnością, przy któym to procesie nie brak czasu na dbanie o duszę, ciało, dobre wino i zupę pomidorową... potem może nawet o nowego ZUS płatnika, właśnie z racji, że to mnie niezmiennie ckliwie zachwyca, dziś powstaje ten blog.
wczoraj zarzucono mi, że czytam książki po babsku. oczywiście, że tak. tak samo, jak uznając wyższość prozy Konwickiego nad Grocholą, nie odbieram tej drugiej prawa do poczytności. zatem tak, to będzie babski blog, babski, banalny na wskroś (nawet nie zajrzałam ileż podobnych, pewnie lepszych błąka się po sieci) apolityczny, asportowy kawiarnianoplotkujący, przyznający się do tego, że dzieci chce się najczęściej umieścić pod ogłoszeniem "oddam w dobre ręce", a męża to nawet niekoniecznie w dobre.
a czemu Klacz Cafe? nazwa zaczerpnięta skądśtam (mniejsza o to) nie jest ładna jak usłyszałam. i dobrze. ja  też nie zawsze jestem ładna, przeważnie nieładna nawet, nie zawsze to, co tu stanie w literowym szeregu będzie ładne. muszę się jednak do czegoś przyznać. piszę to ja, ale pobrzmiewa we mnie jeszcze ton innych trzech niezwykłych kobiet, może nawet zechcą tu kiedyś do mnie dołączyć...?
PS i o Losie, mam nadzieję, że w pisaniu bloga nie potrzeba systematyczności, bo tej we mnie za grosz...