"Bardzo dostojnie i spokojnie, z czterema łapami w powietrzu, wypływał Kłapouchy spod mostu. […]
-Kłapouchy! - zawołał Królik. - Co ty robisz?
-Co robię! Zgadnij, Króliku: może kopię dołki w ziemi? Chyba nie. Może skaczę z gałązki na gałązkę młodego dębczaka? I to nie. Wiec może czekam na kogoś, kto mi pomoże wydostać się z rzeki? O, to właśnie. Dajcie tylko Królikowi trochę czasu do namysłu, a on zawsze zgadnie."
-Co robię! Zgadnij, Króliku: może kopię dołki w ziemi? Chyba nie. Może skaczę z gałązki na gałązkę młodego dębczaka? I to nie. Wiec może czekam na kogoś, kto mi pomoże wydostać się z rzeki? O, to właśnie. Dajcie tylko Królikowi trochę czasu do namysłu, a on zawsze zgadnie."
widok szarofioletowego osła [który już chyba dla mnie zawsze będzie mówił głosem Jana Prochyry] unoszonego w całej swojej majestatycznej stoickości przez toń rzeki ze Stumilowego Lasu rozczula mnie za każdym razem, kiedy pozwalam sobie na wizytę w tym czarownym świata zakątku. wracam tam zawsze, kiedy rzeczywistość irytuje swoją dosłownością, kiedy z samą sobą przestaje mi być po drodze, kiedy gdzieś gubię się w swoich wyborach… podkocowe, herbaciane wędrówki po tym wiecznie dziecięco zadziwionym miejscu zielenieją mi duszę na powrót, ładują akumulatory wrażliwości. stronice pochłaniają złe myśli, mielą, mielą i w rezultacie wypluwają naprawioną, może ciut nawet lepszą mnie. działa w tych literach na moje serce jakaś dziwna magia, której nie podejmuję się pojąć. może dlatego ta opowieść znaczy dla mnie tak wiele… to chyba jedyna książka na regale nierażona atakiem trzyletniego, pałętającego się podstępnie po domu Armagedonu [o tym, obiecuję, innym razem] z czarnym markerem w łapiszczy [nie mam pojęcia, skąd Ona wynajduje wciąż nowe i nowe narzędzia zbrodni, bo słowo daję, tylu flamastrów w domu nigdy nie mieliśmy], jedyna książka, nad sprezentowaniem której zawsze się zastanawiam, nie dlatego, czy się spodoba nowemu właścicielowi, tylko czy właściciel spodoba się jej, bo w pojęciu mojego bezrozumu to trochę jak podanie klucza do skrzyni zdumień, wiecznej dziecięcości i może mądrości jakiejś przy okazji… autorytarnie więc, do gruntu bez uzasadnienia próżnie wybieram tej odkrywczości czytelników z najwyższej mojego świata półki ...
i do wariacji okołopuchatkowych, od których przecież roi się od sklepów z zabawkami przez spożywczaki po księgarnie, podchodzę zatem ze sporą rezerwą. Disney’a produkcje, choć tak delikatnie obchodzą się z tematem też nie zawsze bywają udane. dziś, po mocno sabatowej i sabatowo-owocnej [o tym, jak owocnej razem następnym] nocy udało mi się pod pretekstem zabrania Młodej Damy do kina na moment ściszyć w niej wyjątkowo głośną w całej mojej poimprezowości fonię…
i co? i nic. żadne tam 3D, żadne strachy i potwory [choć Bendezar w wykonaniu Sowy Przemądrzałej to nie w kij dmuchał stwór, chciałoby się rzec Stwór przez duże „S”] klasyka uroku sama w sobie. kilka podkolorowanych scen Milnego, poklejonych piosenkami, których w bajkowych nawet historiach osobiście nie znoszę, a które rozdziawiały usta wszystkim zwolnionym z biletu z racji wieku oglądaczom. oczywiście bezkonkurencyjność Kłapouchego nawet w tygrysich paskach, który na zawsze pozostanie moją największą miłością jest niepodważalna, ale fakt, tu mogę być nieobiektywna. ubawiłam się setnie, a kiedy ta pokręcona Drużyna Pierścienia uwięziła się na własne życzenie w wielkim dole, śmiałam się najgłośniej w całym kinie, przynosząc wstyd całej Rodzinie…
na kaca zatem, chandrę, niedzień, nagły brak lodów w zamrażarce, złamany obcas, wyjące dziecko, pietruchę na zębach na obiecującej randce albo dziurę w jedynych rajtach przed ważnym spotkaniem... jeju no polecam no!
i do wariacji okołopuchatkowych, od których przecież roi się od sklepów z zabawkami przez spożywczaki po księgarnie, podchodzę zatem ze sporą rezerwą. Disney’a produkcje, choć tak delikatnie obchodzą się z tematem też nie zawsze bywają udane. dziś, po mocno sabatowej i sabatowo-owocnej [o tym, jak owocnej razem następnym] nocy udało mi się pod pretekstem zabrania Młodej Damy do kina na moment ściszyć w niej wyjątkowo głośną w całej mojej poimprezowości fonię…
i co? i nic. żadne tam 3D, żadne strachy i potwory [choć Bendezar w wykonaniu Sowy Przemądrzałej to nie w kij dmuchał stwór, chciałoby się rzec Stwór przez duże „S”] klasyka uroku sama w sobie. kilka podkolorowanych scen Milnego, poklejonych piosenkami, których w bajkowych nawet historiach osobiście nie znoszę, a które rozdziawiały usta wszystkim zwolnionym z biletu z racji wieku oglądaczom. oczywiście bezkonkurencyjność Kłapouchego nawet w tygrysich paskach, który na zawsze pozostanie moją największą miłością jest niepodważalna, ale fakt, tu mogę być nieobiektywna. ubawiłam się setnie, a kiedy ta pokręcona Drużyna Pierścienia uwięziła się na własne życzenie w wielkim dole, śmiałam się najgłośniej w całym kinie, przynosząc wstyd całej Rodzinie…
na kaca zatem, chandrę, niedzień, nagły brak lodów w zamrażarce, złamany obcas, wyjące dziecko, pietruchę na zębach na obiecującej randce albo dziurę w jedynych rajtach przed ważnym spotkaniem... jeju no polecam no!