wtorek, 31 stycznia 2012

wybierają się sójki znad morza...

i podobno…

gdzie kucharek sześć
tam nie ma co jeść

a…
gdzie wiedźmy cztery
tam się nie da wyjechać [do cholery!]

w cholerę co najwyżej… niby wakacje, niby ferie, niby sabacisko planowane przynajmniej od czasu poprzedniego zlotu, termin ustalony, radość w sercach bije, napięcie rośnie, ustalanie wielkości walizek trwa [trzy dni Nieczytelniku Garderobiany to nie byle co, tu jedna para portek nie wystarczy], gromadzenie potrzebnych gadżetów towarzyszy sercom w przyjemnym rozedrganiu, aż tu nagle… klops...
wiedźma A [nie dlatego „A”, że jakoś wybitnie alfabetyczniej pierwsza od pozostałych, ale dlatego, że jej głupota pierwsza zgłosiła Aneks do umowy wyjazdowej] otóż pewnego dnia wiedźma A, stwierdziła w całym swoim uroczym bezgłowiu, że „o kurde! moi rodzice mają w Tamtenczas ślubu rocznicę. rocznicę nie byle jaką, bo rocznicę  40!” [o tym, jak przetrwać 40 lat z jednym człowiekiem spróbujemy jutro, bo też licznik ów wydaje mi się jakimś sporym przekłamaniem metryk] okrzykiem tym prując misternie pofastrygowany plan wiedźmy B, która wszystko zapięte mieć musi szybciej na ostatni pod szyją guzik, a że wiedźma C wcześniej zgłaszała postulat o wybór pierwszego weekendu lutego w związku z Kosmicznie Ważną Delegacją Pracową w weekend kolejny [co też prowadzi mnie do myśli swobodnej a nielekkiej: czemuż to prezesi zwykli praktykować niekonsultowanie własnych terminarzy z potrzebami pracowników? zupełnie nie wiem] tak czy owak, wiedźma B zanotowała sobie potrzeby wiedźmy C skrupulatnie w swojej organizacji wyjazdowej [co też od niej strategii Napoleońskiej wymaga] i teraz wiedźma A rubinowym szaleństwem Państwa Starszych z wszelkich ustaleń poczyniła kupę. okazało się na domiar złego, że Kosmicznie Ważna Delegacja Pracowa została odwołana i weekend następny pasuje już prawie wszystkim. to skończyło się tupaniem lewą nogą wiedźmy B, co to sobie już wszystko poustalać i poukładać zdążyła i hasłem, żeby reszta całowała się w rzyć, ona nie jedzie. wtedy wiedźmie A zrobiło się głupio i poczęła kombinacje alpejskie wyprawiać, żeby data 40 lat temu ustalona czarownym urokiem zmieniła miejsce w kalendarzu. po milionie sprzeczek, tysiącu trzystu obrażeniach, dwustu pięćdziesięciu „mam to gdzieś” i siedmiuset i pół „a mnie jest wszystko jedno” noclegi zostały zarezerwowane przez wiedźmę D, co najmniejszy udział w przeorganizowaniu miała i co jej było owe siedemset „a mnie… i że jedno”. ale i ją lekka wściekota dopadła w końcu, kiedy godzinę wyjazdową określono bez  uwzględniania D możliwości urlopowoych czy też ich braku… a dziś wiedźma C, kiedy już jako tako ustaliły się trasy, godziny, warianty wszelakie, stwierdziła, że może jednak auto skoro taki mróz…
hehe… kobiety! gdyby sójka była facetem, spakowałaby jedne dodatkowe gacie [na wszelki wypadek], szczoteczkę do zębów [na wszelki wypadek], odpaliłaby silnik i fruuu… już by siedziała na drugim brzegu…
a tak…? jedziemy w piątek, chyba pociągiem, a może autem, chyba rano a może wieczorem, bo w końcu jest jeszcze PKS… ale czy to ważne? ważne, że najemy się pierników i jeszcze, by zabrać tamtą bluzkę!
 jakiż to będzie bosko bezmęski, ucieczkowo oddychający, atosteronowy weekend. jeśli zatem, Nieczytelniku Spiernikowany a Niepierniczący, natkniesz się na ABCD wiedźmy [i tak, wiemy wiedźmo E, że wybrałaś Brukselę tylko dlatego, że tam można dolecieć a Tu nie!;)] ABCD śpiewające na rynku, oszczędź, nie wołaj policji. one całkiem niegroźne są i ciągle przecież ustalać tam będą, jak wrócą… i dokąd;)
PS nie na temat, czyli cytat dnia:
Posmarowałam stopy chłodzącym kremem. Wniosek: zimą to nie jest dobry pomysł” :)

wtorek, 24 stycznia 2012

zamiast berła, czyli nowe atrybuty cesarza...

no i dlaczego, Uczynny Nieczytelniku, PO Dyrektora Najwyższego, Sama Jasność Gabinetowa [że chwilowa, to co tam], sam Księciunio Wychowań Fizycznych i Zielona Żabka w jednym [nie pytaj nawet] nie chce dzieciom szkolnym do spektaklu wieczornego swojego szefowskiego nadkrzesła [co ma ich w pokoju sześć] użyczyć?
bo wyściełane, pomyślisz sobie? bo pobrudzą się, stwierdzisz? bo nie! dojdziesz wreszcie do wniosku? ależ… nic bardziej mylnego.
- Nie mogę, bo ktoś tu MOŻE do mnie przyjdzie…
BUAHAHA!

Klacz Cafe, sodówą z kompleksem zmieszana, w rozmaitości siedzisk własnych, z całego serca Cesarzowi życzy, żeby Mu To Naddupsko do wszystkich sześciu nadkrzeseł przyrosło...
niepojęte dziś, dobranoc

niedziela, 22 stycznia 2012

rodzicopedia, czyli jak ideał sięgnął bruku...

pamiętam, kiedy pewien znajomy opowiadał mi swoje obawy dotyczące bycia ojcem. nie martwił się, że pod jego opieką Mały Smyk złamie nogę, że któregoś dnia Młode Nieopierzone wróci do domu całe wykolczykowane z wytatuowanym „Starzy to syf” na plecach, że chwilę później już Dwudziestolatek pt. „Jestem Już Dorosły, Nie Mów Mi, Co Mam Robić” zakocha się w pięknej Azjatce, rzuci studia i wyjedzie do Korei albo, że ortodoksyjne wychowanie skieruje młode kroki wprost do zamkniętego klasztoru, a zbyt elastyczne do mamra. wszystko to nie budziło w Nim takiej apopleksji jak:

-Wiesz, mój tato zawsze wiedział wszystko, o co go pytałem. Wszystko. Zaczynając od tego, dlaczego niebo jest niebieskie i skąd się bierze rdza na gwoździu, przez to, jak się robi watę cukrową, jak wygląda rozwielitka, po to, skąd się wzięła Syrenka Warszawska [bo to stołeczny kolega był] i co jest stolicą Malawi. Nigdy w życiu nie usłyszałem od nie go „Nie wiem.” Strasznie będzie mi głupio, kiedy Smyk zapyta mnie o coś, o czym nie mam pojęcia.

pomyślałam sobie wtedy, że przy Jego niebanalnej bystrości umysłu, te obawy są dość przesadzone, a to, że przedwczesne, to już całkiem na pewno. w końcu żadne z naszych Smrodziarstw nie było wtedy nawet jeszcze w przedszkolu.
ta rozmowa jednak nad filiżanką jego espresso i mojej latte, przypomina mi się za każdym razem, kiedy Armagedonicy przychodzi do głowy kolejne „dlaczego?”. z nieskrywanym uśmiechem i dumą odpowiadam bowiem Trzyletniej [!!!] Ciekawskiej na to, skąd się biorą gwiazdki? jak to możliwe, że Bozia wisi tam duża, kiedy tu leży malutka na sianku? czemu bocian ma długi dziób? kto to jest materialista? dlaczego krzesło nie może być głupie? jak zrobić fioletowy kolor? czemu palec serdeczny nazywa się serdeczny? jak wygląda „T” jak tata? i co to jest siusiak albo hipoteza? tak, Wszechwiedzący Nieczytelniku, ku łechtaniu własnej skretyniałej próżności, uchodzę za Przedszkolnego Omnibusa, za Alfę i Omegę trzyletniej ciekawości świata… tzn. uchodziłam. do dziś. dziś padło pierwsze pytanie, na które swojemu dziecku odpowiedziałam nie wiem, bo wykrętna odpowiedź nie usatysfakcjonowała nawet tak małej logiki. jakież to było pytanie, Teleturniejowy Nieczytelniku?  otóż pytanie w swej prostocie dziewczęco urocze:

- Mamo, a skąd się biorą gluty w nosie?

czwartek, 19 stycznia 2012

dzień z pamiętnika Niematki Polki...

no i pięknie. papiery do roboty skończone. nic, że 3 w nocy. jutro później zaczynasz pracę, Mężczyzna Domowy odprowadza wychorowane w końcu Młode do przedszkola, wyśpisz się rano...
wyśpisz. oczywiście, ale w grobie. o 6 budzi Cię przejmujące Mamo, źle się czuję. i już bez zapalania światła widzisz te buchające gorączką policzki, co to u diabła od tygodnia na antybolu setnym już w tym roku są. podajesz przeciwgorączkowy malinowy, organizujesz opiekę i naprędce wizytę u lekarza, ale dopiero wieczorem, bo dziś przecież masz te spotkania, których odwołać nie da rady. zostawiasz Wyjące i Marudne babci i półprzytomna a) zdenerwowaniem b) snu brakiem wleczesz się do pracy. pracujesz lekko na oślep, ale co tam, jeden  dzień nie zając. szef oczywiście napada Cię w ostatniej chwili, bo przypomniało mu się, że na to spotkanie jutro to musi być jeszcze tamto sprawozdanie, co to o nim nikt już nie pamiętał i że oczywiście musisz się tym zająć, bo to sprawa na wczoraj, a pani X jest na zwolnieniu. co robić? szef każe, sługa musi. kiwasz głową w całym wewnętrznym rozradowaniu, złorzecząc wszystkim na literę „SZ” i pędzisz po dziecię, żeby je do lekarza zataszczyć, choć poranna gorączka zapadła się pod łóżko i Smrodziarstwo Twoje wygląda całkiem jak zdrowe. innego zdania niestety jest lekarz obcy, ale o tej porze jedyny, który ogląda wyniki wyciśniętych  rano na siłę sików i mówi magiczne zdanie, po którym całe zmęczenie mija : „trzeba do szpitala”. oblana wiadrem zimnej wody, ubierasz Młode Nieopierzone i pędem gonisz na izbę przyjęć, żeby szybciej, żeby tylko na noc nie zatrzymali, e tam nie zatrzymali, żeby się tylko nie okazało, że ten mocz do nerek się cofa…
szpital pobliski, rzecz jasna, to nie Leśna Góra, tu się czeka i tu zamiast dr. Kuby przyjmuje Cię w końcu dr „Byłem Ostatnio Na Sympozjum, Gdzie Dali Nam Kawę i Ciastka” [co Cię to  do cholery obchodzi???!!], który ogląda wyniki i mówi, że trzeba jakieś mega nie do zapamiętania badania zrobić, ale to nie tu, nie dziś, nie on i nie w ogóle… że w zasadzie, to chyba jednak nic nie jest, ale że jutro po skierowanie do ogólnego medyka trzeba pójść… skołowana całkiem do domu wracasz, pamiętając, że na jutro obiecane ciasto babcino-dziadkowe do przedszkola upiec trzeba. i co z tego, że dziecko w domu zostaje? przecież wychowawczyni nie wystawisz. pieczesz więc ciasto, do Smrodziarstwa raz po raz zaglądając i ku zadowoleniu swojemu stwierdzając, że gorączkę diabli wzięli. kiedy po domu z piekarnika roztacza się już przyjemnie kojąca cynamonowość, siadasz przed komputerem, żeby to sprawozdanie spisać...
kończysz. jest 3 w nocy. nie wyśpisz się rano. rano do idziesz lekarza. po skierowanie na hiperdziwaczne badania. lekarz własny domowy stwierdza, że wyniki niezłe wcale, że się widać wirus nałożył i przeczekać trzeba, że skierowania nie da, bo tam się dzieci kłuje, a po co kłuć jak wirus? uspokojona leziesz do pracy, ze sprawozdaniem w teczce, co je kładziesz szefowi na biurku, z trudem powstrzymując język przed wytknięciem.
- Jakoś bardzo źle Pani wygląda. – słyszysz.
Kurwa!!!  

PS jak samotne matki dają sobie radę? matki wyjazdowych ojców? wiesz może, Obyty Światowo Nieczytelniku?

poniedziałek, 16 stycznia 2012

na wyścigach wyścigowych takie słyszy się rozmowy...

no i podobno jest jakiś konkurs. na bloga roku czy coś koło tego. nie nie, Błyskotliwy Nieczytelniku, nie dlatego  o tym. nie startuję. za wysokie progi na klacze kopyta. gdzież moim rozkłapcianym bamboszom do wysokich szpilek, wypastowanych glanów i mokasynów z zadziornie rozczapierzonym frędzlem? pokornie poddaję się własnej głupocie, własnemu ciągle bardziej grafosłowiu niż pisaniu i zakładkę „zgłoś swojego bloga” omijam łukiem na tyle szerokim, że nad morze zdołałabym przez Giewont dojść, choć w prostej linii mam jakiś kwadrans niespełna. ale to nie znaczy, że nie zaglądam. że nie zaglądam i nie podziwiam, i nie zachwycam się [z zazdrością nierzadko]. wręcz przeciwnie. i owszem. odwiedzam stronę bloga roku często, podpatruję, poczytuję… nie, żeby kategorie wszystkie, żadne tam profesjonalne, żadne o podróżach, [najpiękniejszy podróżnik i tak bloga swojego zaprzestał na rzecz krótkich filmów z Peszkiem], żadna kultura, w końcu ustaliłam ze sobą, że z kultury najbardziej lubię picie wina na plaży z kulturalnie plastykowych kubków… odrzucając więc to tu to tam, ostały mi się kategorie trzy: ja i moje życie [te, przyznaję się, przejrzane dość pobieżnie, bo komu u licha chce się czytać 726 blogów…? zresztą, mam dziwne wrażenie, że zabrakło kategorii choroba i ja. i nie, nie drwię teraz. bo jak zdecydować, czy lepszym jest dobre pisanie bzdurach, czy takie sobie o sprawach życia i śmierci?] literackie [przejrzane pobieżnie, ale nie z racji ilości, a z przerażenia, iluż to poetów mnoży nam się w polskojęzycznych metaforach. a że dla mnie poezja to jak wyższa słowa świętość, tak sobie myślę, iż chyba trzeba mieć w sobie spory kawał pewności siebie, żeby nie powiedzieć pychy, aby się z własnym rymokleceniem na blask światła dziennego wystawiać, kiedy Szymborska i Herbert, i Tuwim, i Leśmian, i… za oknem. z przezorności zatem [a może i z zazdrości znów] literackich przejrzałam kilka. no i moja ulubiona kategoria: absurdalne i offowe, którą przepatrzyłam najdokładniej, bo sama jestem raczej absurdalna, i może, jeśli nie offowa, to ostatnio przynajmniej, raczej na off… tak czy śmak, wybrałam kilka stron, które chciałabym Ci, Nieczytelniku Wierny, polecić. i choć zdaję sobie sprawę, że to trochę jak strzelić sobie w kolano [bo któż tu będzie zaglądał, jak mu takie perełeczki przed nosem rozłożę?] to mam pewne przekonanie, że życie Twoje może więcej na poczytaniu tamtych liter zyskać. nie, żebyś od razu mądrzejszy się stał, rozwiązanie problemów tam znalazł i powołanie na nową życia ścieżynę, ale… gwarantuję, że gęba Twoja piękna rozdziawi się tam czasem na widok uroku słów, a czasem może i porykiwaniem śmiechu współtowarzyszy niedoli pracowniczej wystraszy…
ryzykując zatem żył własnych podcięcie [i tak, jest to desperacki okrzyk, żebyś nie odchodził tak całkiem i tak do końca] prezentuję, co następuje :

Ja i moje życie:
heh, i kto by pomyślał, że okiem 30letniego faceta, świat może być równie fajny jak okiem 30letniej kobiety, a sprawy dla klaczy oczywiste, odkrywaniem Ameryk wszelakich? świetne słowo, dla mnie pięknie lekkie i wiele tłumaczące spojrzenie na kobiety, niebywała swada klawiatury i dystans do siebie... To tutaj.
noo i nie mogę, nie wspomnieć tu zaznajomionego wszak bloga Dwóch Panów Znudzonych [wersja tytułu in inglisz], którzy to [wyjąwszy ze dwa żenujące wpisy, jakie tłumaczę stanem pomroczności jasnej lub chwilową podmianą autorów przez Obcych, oraz etykietę sport, który nie interesuje mnie wcale wcale i jeszcze ani trochę] piszą zadziornie, przyjemnie dla oka, z dziennikarsko tropiącym zacięciem… co z kolei tu

Literackie
z niechęcią podchodziłam do tytułu F jak Frustratka. liczyłam na mędzący blog zmęczonej życiem kobiety. nic bardziej mylnego. urokliwie, kobieco, macierzyńsko trochę, a trochę odwrotnie, momentami czarodziejsko, a innymi całkiem głową o beton jest właśnie tu.

Absurdalne i offowe:
tamte blogi są świetne. naprawdę. od tego, zarykując się w głos, opluwając monitor, ćwicząc głośne czytanie [Mężczyźnie Mojemu Domowemu, co koło rżenia mojego klaczowego przejść nie mógł obojętnie] na bezdechu, nie mogę się oderwać. o dzieciach. nie o dzieciach. o bachorach. odważnie, z wielką miłością i buntem wobec skostniałości poglądów wokół piszą tu! [oczywiście istnieje ryzyko, że moje poczucie humoru i Ich poczucie humoru są w tej jednakowości jedyne na świecie…]

endżoj! :)

styczniowy Dzień Dziecka...

jakiś geniusz wpadł na pomysł małpiego gaju, gdzie konstrukcja wytrzymuje ciężar rodzica, co, jak powszechnie wiadomo, lekko nie ma i też lekki nie jest… pod pretekstem pilnej opieki nad Smrodziarstwem Własnym [a - spójrzmy prawdzie w oczy - dość zaradnym, żeby po tych ślizgawkach, platformach, linach, trampolinach, materacach, rurach i innych dobrodziejstwach wybiegu nielata mogło szaleć samo] właśnie pod pretekstem tej opieki nagle tak hipertroskliwej, można swobodnie kosztować tego, czego kosztować z dowodem osobistym w kieszeni już raczej nie wypada, a  czego „kiedy my byliśmy mali, nie było wcale”…  
dziś w takim właśnie małpim gaju, butów się pozbywszy, rodziciele wszelacy z obłędem w oczach nogami przebierali między gokartami, przeszybką kolejką a tunelem linowym tuż pod całkiem podniebnym sufitem… i moje skarpety, co oczywistym zwyczajem [jako że żadne z nich nieszczęścia] nie do pary się dobrały, ganiały po tunelach, zwisały z lin, powiewały na zjeżdżalniach oszalałych, a wszystko to w trosce o bezpieczeństwo tych mniejszych przybocznych stópek rzecz jasna… a kiedy okazało się, że kości już nie te, że kondycja to w zasadzie nigdy nie była taka, a dzieci MUSZĄ!!! mieć jakieś tajemne miejsce zbiórki, gdzie w sekundę ładują akumulatory po uszy, przysiadły te skarpety moje pomarańczowo – zielone na kawie… i stamtąd dopiero widać było, jak w tych Starych Koniach dzieci się budzą, jak jeden z ojców jako ta Różowa Pantera przemyka się z cicha na najbardziej stromą ślizgawę, żeby sfrunąć z niej tyłkiem na materac i zaraz wrócić na górę raz jeszcze i raz jeszcze, i raz jeszcze…[chyłkiem i niepostrzeżenie, co oczywiste]… jak drugi namawia syna na to gumowe coś, co tak fajnie odbija, a matka, gąbkową kulą, celuje z armaty w co przystojniejszych ojców [i tak, masz rację, Uważny Nieczytelniku, to już zabawa raczej dla starszaków] tak czy śmak, nie wiem, komu było bardziej żal, że czas małpowań minął. dzieciakom, co szybko zmieniły opcję „trampolina” na opcję „lody”? czy nam, co opcja „lody” już zupełnie zakazana nie jest…?
a tuż przed nocą na dodatek niebo rozpłatkowało się tanecznie, przysypując lekko to kiepskie pierwsze wrażenie stycznia… hmm i znowu przez chwilę mogło być jak kiedyś... ba, pewnie dla uwiarygodnienia wrażeń, okazało się, że nawet w wywrotkach na śliskiej ulicy nie straciłam wprawy…  ;)
dobrej nocy Wam, Dzieciaki

sobota, 14 stycznia 2012

piątek 13tego i jeszcze kolęda...

dzień z dupy. jak ostatnio zresztą urokliwa większość dni. do tego idzie przywyknąć. no, a przynajmniej można próbować. powoli. ale dziś ta kolęda. nie cierpię. trudno świetnie jak to mówią w piernikowym mieście. w końcu nieszczęścia lubią chodzić parami…
przyszedł zatem, a my wpuściliśmy go. Pan Książę W Tym Białym Fartuszku [tak, Obkolędowany Nieczytelniku, twórczość Armagedonicy] wszedł, odczynił modły, po czym usiadł, spojrzał na Młode Nieopierzone i zaczęło się…
Pan Książę: A grzeczna jesteś?
Armagedonica: Mhmm.
P.K.: A tatuś jest grzeczny?
A.: Tak.
P.K.: A mamusia?
A.: Tak. [uff…]
A.: Ale się kłócą. Wieczorem. I ja spać nie mogę! [acha… gdzieś tam przeczuwałam, że braku funkcji „mute” będziemy żałować… ale żeby już? żeby tak wcześnie?]
P.K. (zbity z tropu): A powiesz mi jakiś wierszyk?
A.: Nie-e.
P.K.: A jak powiesz, to dostaniesz śliczny obrazek…
A.: Babciu, Dziadku, co Ci dam, jedno serce tylko mam… [i broń tu tezy, że kobiety nie są materialistkami…]
P.K.: Ślicznie, to masz tu taki obrazek z aniołkiem…
A.: O nie, nie, nie. Tego nie, ten chcę. [i już wiedziałam, że humbakowatość jest właśnie po to, żeby czasem móc spokojnie zapaść się pod ziemię, ale ziemia jak na złość, za nic nie chciała się rozstąpić]
P.K.: A mogę zrobić Ci znak Krzyża na czole? Na znak błogosławieństwa?
A.: Nieeee, Mamooo, Mamooo, nieee, ja się boję! [Antychryst?]
P.K.(wychodząc): To szczęść Boże.
MY: Bóg zapłać, szczęść Boże…
A.: (domykając drzwi): No! I pozbyliśmy się go.
[tak, jednak Antychryst…]

czwartek, 12 stycznia 2012

średniomiejska, a jednak gęś... ;)

no i całą postępowość diabli wzięli. myślisz sobie, Nieczytelniku Wyzwolony, że tolerancja tak, homoseksualizm i owszem, in vitro oczywiście, aborcja w gestii kobiet, związki poliamoryczne czemu nie... mówienie "bycie matką jest totalnie do bani" tylko utwierdza Cię w przekonaniu, że mit Matki Polki to spore obciążenie kulturowe, więc przyklaskujesz ochoczo każdej śmałej, obrazoburczej tezie, w głębi duszy wiedząc, że przecież niemowlę wcale nie jest śliczne, a wygląda na początku bardziej jak krewetka wyciagnięta z salsy... i masz o sobie mniemanie takiej jednak otwartości na świat, myśli nie do końca zamkniętej w szczelnych granicach nakazów i zakazów często dla Ciebie niezrozumiałych. porywa Cię fascynacja światem, zachwycają Obieżyswiaty, co odwagi mają dość, żeby upchać skarpety po rękawach, by bagaż swój życiowy uczynić lżejszym i przechodząc bokiem przez lotniskowe bramki, wyruszają z pustym portfelem na podbój Chin, zostawiając cały dotychczasowy świat poza sobą...
więc widzisz się w świetle tego rozumu wyzwolonego, na drugiego człowieka rozwartym ramieniem spoglądającego, przeciągasz się w tej postępowej mentalności europejskiej, w entuzjazmie dla rewolucji obyczajowej i we wszystkim, co niesie jakiś bunt, buncik choćby...
a tu nagle...? a tu nagle klapa. klapa i klops, i dupa blada. bo co z wyzwoleniem oporów własnych, kiedy ze wstydu, w ostatniej chwili męskiego ginekologa się odwołuje, w poczuciu "jak u diabła może być wszystko jedno?!" i owszem raz było wszystko jedno, ale w trakcie porodu... a w trakcie porodu to generalnie poza wieściami pt. "z krewetką dobrze?" i  "kuźwa, ile jeszcze?" wszystko jedno jest... cały zastęp chiurgów, co po Seattle Grace białe zębiszcza szczerzy w rozmaitych wersjach przystojności nieprzytomnej mógłby mi zaglądać Tu I Tam, i jeszcze kolonia skautów na dodatek. nie pisnęłabym nawet... ale tak bez amoku? w pełni świadomie? mężczyzna obcy? i to USG? no i co z tego, Nieczytelniku Biologiczny, że lekarz...?
ech, to dzisiejsza lekcja pokory dla mnie... postępowości tyle we mnie, co u gospodyni na plebanii w Wylkowyjach albo, co gorsze, w Tulczynie... idę zatem położyć tę moją zaściankowość wygodnie do łóżka. to był taki długi dzień... i tak rozczarowujący... znów.
rozwijającej nocy, dobranoc.

piątek, 6 stycznia 2012

taka mała a już kobieta...

zima nie jest sprzymierzeńcem pośpiechu. inaczej. zima nie jest sprzymierzeńcem pośpiechu rodziców ciągle początkujących [nawet przy drugim wydaniu]. zanim okutła się To Małe w milion warstw, co by nie zmarzło, nie zmokło, nie dało się przewiać [ale też gdzieś tam przejazdem nie zgrzało przy okazji], przy dodatkowym braku współpracy drobnych rączek i nóżek, zwiewa rodzinnej wycieczce jeden autobus, drugi… i tramwaj, i trajtek, i kolejka, i wszystko inne, co tam jeszcze zwiać może…
a że styczeń to zdecydowanie miesiąc zimowy [choć tym rokiem całkiem bezśnieżny], dziś, niewczesnym raczej popołudniem, kutłamy sobie rutynowo z Mężczyzną Moim Domowym Armagedonicę, od gatek z dinozaurem zaczynając, przez rajtki paskowe, portki, podkoszulki, koszulki, kamizelki, sweterki, buciory po pas, szaliki i rękawiczki [ku masochizmowi rodzica pięciopalczaście zakupione]… aż w końcu w wyczekiwaną długo kurtkę... i kiedy już… kiedy Armagedonica bardziej granatowego ludzika Michellin niż samą siebie przypomina, nadchodzi w końcu czapkowe konstrukcji ukoronowanie. a gdy pompon nad głową wreszcie zawisa, nad czołem oczom moim ukazuje się plama urocza a czekoladopodobna i wielka, co jej przy ostatnim zdejmowaniu owej czapki, słowo daję, za diabła nie było [bo plamy, nie wiem, czy zauważyłeś, Przeczysty Nieczytelniku, zawsze biorą się nagle i znikąd]. i gapię się na to plamisko bezrozumnie, a plamisko na mnie się gapi i oboje już wiemy [ono z satysfakcją, ja w poczuciu rezygnacji], że przykryć go niczym nie zdołam, zdrapać toże nie… i choć przy dzieciach znaczenie słowa „czyste” mocno się rozszerza, to z flejowatą córką jednak głupio po mieście się włóczyć, nawet jak pogoda pod psem znacznie świadków ogranicza. krzyczę więc do Mężczyzny Mojego Domowego, żeby czapkę w paski z szuflady dolnej wygrzebał i na miejsce kutłań dostarczył, na co Armagedonica [szczelnie od paluszków stopowych po nochal w warstwy wierzchnie zawinięta] w całym swoim zachwycie i rozradowaniu krzyczy:
- Mamo, paskowa  czapka do tych paskowych rajstopów będzie pasowała przecież!

czwartek, 5 stycznia 2012

pluszcząc cicho...

od wczoraj rok stracił na swojej gówniarskości całe 24 godziny, a mój świat na uskrzydleniu pół podniebności... w takim tempie, to się z 2012 pokłócić nawet nie zdążymy.
czujesz czasem, Nieczytelniku Marudzeniem Zmęczony, takie pomieszanie wściekoty z żalem? kopiesz w ścianę ze złości, ściana milczy, a Ciebie tylko noga boli bardziej? masz ochotę jednocześnie wrzeszczeć, płakać i śmiać się w całej tego śmiechu niedorzeczności? stajesz jak ogłupiały przechodzień, patrząc światu w jego obłąkane oczy i po prostu nie rozumiesz... nie rozumiesz, jakim cudem w jednej chwili, troszkę jakby przez przypadek dni wywracają się kolejno, potykając jeden o drugi...?
a w takiej kałuży z bezradności ulanej siedzi się trochę samemu, a trochę z kimś... stąd to. wybacz smęcenie, dziś musi być tak...

środa, 4 stycznia 2012

trzy... dwa... jeden... i... pierd

jest 4 stycznia, a ja już nie lubię tego roku... jak to możliwe, żeby taki gówniarz tak dawał się we znaki? nie wiesz, Nieczytelniku Proroczy, czy jest możliwość zgłosić gdzieś zażalenie? cofnąć taśmę jak kiepski film video? może jednak da się z mikrofali zrobić maszynkę do cofania czasu z wbudowaną funkcją katalizatora dobrych wieści? umiałbyś zmontować? jeśli tak, poproszę

ech... zabiorę swoje marudzenie Gdzieś Indziej
a Tobie, Wytrwalcze, dobranoc  mimo wszystko