No
i uff. Wysiedziałam. Dzień z Armegdonicą pt. „Kiblujemy w domu, bo oskrzela się
palą” mocno taki se jest, nie ma co ściemniać. I oczywiście, że znów Niematka
Polka przeze mnie przemawia, ale… srał to pies [jak zwykł mawiać Młody
Obiecujący Literat]. Dzień więc mocno taki se, a uszy zwiędłe od „Mamo… mogę Ci coś powiedzieć?” po raz
milion osiemset siedemdziesiąty szósty [jeszcze przed jedenastą]. Wieczór jednak
spełnił oczekiwania dnia całego… Armagedonica usnęła i ja, jako umęczona
macierzyńsko od świtu, z rozwianym włosem, rozmazaną resztką makijażu
rozsiadłam się w fotelu, mając kawał nierelaksującego się świata w głębokim
poważaniu. Mężczyzna Mój Domowy zaproponował herbatę i już urzekał mnie
malowany pastelami plan bezruchu totalnego, kiedy to w oku, co przed chwilą tę herbatę
tak urokliwie serwowało, błysk niecny przyszło mi dostrzec…
-
Oooo nie, mowy nie ma. – kiwam ja głową stanowczo a kategorycznie, żeby w tym
swoim umęczeniu macierzyńskim złudzeń Mężczyźnie Mojemu Domowemu nie zostawiać.
-
Oj tam – mówi on, z błyskiem coraz to niecniejszym – Sądzę, że powinniśmy
przedyskutować tę sprawę…
- Wiesz,
faceci powinni jednak być na pilota. Z funkcją „off”.- stwierdzam, w mniemaniu
moim dyskusję ucinając, na co słyszę:
-
A babki z funkcją „mute”...
I
już otwierałam usta, żeby się odciąć kategorycznie i dopiętowo całkiem [bo
niech sobie Mężczyzna Mój Domowy nie myśli, że mu tak to docinanie bezkarnie
ujść może!], ale mnie ta Armagedonica jako żywo przed oczami czy też uszami
stanęła i dupa. Nie sposób się nie zgodzić. Dziób zamknęłam i przez głowę mi
tylko przemknęło, że negocjacje przyjdzie dokańczać po nocy...