środa, 18 lipca 2012

100 lat za mężczyznami, czyli Klacz w językowym galopie...

Uwielbiam język polski. Za jego elastyczność, szyk przestawny, talenty onomatopeiczne i możliwości wieloznaczeń. Za neologizmy. Nawet za te pospolite, znaczeniowe, a co mi tam. Jednakże, że tak nam się semantycznie język nasz ojczysty rozwinie… w kulinarnym kierunku tak nieoczywistym, to hmm… ciężko mi uwierzyć.
Znasz może, Nieczytelniku Erudycyjny, określenie patelnia? Taaak… mnie też się zdawało, że znam. Dopóki na Nadzwyczajnym Posiedzeniu Rady Wiedźmowej [naplażowym i przywinnym – tudzież mocniejszym trunkowo] nie padło owo hasło, co je któryś tam z Mężczyzn Przydomowych z budowy niczym pustaka przytaszczył…
Mężczyźni jednak nie przestaną mnie zadziwiać. Czy to źle, czy dobrze? Wciąż nie mogę się zdecydować. Ale… ale jakież było nasze [czytaj wiedźmowe] zdziwienie, cóż zwrot ten w nomenklaturze „podaj cegłę” oznacza! Patelnia bowiem dla niewtajemniczonych jeszcze [a zakładając, że sfeminizowana to Klacz jest, więc i kilka niewtajemniczonych par oczu tu się znajdzie] patelnia to nic innego jak cunnilingus. Czy tam mineta [dla mniej łacinnie wrażliwych]. Powalająca to logika skojarzeń- ciśnie się na usta. Zdumienie nasze okazało się na tyle silne, że postanowiłyśmy zaczerpnąć u źródła. Ponieważ wszystkie 5 jako nas tam było, okazałyśmy się ignorantkami czy to w dziedzinie miłości francuskiej, czy też nowinek językowych [teraz ciężko stwierdzić] zaczęłyśmy rozpuszczać wici pomiędzy mężczyzn znanych nam na tyle, że względnej znajomości wieloznaczeń nie odbiorą jako propozycji [tudzież swobodna interpretacja przyniesie obopólną radość] albo do tych, których po prostu owym pytaniem o zawał nie przyprawimy. Miałyśmy nawet plan podzielić Mężczyzn Owych na reprezentantów poszczególnych grup zawodowych, co dałoby nam jakiś tam obraz męskiego społeczeństwa. Niepotrzebnie. Na powiedzmy siedmiu ankietowanych, sześciu wiedziało bez pudła [z czego jeden wstydził się przyznać]. Okazuje się, Drogie Nieczytelniczki, że Polska jak długa i szeroka patelnią smaży nie tylko jajecznicę… Od Polskich Sił Zbrojnych przez stoczniowców po Wielki Świat Finansjery  [no… z jednym małym wyjątkiem, który w zasadzie można uznać za błąd statystyczny… ] miłośnikami tefala chłopy stoją. I jak to się zdołało uchować przed Nami? Fakt, na kobietach specjalnych badań nie czyniłyśmy. Uznałyśmy się za grupę dość reprezentatywną.  
Nie powiem, żeby zachwycała mnie patelnia, nie powiem, że nadążam za ciągiem myślowym autora… Przez głowę przelatuje siła gry wstępnej… „Pozwól być Ci masłem” [tudzież smalcem, margaryną, kujawskim z pierwszego tłoczenia – wedle upodobań], „Mmm… Daj posmakować swój teflon…” Czad… Żeby jednak nie być taką ostatnią niezorientowaną, wygooglałam sobie patelnię w połączeniu z seksem. Okazało się, że znów odkrywam Amerykę, co pod zwykłą kołdrą w mojej świadomości się kisi… Otóż proszsz…
'Jeśli spuścisz mi kropelkę ,to wyliże ci PATELKĘ'
No i człowiek przestaje żałować, że nie jest lesbijką… Przy takiej konkurencji i tak miałby zero szans na seks.
Na optymistyczny koniec.
Aby nie być tak znowu w tyle, poszłyśmy wiedźmowo dalej. Uknułyśmy kuchenny kontrneologizm. Poszłyśmy w gary i wytaszczyłyśmy RONDEL. Ładne? Musi być nośne, bo para, która zwijała się z plaży przed nami podziękowała za uroczo edukacyjny wieczór. Kto wie? Może poszli gotować…?

niedziela, 15 lipca 2012

wakacje od-rodzicielskie...

Znasz, Nieczytelniku Lipcowy, ten stan, kiedy masz poczucie, że życie postanowiło się wyzłośliwić, odgryźć za serwowane mu niepowodzenia i  wiadro nazbieranych przez lata pomyj wylać akurat dziś i akurat na Ciebie? [Tak, oczywiście może mieć to wątpliwy związek z tym, że to akurat Twoje życie całkiem]. Mnie się zdarza, zdarza nader często, a przynajmniej raz do roku na pewno. W wakacje. Oczywiście Jedyni Poprawni Politycznie zaraz podniosą głowę, że „Jak to?!”, „Nauczyciel i na wakacje narzeka?!”, „Nie dość, że krótki dzień pracy ma, wolne święta, zarabia 8 i pół tysia [ostatnie doniesienia prasowe, nie bankowe], to jeszcze w wakacje, kiedy nic nie robi, pluć na złośliwość świata mu się zachciewa?!” Pewnie, słuszność Jedyny Poprawny Politycznie posiada. Nauczyciel to najgorsza kasta robotnicza ever i ze wszystkich. Palcem nie kiwa, kasy ma pod korek i marudzi na wszystko, nawet na to, że chciałby markery do białej tablicy, bo wersja oszczędnościowa [czytaj: pisanie po niej kredą] ni ch*** się nie sprawdza]. A niech sobie radzi, Menda Społeczna, w końcu na coś to wykształcenie ma! Ale nie o tym, nie o tym dziś, Drogi Nieczytelniku.
Dziś o wakacjach. Wakacjach nie tyle nauczycielskich, co rodzicielskich. Miałam pewne podejrzenia, a od dziś całkiem pewność mam, że wisi nade mną klątwa, Klątwa Wakacyjna, co ją beztrosko Armagedonica na nasz dom sprowadziła.
Kiedy przypomnę sobie wakacje sprzed lat… no mniejsza o to, ilu… i to hasanie po łąkach, górkach, ryneczkach cudnych, za rączkę z Mężczyzną Moim Domowym [wtedy jeszcze Nie Do Końca Domowym]bieganie, z aparacikiem w dłoniach śladem skośnookiego turysty śladów naszych wspólnych uwiecznianie… ech… widzę wszystko jak przez mgłę. Od kiedy bowiem Armagedonica pojawiła się w naszym życiu, wszystko nabrało innego wymiaru. Urlopy zwłaszcza.
Sierpień wolny poprzedzający narodziny Owej nijak się już do hasań i biegania miał. Chyba że ciężki, zwalisty a rozkołysanie-posuwisty krok wieczorny w stronę morza [żeby nikt z górą lodową nie pomylił i hałasu za dnia nie narobił] za owe hasanie i bieganie przyjąć. W sumie, zadyszka nie mniejsza… Z planów wyjazdowych rozlicznych skończyło się na umieraniu z duchoty przydomowo z naiwnym marzeniem o porodzie tuż tuż. Ech… Upalne to było lato.
Kiedy narodzenie stało się ciałem, Armegedonica przez tych 11 miesięcy podrosnąć zdążyła, przy zniewalającej polityce prorodzinnej, becikowych i szczególnie dofinansowanym wychowawczym, będąc biednymi, jak kościelne mysze, co im wiatr po kieszeniach hula, wybraliśmy Wakacyjną Wersję Oszczędnościową [czytaj: wprosiliśmy się na cztery dni do domku kuzynki, modląc się że Ona na wakacje z tej wiochy totalnej a pięknej, do Turcji w tym czasie się uda i benzyna, co na nią od stycznia odkładaliśmy, się nie zmarnuje]. Udała się [kuzynka, nie benzyna], a że upalne to było lato… nabraliśmy dmuchanych baseników, olejków do opalania i planszówek na wszelki wypadek. Upalne to było lato... Poza dwoma rozstrzelonymi po lipcu dniami, kiedy lalo nieustannie. I czterema w sierpniu, kiedy lało nieustannie, a my na ten deszcz znad planszówek spoglądaliśmy, pilnując, żeby Armagedonica wszystkich pionków naraz nie pożarła.
Kolejnych wakacji nie pamiętam zupełnie, blackout jakiś czy co? Jakiś tam Malbork mnie się po głowie kołacze, kiedyśmy biegali w absolutnej ulewie po zamkowym dziedzińcu. Zeszły rok zaplanowany skutecznie kilkoma dniami w ukochanym Krakowie nie różnił się od Malborka tak znowu bardzo. Architekturą może i sprawnością sprinterską Armagedonicy. Lało, a my biegaliśmy od knajpy do muzeum i od muzeum do knajpy. Kiedy w ostatni dzień zaświeciło nam słońce, Armagedonica zapipała 39 stopniami na elektronicznym termometrze…
To lato miało być inne! Tego lata mieliśmy się nie dać. To miały być wakacje zaplanowane ze szczególnym okrucieństwem. Mężczyzna Mój Domowy podzielił urlop na dwie części, przezornie i przemyślnie tydzień pakując w lipcu, kiedy to Słoneczko Nasze Wakacyjne Inaczej ciągle jeszcze do przedszkola popyla. To miał być tydzień na Robienie Nic, na Spanie Do Południa [poza przerwą na odprowadzenie Armagedonicy po uprzednim losowaniu, kto wystawia nogę z łóżka], na Kino, Rowery i Dziki Poranny Seks bez pośpiechu i obaw, że Ciekawski George zaraz się skończy [i to, Nieczytelniku Nieanimowany,  akurat nie jest metafora]. Jednym słowem czas na bycie parą Baby Off [przynajmniej do 16.00]. Głównym planem było nie mieć planu, gdzieś majaczył się spływ kajakowy i dziki seks w namiocie [wersja, gdyby hardkorowa babcia zdecydowała się jednak przenocować Armagedonicę] albo Toruń i dziki seks w aucie na pędzącej autostradzie [wersja pt. „odbiorę z przedszkola, ale przed nocą Ją zabierzcie”] To miał być czas pt. „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, „Kwiaty we włosach” i „Żółte kalendarze” [choć nie, to ostatnie może jednak nie]. Ech… Czekaliśmy na to od 1 września, od 1 dnia przedszkola. To miał być czas od jutra. I co? I dziś Armagednonica przywitała nas gruźlicowym kaszlem i gorączką 38.5... Nasz plan to ciągle brak planu. Tyle że zaczniemy już dziś. Od pogotowia. Kurwa.

środa, 11 lipca 2012

i Gagarin maczał w tym swoje palce... ;)

No i miałam się powstrzymać. Miałam trzymać stronę Kobiet. Miałam przekonywać świat do zasady, że Kobiety nie są głupie tylko miłosierne. I do tego, że jeśli jakikolwiek Męski Po[d]miot sądzi inaczej, znaczy to, że nie wart nic… Miałam. I szło mi nad wyraz doskonale. Po zdanym durnym egzaminie, po podglądaniu Rudego, który półnago odbywał trening rzucania czymś tam niekoniecznie do celu, utrudniając mi tylko odrobinę skupianie się nad przyswajaniem założeń Nowej Podstawy Programowej [ o złośliwości zbiegów okoliczności!], faktycznie przez chwilę przyszło mi nawet wierzyć, że to Kobiety są tą mądrzejszą świata stroną [bo że piękniejszą, to po tym treningu już nie jestem taka pewna…]. Ale dziś, rankiem świtnym włączyłam ja sobie telewizję śniadaniową, gdzie wschodnio brzmiąca pisarka opowiadała o swojej niebywałej miłości do sześciokrotnie karanego Kogoś Tam. Ktoś Tam nie był obecny w programie, i bynajmniej nie dlatego, że telewizja śniadaniowa w sposób drastyczny ujmowała jego godności [a może właśnie dlatego]. Nie było go, ponieważ „pił właśnie gdzieś na jednej ze swoich melin” jak określiła to Pisarka Obecna A Zakochana. Hmm… mówiła to z takim opanowaniem, z takim przekonaniem, że jest On [zapijaczony?]  jej cudem codziennym… A ja, w takim okropnie niepodobnym do mnie realistycznym nastawieniu do świata widziałam ją, jak przez tę pięknie idealizowaną miłość, przepłakuje noce… Ale puknęłam się w czoło. Puknęłam hasłem: „Jakie masz prawo oceniać?”, bo przecież nie miałam, bo przecież gdzieś faktycznie może to miłosierdzie się wkradło, ta bezwarunkowa wiara w zmianę serca dobrem, których ja po prostu nie pojąć nie potrafię… Jednak potem… potem napatoczyłam się na nagłówek: „Michał Wiśniewski po raz 4 powiedział sakramentalne TAK”…
Ożeż w dupę! Ja rozumiem, że małżeństwo rzadko bywa na zawsze. Przy sprzyjającej aurze na to „lepiej” bywa równie często jak na to „gorzej”…  Hmm… a precyzując, pewnie nawet owego „gorzej” jest więcej niż owego „lepiej”, ale poczucie budowania wspólności domu, rodziny jakoś tam scala to, co nie jest dociągnięciem wyrwanym rodem z romantycznych powieści. Rozumiem, że dochowanie wierności jest równie trudne jak kobiece niezakochiwanie się w draniach i rozumiem, że może nie wyjść raz, może nawet drugi. Ale 4? „I że nie opuszczę Cię aż do śmierci?” Po raz czwarty, kiedy ani razu nie zostało się wdowcem? [Co świadczy o Panu Młodym trochę dobrze a trochę jednak źle…] Ujmująco wiarygodne, doprawdy… Groteskowe powiedziałabym. Mrożek byłby dumny! I na co ta biedna Do Niedawna Panna Tajner liczy? Że zmieni Czerwonowłosego? Tak jak Pisarka Obecna A Zakochana że doczeka się metamorfozy? Cudownego przemienienia? Hmm… nie mówię, że to głupie… ale trochę jednak tak myślę… gdzieś tam w środku, analizując własne serca porywy muszę kurde przyznać, Pięknonaiwna Nieczytelniczko, że mądre to my zupełnie nie jesteśmy…
Trzymam  za nich kciuki rzecz jasna. Bo czemu nie? Jakoś tam jednak idealizm romantyczny się w mojej duszy nieśmiało odzywa… I na tym skończę… Za ładny dzień dziś był, żeby stawiać na końcu tych prognoz kropkę…

niedziela, 1 lipca 2012

PS do czerwca

Nie znoszę rozstań, nie radzę sobie z pożegnaniami. Przywykam do ludzi, przywiązuję się do głosu, poczucia humoru, spojrzenia, takiej niewidocznej, unikalnej nici tkanej tylko między tymi akurat, obecnymi w tym niepowtarzalnym spotkaniu ludźmi… Kiedy nitka ta się urywa, snuję się z kąta w kąt, bez wątku, nieprzynależna, trochę pogubiona, w poczuciu bycia zastąpioną i jednak dość mocno niepotrzebną… I oczywiście, można mówić, że nic nie trwa do końca świata [nooo może poza samym światem], że te spotkania gdzieś koleją rzeczy się w końcu odpotkają i że są rozstania, które muszą się zdarzyć, bo niektórym mikroświatom człowieczym nie po drodze do siebie albo po drodze tylko przez chwilę… Ale jejuuu… Kiedy spędza się z kimś tyle czasu, kiedy dni jakoś tam wypełniają się przez niemal trzy lata spotkaniami bardziej lub mniej owocnymi, to na samą myśl, że tego zabraknie, mylą się kierunki i pustoszeją drogi… Pora się przyznać. Miękka ze mnie faja, miękka jak pluszowa owca podwójnie wypłukana w Lenorze. Ryczę jak bóbr, kiedy wiem, że za „Do widzenia” nie nastąpi „Do jutra” i gdy ważni dla mnie ludzie znikają za horyzontem zdarzeń…

Wiem, wiem, Pełen Hartu Ducha Nieczytelniku, dupa ze mnie nie nauczyciel, co roku niemal dochodzi do pożegnań i twardy zad powinien się już do tego przyzwyczaić. A jednak ten czerwiec… Dwie klasy tak cudnie różne, tak cudnie nieporównywalne i tak pięknie ulubione… Hmm gdzieś rzecz jasna czuje się dumę, że dzieci, trochę też własną ręką lepione, stają się na wpół dorosłymi, dokonują wyborów, idą w świat za swoimi pasjami [albo poleceniem rodziców], ale przywiązanie, poczucie wspólności… Ech… we wrześniu wszystko będzie inaczej, całkiem jakbym szła do nowej szkoły...
Podobno rzeczy nie mijają, tylko my oddalamy się od nich. Istnieją, póki serca w nas, trochę poza czasem, trochę poza światem. Żeby do nich wrócić, wystarczy tylko zmrużyć oczy… Dziś mrużę i ja… Nostalgicznie… z potrzeby dziur w duszy, z potrzeby wspomnień wracam do Piernikowego Miasta, gdzie rozstania najdotkliwsze, bo na otwartym nastoletnim, głupio zakochanym sercu czynione. To, Nieczytelniku, mój Toruń przez zmrużoną migawkę…






 A że rok już prawie męczę Cię literami swoimi, to pomyślałam sobie, że może i mnie czas wyjść zza kontuaru? Pokazać się całkiem? A niech tam! Nie wystraszę przecież nikogo, bo Ci, co tu zaglądają i tak widzieli mnie na żywo [w końcu jasnym jest, że marne blogi czytają tylko krewni i znajomi :)]

 PS a propos zmian
Poszłam na kompromis, ewidentnie. Antywersalikowy bunt odszedł w niepamięć. Wielkie litery nastają, trudno. Dlaczego? Bo jestem łatwa. Dałam się przekupić. Cynamonowymi babeczkami. Albo winem. Albo po prostu dałam się upić na tej plaży. Nie pamiętam... ;)