niedziela, 15 lipca 2012

wakacje od-rodzicielskie...

Znasz, Nieczytelniku Lipcowy, ten stan, kiedy masz poczucie, że życie postanowiło się wyzłośliwić, odgryźć za serwowane mu niepowodzenia i  wiadro nazbieranych przez lata pomyj wylać akurat dziś i akurat na Ciebie? [Tak, oczywiście może mieć to wątpliwy związek z tym, że to akurat Twoje życie całkiem]. Mnie się zdarza, zdarza nader często, a przynajmniej raz do roku na pewno. W wakacje. Oczywiście Jedyni Poprawni Politycznie zaraz podniosą głowę, że „Jak to?!”, „Nauczyciel i na wakacje narzeka?!”, „Nie dość, że krótki dzień pracy ma, wolne święta, zarabia 8 i pół tysia [ostatnie doniesienia prasowe, nie bankowe], to jeszcze w wakacje, kiedy nic nie robi, pluć na złośliwość świata mu się zachciewa?!” Pewnie, słuszność Jedyny Poprawny Politycznie posiada. Nauczyciel to najgorsza kasta robotnicza ever i ze wszystkich. Palcem nie kiwa, kasy ma pod korek i marudzi na wszystko, nawet na to, że chciałby markery do białej tablicy, bo wersja oszczędnościowa [czytaj: pisanie po niej kredą] ni ch*** się nie sprawdza]. A niech sobie radzi, Menda Społeczna, w końcu na coś to wykształcenie ma! Ale nie o tym, nie o tym dziś, Drogi Nieczytelniku.
Dziś o wakacjach. Wakacjach nie tyle nauczycielskich, co rodzicielskich. Miałam pewne podejrzenia, a od dziś całkiem pewność mam, że wisi nade mną klątwa, Klątwa Wakacyjna, co ją beztrosko Armagedonica na nasz dom sprowadziła.
Kiedy przypomnę sobie wakacje sprzed lat… no mniejsza o to, ilu… i to hasanie po łąkach, górkach, ryneczkach cudnych, za rączkę z Mężczyzną Moim Domowym [wtedy jeszcze Nie Do Końca Domowym]bieganie, z aparacikiem w dłoniach śladem skośnookiego turysty śladów naszych wspólnych uwiecznianie… ech… widzę wszystko jak przez mgłę. Od kiedy bowiem Armagedonica pojawiła się w naszym życiu, wszystko nabrało innego wymiaru. Urlopy zwłaszcza.
Sierpień wolny poprzedzający narodziny Owej nijak się już do hasań i biegania miał. Chyba że ciężki, zwalisty a rozkołysanie-posuwisty krok wieczorny w stronę morza [żeby nikt z górą lodową nie pomylił i hałasu za dnia nie narobił] za owe hasanie i bieganie przyjąć. W sumie, zadyszka nie mniejsza… Z planów wyjazdowych rozlicznych skończyło się na umieraniu z duchoty przydomowo z naiwnym marzeniem o porodzie tuż tuż. Ech… Upalne to było lato.
Kiedy narodzenie stało się ciałem, Armegedonica przez tych 11 miesięcy podrosnąć zdążyła, przy zniewalającej polityce prorodzinnej, becikowych i szczególnie dofinansowanym wychowawczym, będąc biednymi, jak kościelne mysze, co im wiatr po kieszeniach hula, wybraliśmy Wakacyjną Wersję Oszczędnościową [czytaj: wprosiliśmy się na cztery dni do domku kuzynki, modląc się że Ona na wakacje z tej wiochy totalnej a pięknej, do Turcji w tym czasie się uda i benzyna, co na nią od stycznia odkładaliśmy, się nie zmarnuje]. Udała się [kuzynka, nie benzyna], a że upalne to było lato… nabraliśmy dmuchanych baseników, olejków do opalania i planszówek na wszelki wypadek. Upalne to było lato... Poza dwoma rozstrzelonymi po lipcu dniami, kiedy lalo nieustannie. I czterema w sierpniu, kiedy lało nieustannie, a my na ten deszcz znad planszówek spoglądaliśmy, pilnując, żeby Armagedonica wszystkich pionków naraz nie pożarła.
Kolejnych wakacji nie pamiętam zupełnie, blackout jakiś czy co? Jakiś tam Malbork mnie się po głowie kołacze, kiedyśmy biegali w absolutnej ulewie po zamkowym dziedzińcu. Zeszły rok zaplanowany skutecznie kilkoma dniami w ukochanym Krakowie nie różnił się od Malborka tak znowu bardzo. Architekturą może i sprawnością sprinterską Armagedonicy. Lało, a my biegaliśmy od knajpy do muzeum i od muzeum do knajpy. Kiedy w ostatni dzień zaświeciło nam słońce, Armagedonica zapipała 39 stopniami na elektronicznym termometrze…
To lato miało być inne! Tego lata mieliśmy się nie dać. To miały być wakacje zaplanowane ze szczególnym okrucieństwem. Mężczyzna Mój Domowy podzielił urlop na dwie części, przezornie i przemyślnie tydzień pakując w lipcu, kiedy to Słoneczko Nasze Wakacyjne Inaczej ciągle jeszcze do przedszkola popyla. To miał być tydzień na Robienie Nic, na Spanie Do Południa [poza przerwą na odprowadzenie Armagedonicy po uprzednim losowaniu, kto wystawia nogę z łóżka], na Kino, Rowery i Dziki Poranny Seks bez pośpiechu i obaw, że Ciekawski George zaraz się skończy [i to, Nieczytelniku Nieanimowany,  akurat nie jest metafora]. Jednym słowem czas na bycie parą Baby Off [przynajmniej do 16.00]. Głównym planem było nie mieć planu, gdzieś majaczył się spływ kajakowy i dziki seks w namiocie [wersja, gdyby hardkorowa babcia zdecydowała się jednak przenocować Armagedonicę] albo Toruń i dziki seks w aucie na pędzącej autostradzie [wersja pt. „odbiorę z przedszkola, ale przed nocą Ją zabierzcie”] To miał być czas pt. „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, „Kwiaty we włosach” i „Żółte kalendarze” [choć nie, to ostatnie może jednak nie]. Ech… Czekaliśmy na to od 1 września, od 1 dnia przedszkola. To miał być czas od jutra. I co? I dziś Armagednonica przywitała nas gruźlicowym kaszlem i gorączką 38.5... Nasz plan to ciągle brak planu. Tyle że zaczniemy już dziś. Od pogotowia. Kurwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz