piątek, 30 marca 2012

z powiąszowaniem urodziurodzin, czyli self sto lat:)

ech i stało się. jestem kobietą po 30tce. nie, żebym wczoraj nie była, a dziś już nagle tak, ale od dziś to nie w kij dmuchał tam jakieś pierdy miesiącowane, od dziś mogę zacząć liczyć w latach. koniec rumakowania. czas dorosnąć, dojrzeć, zmądrzeć i w ogóle… ostatnie urodziny spędzałam przy winie, pisząc list do otwarcia za lat dziesięć. los sprawił, że przyszło mi wcześniej rozpieczętowywać kopertę, ale to już historia na zupełnie inny post, a może i nawet na zupełnie innego bloga…
nie jestem dobra w rocznicach. rozpamiętuję,  rozbieram zmiany, analizuję i roztkliwiam się nad sobą. nad tym, co było, czego nie ma, nad tym co jest, a czego nie było… rok temu osiemnastu chłopa śpiewało mi gromkie sto lat, dzierżąc dumnie w dłoni podstępnie zdobyczną różę… w domu czekała zapowiedź, a może obietnica tak pięknie spełniana chwilę później… a dziś? dziś usłyszałam przejmująco piękną historię pewnej Miłości i zastanawiam się, czy sama ostatniemu rokowi mam być bardziej wdzięczna, czy jednak więcej mieć za złe… chyba nie umiem odpowiedzieć… dorosnąć czasem przychodzi w dość późnym wieku, a ja mam ciągle wrażenie, że taki nagły natłok odpowiedzialnych decyzji to dla mnie wciąż za dużo… wciąż za wcześnie. ale…
dość marudzenia! 29 marca należy być jak Fatalista. w końcu Ten Tu, to najpiękniejszy ze światów, a niebo wciąż zachwyca magią powiewu, uniesień i niezliczoności błyskotek… nooo przynajmniej do czasu aż starcza niedołężność pozwala zadzierać głowę bezwstydnie do góry…
a póki przyjaciele staja z winem u progu, a życzenia przychodzą nawet z zaświatów i pani w Lidlu, widząc wino niejedno w koszyku, ciągle kieruje do mnie cudnie słodkie: „a dowód mogę zobaczyć?” [sytuacja sprzed tygodnia!!!], chyba nie mam się czym martwić…
a do tego… [tak, postanowiłam robić karierę w świecie bloggersów przez cycki, skoro umiejętności pisarskich mi nie staje…]



hehe!!! nie mogłam sie powstrzymać ;) dziękuję Kochani za każdą ciepłotę myśli i wszystkie życzenia, za pamięć i obecność [tę pod moją nieobecność zwłaszcza ;)]

wtorek, 27 marca 2012

nie miała Baba kłopotu...

...postanowiła zaeksperymentować w kuchni… nie nie, żaden tam dziki seks na otwartych drzwiczkach włączonej zmywarki, żadne tam podawanie wprost z pępka ogórków kiszonych wyciętych w fikuśne róże… kulinarnie zaeksperymentować postanowiła po prostu… obiad nudny jak trzynasta powtórka „Mody na sukces” i to tego odcinka, w którym Stephani się zastanawia…
i zastanawia…
i zastanawia… [na tyle długo, że już w zasadzie sama nie pamięta nad czym…]
czyli… uważaj Nieczytelniku Ugesslerowany… kalafiorowa! zamysł w perspektywie pachnący, w realizacji okazał się zwykłą, może nie najgorszą, ale zawsze… [nie uwierzysz!] zupą…
zupa nie brzmi dumnie, zupa nie brzmi trendy, zupa brzmi z dupy, zwłaszcza jeśli ma się aspiracje na bycie Nigellą Nadbałtycką [noo, może o milion kilogramów do przodu i milion talentów do tyłu], a że zupa brzmi z dupy, a otwierająca Ci tu właśnie, Nieczytelniku, podwoje swojej kuchni ja, z dupy gotować nie chcę, postanowiłam przerobić ordynarną kalafiorową w wysublimowanie delikatny krem z sezonowych warzyw z nutką zielonej pietruszki i złocistymi grzankami. nic prostszego….
przechlustałam Ci ja więc, Nieczytelniku Wygłodniały, jasny, klarowny płyn z kawałkami kalafiora do robota kuchennego i dawaj, najwyższym obrotem w zupę plebejską trrrach!!! odśrodkowa siła niszcząca okazała się zbyt mało odśrodkowa jednak, i choć co prawda rozdrobniła co nieco kalafiora i reszty sezonowych warzyw, to ciągle pływały w tym, co już nawet zupy nie przypominało grudowate, niewielkie coś tam cosie… może nie do końca niezjadliwe, ale obrzydliwe na pewno… wtedy przebiegła mi truchcikiem przez tę nie najsprawniejszą najwyraźniej część głowy myśl szatańska, nieodpowiedzialna i pyszna w swym zarysie, zostawiając w rękach rozwiązanie skrupulatniejsze, dokładniejsze, bardziej precyzyjne… tak… pomysł ten może miał jakieś niewielkie mankamenty, a część do kruszenia lodu i czynienia przecierów wszelakich może wydawała się nieco wyszczerbiona… no dobra, miała dziurę w pojemniku na wielkość solidnego kciuka [efekt kruszenia lodu uprawianego przez Mężczyznę Mojego Domowego], ale co tam, miałam dać sobie wmówić, że mój kciuk nie da rady? w końcu z gęstym pesto działał bez zarzutu, a i Kalafiorowe Cudo gęste być miało… z założenia…
oczywiście, może logiczniej byłoby przynajmniej schłodzić zawartość garnka, jak już się chciało [umyty zapewniam] paluch w dziurę z gorącą breją pakować, ale któż by tam miał czas na pierdoły, kiedy efekt wysublimowanie delikatnego kremu z sezonowych warzyw z nutką zielonej pietruszki i złocistymi grzankami w zasięgu języka? zresztą, przelany „gładki inaczej” płyn nie parzył aż tak bardzo w zatykający dziurę kciuk, więc i kres operacji wydawał się tuż tuż…
no przyznam się, mooooże, kiedy odstawiałam garnek, temperatura doskwierała już nieco bardziej, ale Kuchareczka Szybkie Palce zmieniła zaporę błyskawicznie, czym jakże sprytnie zyskała na czasie… zyskała… odrobinę raczej, bo…
wiedziałeś, Nieczytelniku Obfizykowany, że kiedy się włączy rozdrabniacz, to zupa jakby wrząca się robi? a może nie wpadło Ci do głowy eksperymentować na tym polu? tak czy śmak, jak żem zawyła, jak żem dziurę puściła, jak żem zimną wodę na upaćkany a poparzony paluch wylewać biegła.... a jak ta breja po kuchni zaczęła tryskać… ech, żałuj, że Cię tu nie było… jedno dobre, że przez tę sprawniejszą część bezrozumu przeleciało, żeby tylko pół obiadu do miksera wpakować.. no i że spodnie do kolan raptem ubabrane… teraz piszę sobie do Ciebie, Nieczytelniku Przepisowy, kciuk poparzony oszczędzając, za mną uroczo bulgocze maziaja co do niczego podobna nie jest, a co się przed rozdrabniaczem uchować zdołała… gruduje się ona spokojnie w jakieś mega bryłki, a ja sobie myślę, że będę musiała więcej tych grzanek zrobić, co by przykre wrażenie przysypać…
a najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że Mężczyzna Mój Domowy i dokładkę pochłonie, ciesząc się, że dziś kuchnia jakoś wyjątkowo po gotowaniu moim wysprzątana…

środa, 21 marca 2012

jeszcze nie Czteroletnia, a już Animals...

i wiesz, Niezytelniku Udomowiony, jak to jest, kiedy w jednym eM-ileśtam pomieszkuje Młode Nieopierzone Dwunożne wespół w zespół z Czworonożnym Dokazującym? to taki cyrk bez namiotu… Jedno bowiem ucieka w obawie przed całkowitą utratą naderwanego już ucha, Drugie to Pierwsze goni zawzięcie, przynajmniej do czasu, aż samo nie padnie ze zmęczenia… wtedy to Pierwsze wyłazi z ukrycia, czyhając na smakołyk pożerany akurat przez to Drugie i łazi za tym Drugim tak długo, aż czegoś nie wysępi. i nie, nie ma tu kategorycznego podziału, czy Czworonożne Dokazujące zawsze ucieka, czy też zawsze goni… istnieje płynna raczej granica, kto komu paszę w danym momencie podbierać próbuje… ech… piękne to obrazki, sceny przytulnie rodzinno-rodzajowe, pozostawiające za sobą totalny chaos i spustoszenie… jednakże w wyniku naszej absolutnej ignorancji dla wybitnego rozwoju dziecka przy psie, Armagedonica pozbawiona została urokliwej szkoły uwrażliwienia na potrzeby zwierząt domowych, co zresztą stale nam - czy raczej mi [bo Ojciec Jej Najnajszy na pupila chętnie by przystał, pod warunkiem, że byłby to owczarek zajmujący M- 3 z naszego M- 4] Owe Młode Nieopierzone wypomina… ma to swoje zalety, ale…
kiedy pójdziemy w gości, gdzie, nie daj Bóg, zwierz się przyczai… no powiedzmy, że sierściuch wszelaki wytrzymuje 15 minut… po kwadransie sam się na własnej smyczy wiesza albo w kuwecie barykaduje… ostatnio Pewna Pani Kocica postanowiła innego antyopresyjnego wybiegu spróbować i wspinając się na wyżyny własnych i regału możliwości, wdrapała się po półkach pod sam sufit… Armagedonica obliczyła, że chwiejne dość podstawy działań wspinaczkowych mogą boski plan oberwania sprytnemu kotu ucha wniwecz obrócić, więc wezwała posiłki… żaden jednak z Właścicieli Wychudłego Jak Przecinek [może ze stresu?] Czworonoga nie miał serca oderwać rozpaczliwie wczepionych w książki pazurów… wtedy dobiegł Armagedonicę szept z pokoju obok, szept szarlatański, szept pół żartem [pół serio???!!]:
- Wceluj swoim różowym trampkiem, może spadnie Kocurzyca… na cztery łapy… [ech, że ten Ojciec Najnajszy zawsze coś sensownego podpowiedzieć zdoła…]
a co na to Armagedonica, Nieczytelniku O Kota Zatroskany?

- Eeee tato, próbowałam. Trampek nie dolatuje.

niedziela, 18 marca 2012

seksualny defetyzm szerząc...

seks to nie jest łatwa sprawa. niby trudny być nie może, inaczej ludzkość by wyginęła, no i najmniej bystry z uczniów za miesiąc nie zostawałby ojcem... żadna więc to teoria fizyki kwantowej, a jednak… a jednak seks komplikuje wszystko. nieznajomych zmienia w znajomych jakoś tam na zawsze, przyjaciół zmienia w kochanków… nie ma odwrotu. seks przewraca świat do góry nogami i decyduje o tym, czy wygodnie nam jest patrzeć w lustro świtem…  
pamiętam poranki po nocy bez zmrużenia oka, kiedy cichcem wymykało się do łazienki z hasłem ”co Ty durna wyrabiasz?!”…oczy przy wspólnie rannej kawie unikały wzajemności, za to chętnie wywracały się ukradkiem na zegarek, który upierdliwie wskazywał, że jeszcze wychodzić nie wypada… potem leciała minuta za wiecznością, czy też wieczność za minutą… aż można było głęboko odetchnąć tuż za drzwiami i obiecać sobie „nigdy więcej”...
tylko, czemu tego wszystkiego nie wie się przed? na diabła samo pożądanie takim dobrym pomysłem się wydaje, zaś jego realizacja spełnieniem beztrosk wszelakich? a potem tylko ten kac… kac moralniak…
bez seksu tez lekko nie jest. czy to w związku, czy to całkiem poza. poza związkiem wiadomo – „miłość na własną rękę” [cytując klasyka]. ale w związku? w związku to chyba nawet gorzej. gdzieś mi tam zakuł w oczy Houellebecq nagą prawdą, co lekka do zniesienia nie jest:
„Kiedy seks znika, ciało drugiej osoby pojawia się w całej swojej wrogiej obecności, w odgłosach, ruchach, zapachach; a obecność ciała, którego nie możemy już dotykać ani uświęcić przez kontakt, staje się powoli krępująca; wszystko to niestety, jest dobrze znane. Zanik czułości następuje zawsze po zaniku erotyzmu. Nie ma relacji czystej, wyższego związku dusz ani czegoś podobnego, co zbliżałoby się do tego chociaż w nikły sposób. Kiedy miłość fizyczna ginie, wszystko ginie; posępna irytacja pozbawiona głębi, wypełnia kolejne dni.”
straszne co? to może już się lepiej zamknę, a jutro popiszę, jak na nas Strzelista Instruktorka Ćwiczeń Gimnastycznych zbiorowego mordu chciała dokonać? jakoś wdzięczniejszy to temat, zdaje się.
a tymczasem, dziś na przekór doniesieniom ze świata:
obłąkańczo zmysłowej nocy, Nieczytelniku Pięknie Wrażliwy, mimo wszystko zmysłowej...

czwartek, 15 marca 2012

Klacz na wybiegu, czyli czego to wiosna z kobietą nie robi...

no i przyszedł czas… i zawlokła Klacz humbakowy zad [ależ krzyżówka!] swój do przybytku, gdzie ćwiczenia gimnastyczne uprawiają… zawlokła i już po wejściu na pierwsze piętro zadyszki słusznej dostała. miała nawet wrażenie, że to już całkiem po rozgrzewce, ale gdzie tam…
odpocząwszy zatem odrobinę na krzesełku, w dresiki wszelakie się przebrawszy, Instruktorki Ćwiczeń Gimnastycznych z niepokojem lekkim wyglądać poczęła… i zjawiła się… młoda, śliczna, strzelista jako ta strzała Instruktorka Ćwiczeń Gimnastycznych i w żaden, najmniejszy nawet sposób, błękit jej roześmianych oczu nie zdradzał, jaki to Czort, jaki Sadysta, jaka Niehumanitarność w tej duszy dyktatorskiej a nieprzejdnanej siedzi…
początek ćwiczeń gimnastycznych nawet był Klacz rozbawił, a kolisty ruch pośladków instruktorskich wprawił ten durny koński łeb w nadspodziewaną zadumę, czy aby na pewno to lesbijstwo takie obce jej jest, skoro żaden męski tyłek nie zrobił na niej nigdy takiego wrażenia… i w tym amoku pośladowym nawet się Klaczy zdawało, że powtarza w rytmie… że już się to opływające w obfitość ciało strzeliste niczym Strzelistej Instruktorki Ćwiczeń Gimnastycznych staje… że już z 5, e tam 5, z 10 kilogramów po zadzie strumieniem potu nieprzebranym spłynąć zdążyło… i wtedy w odbicie swoje naszybne spojrzeć Klaczy przyszło… wyobrażasz sobie, Nieczytelniku Gibki, słonia, co w różowej sukni, koralami z pereł okraszony, przy drążku baletniczym na palcach stanąć próbuje… ooo to nie był taki widok. nie był, bo nie było tam sukni. ani korali. ani drążka też nie… za to słoń? słoń w całej swojej okazałości na palcach stawać próbował… zwątpiwszy całkiem w swoją bez-cielesność, ba, nie mogąc ani na moment zapomnieć o ciele, które teraz [czyt. po pół godzinie zadyszki i przeklinań wszelakich] każdym mięśniem o opamiętanie wołało, próbowała Klacz wymachiwań tym i tamtym, w tą i w tamtą ze skutkiem bynajmniej… [ekhmm…] Niebylejakim. i w głowę zachodziła, jakim cudem Strzelistej Instruktorce Ćwiczeń Gimnastycznych głos się na zadyszce nie łamie, tylko usta w niebywałym jakimś uśmiechu, odwrotnie proporcjonalnym do powagi sytuacji zastygły… i Klacz wiedziała już, że jeśli chodzi o „puch marny” to ona zdecydowanie jest ta marna… a potem...
a potem padły te piękne instruktorskie słowa, do uszu klaczowych miód lejące, słowa, które dawały nadzieję i otwierały wizję błogiej, niezmąconej ruchem przyszłości… mianowicie: „dziewczyny weźcie karimaty i połóżcie się”. nieee, żeby klacza naiwność od razu na drzemkę drobną liczyła, ale ludzie… wyszło na jaw, czemu Strzelista Instruktorka Ćwiczeń Gimnastycznych w czarnych butach wściekle różową podeszwę ma… to taki trick podstępny, żeby Reszta Nieszczęśnic widziała dobrze, jak tą nogą ma machać, co by bardziej bolało i żeby wymówki dla niećwiczeń nie można było znaleźć…  a kiedy przed oczami Klaczy tylko smuga różu poświstywała, nakreślając koła o zasięgu podsufitowym, Ona sama wszelkie czyniła starania [i siłą woli, i siłą umysłu, i siłą ręki w końcu], żeby to kopyto przyciężkawe o dwa centymetry wyżej niż  biodro unieść. i wiesz co, Nieczytelniku Rozćwiczony? jedno jest pewne. Pan Bóg Stwórca Jakkolwiek Nazwany omsknąć się musiał przy produkcji klaczowej. zapomniało się Staruszkowi kilku [no może kilkunastu] mięśni w jej organizm wmontować…  oj z kretesem zapomniało… tylko co u licha tak Klacz boli dziś? chyba nadwyrężona siła woli…



PS nie na temat [z cyklu: w rodzinie zasłyszane/podsłuchane]
-Jeju, ale masz bałagan.
- Nie mam, tylko moje rzeczy prowadzą koczowniczy tryb życia...                                   

sobota, 10 marca 2012

dzień kobiecy całkiem już po godzinach...

no i minął nam Dzień Kobiet Wszelakich. nie było goździków skąpo upstrzonych asparagusem ani cielistych rajstop w kartonowych pudełeczkach. ech… trochę to smutno. no dobra, że smutno to jednak ściema, za młodam, by pamiętać zakładowe wiwaty na cześć Pań Pracownic, nawet tych spoza traktorów… jestem już jednak z pokolenia tulipanów wiązanych rafią i pudełeczek z Merci… SLD wymyśliła z 8 marca święto państwowe i tak sobie myślę, że feminizm ostatnio musi mijać mnie jakimś zgrabnie naprężonym łukiem, bo pomysł Millera uważam za cokolwiek kretyński, a postulaty Ministry Muchy przyprawiają o polonistycznie gęsią skórkę…
a może to dlatego, że owe Przedwczoraj odbyło się mi pod hasłem: „jak bosko, że to święto, to właśnie Twoje święto jest!” i że się czepiam po prostu? po babsku najzwyczajniej? bo… bo najpierw moje urocze kobiece roztrzepanie zgubiło słuchawki, bez których [jak na typową blondynkę przystało] nie oddycham [nie zastanawiaj się, Nieczyletniku Bystry, pod jaką aparaturą to, co czytasz teraz, piszę], potem, z wrodzoną sobie gracją, spóźniłam się do lekarza jakiś milion minut [przez to gorączkowe a skrupulatne szukanie słuchawek oczywiście] i wizyta odkładana od dwóch miesięcy pomachała mi powiewającą połą śpieszącego do domu białego kitla, dalej… w 3 parach rajstop [w końcu teatr na wieczór, to i spódnica, a co mi tam – jest 8. marca, są wymagania!] poszły mi nie oczka, a oka, Morskie Oka nawet  [może w PRL-u jednak włókna trwalsze tkali? a może dlatego repasacja miała takie branie?], rajstop, do których w chwilę potem nie mogłam znaleźć butów, a jak już znalazłam, okazały się do wypastowania rzecz jasna [„aaaa, bo to tak padało, jak szłam w nich ostatnio” czyli rok jakiś temu] czegóż jednak nie robi się dla szczuplejszej łydki? [co tam łydki, łydy szczuplejszej po prostu]. podczas tych przerzucań rajtek [z zapasem czasowym: bordo, ooo bordo pasują! bez zapasu czasowego: gorzka czekolada, no gorzka czekolada w sumie też może być… całkiem z kretesem spóźniona: no dobra turkus, kurde nijak nie pasuje… a w dupie, w końcu teraz niepasowania są w modzie, muszą być w modzie, bo to ostatnie bezoczne są]. w ciągu tych przerzucań szufladowych, szybkich pastowań obcasów [gdzie do cholery jest ta pasta w gąbce?!] perfidnie odjechały wszystkie autobusy [a nawet nie pomyślałam o zmianie torebki] i pozostała jedynie raczej samobójcza myśl, która nakazała mi w tej oto butów przeklętości do auta za kierownicą usiąść… korek jak ciągnąca się za śliwką popijaną mlekiem sraczka [rzecz jasna, że pod górkę, bo mnie pod górkę ruszanie ciągle wychodzi z wrodzoną gracją nieudolnie] wymuszał: sprzęgło, gaz, hamulec, sprzęgło, hamulec, gaz… [czy jakoś tak]. okazało się, że obcas zwiększa prawdopodobieństwo gaśnięcia silnika o jakieś 200… no może 300% [i oczywiście, Matematycznie Prędki Nieczytelniku, że gdyby do sprocentowania było „0”, to i w wyniku mnożeń wyszłoby „0”… ale… oj tam, to „ale” to już sobie sam dopowiedz]. dziś wiem na pewno - obcas plus silnik musi być jakimś systemem naczyń połączonych… [do tego stopnia połączonych, że kierowcy za mną, po 1547 przekręceniu kluczyka- ale słowo daję, że to bardzo długa górka była- zaczęli mijać mnie chodnikiem…] a jednak…
a jednak [mimo całej wściekoty dnia, spóźnień, spódnic, podartych rajtek, pułapek na obcasie, pierdołowatości za kółkiem, szalika przytrzaśniętego drzwiczkami za to zgrabnie zamiatającego asfalt, zerwanych kolczyków, rozsypanych drobnych i wciąż nieodnalezionych słuchawek…] spektakl był całkiem udany, i ten tancerz po lewej piękny był i tatuaż miał swej urodzie równy… a i ja się uspokoiłam, że ten pierwiastek męski nie taki znów rozrosły we mnie… no i te tulipany… te tulipany to całkiem cudne…
dobranoc Wam, śnijcie estrogenowo dziś, najlepiej o lataniu… :)

PS no i odkryłam, co takiego fajnego jest w samotnym prowadzeniu auta. wiedziałeś, Nieczytelniku Zmotoryzowany, że w aucie można śpiewać [nooo spore nadużycie semantyczne w moim przypadku, ale niech będzie] na całe gardło, można drzeć się wniebogłosy,  że: kurwa!!! że: świat jest do duuupy!!! że: tęsknię!!! [naiwnie sądząc, że Ten Kto Ma Słyszeć, z podniebnej tajnej jakiejś trąby to ostatnie usłyszy]...? i że można to wszystko, bo kierowcy naprzeciw, przechodnie tuż obok widzą tylko pomylone gesty, względnie rodziawioną paszczę, ale za nic nie wiedzą, co tam to nasze roz-darcie niesie...? fajne to uczucie, wyzwalające. polecam. na Zdupy Dzień i na Wódczany Humor, i nawet zamiast czekolady [ale to, to już tylko czasem].  

poniedziałek, 5 marca 2012

drobno-stka dnia, czyli za co lubię ten poniedziałek

oczywiście, że tłumik pada zawsze wtedy, kiedy auto jest najbardziej potrzebne… natenczas prosto z przychodni biegnie się na ostatni zdążający Gdzieśtam autobus, w biegu podrzucając chore dziecko pałętającemu się to tu to tam Ojcu, łamiąc obcas przy okazji [no dobra, hipotetycznie łamiąc… ale gdyby tylko moje czerwone tenisówki taki pięknie szpilkowy obcas posiadały… ech…], zapominając o braku miesięcznego i  oczywiście nie rozmieniając po drodze wypasionej Kazimierzem Wielkim pięćdziesięciozłotówy  [bo to moment po wypłacie rzecz jasna]… i tak wbiega się do autobusu tuż przed drzwi jego zamknięciem, zadyszkę wioząc na gapę po samą pętlę… a i siebie na gapę toże, bo… bo Pani Kierowczyni [Mucha może, a my nie?] z rozbrajającym uśmiechem stwierdza, co oczywiste było od samego początku istnienia ZKM „ale z 50 to ja nie mam wydać. może ktoś z pasażerów ma?”… cóż robić, Nieczytelniku Drobnymi Przygotowany? odwrócić się przychodzi i czyniąc z siebie kretynkę kwadrat, z miejsca na miejsce przestępując, o drobne pożebrywać…
i widzi wzrok mój sokoli, jak współtowarzysze zakrętów tych nieżyciowych kpiąco na ten mój durny prosząco- przepraszający uśmiech spoglądają, a w głowie złorzeczenia na miny pt.„oho sama sobie winna, drobne trzeba nosić, jak się miesięcznego nie ma” same przelatują… przy piątym rzędzie [bo przecież nie pasażerze. mimo że siedzą po dwoje, do każdego trzeba osobno, bo żaden sobie nie odmówi pokiwać przecząco naburmuszoną, że mu się czas odpoczynku zakłóca, głową] przy piątym więc rzędzie zrezygnowanym uchem dźwięki płynące z samego końca autobusu wyłapuję: „Pani chodź, chodź Pani do mnie” i widzę, jak staruszkowe, drżące dłonie po portfel skitrany na samym dnie kieszeni palta sięgają, żeby mi drobnymi przejażdżkę ze stresu wyprowadzić. metr pięćdziesiąt w berecie, artretyzm w rękach i dziurawa kieszeń płaszcza… ale rycerskość jaka!
ku ciumkaniu dezaprobaty, że przynajmniej  plecak mogłam u kierowcy zostawić, przecisnęłam się na tyły, potem znów na przody, bilet zakupiłam, skasowałam, stokrotnie staruszkowym dłoniom dziękując… stokrotniej jeszcze, kiedy na następnym przystanku wsiadły kanary i bilet mój zdobyczny sprawdzać zaczęły…
i właśnie dlatego, Nieczytelniku Zmotoryzowany, dziś Trzydziestoletnie Roztrzepane Kobiety za nic mają Adonisów Młodzieńczych i Heraklesów Dojrzałych, dziś Trzydziestoletnie Roztrzepane Kobiety najbardziej lubią się w Niziuteńkich Dobrodusznych Staruszkach :)

czwartek, 1 marca 2012

kobiece rozważania o Piłce N.

dziś będzie krótko. dziś będzie krótko, bo:
a) zbiegła okoliczność nakazuje się streszczać, zanim los zemścić się zdąży za jawne kpiny w czasach smutku i niepokoju;
b) czas się przyznać [choć pewnie trudno Ci w to będzie uwierzyć, Nieczytelniku Sportowy] czas się przyznać w całej obecnie niemedialnej rozciągłości– ja kompletnie nie znam się na piłce…

ale…
ale dziś taAAAAAaki mecz zapowiadali… takaż afera miała się wydarzyć… najpierw trąbiono, że Portugalia przybyła [fakt, widziałam w tv - jakiś tam Śniady Kolo odziany w niebieski sweterek w serek nakichał na tych chłopaczków zafascynowanych, co to pod hotelem, przebierając nogami, jak objawienia jakiego Go wyczekiwali], potem pokazywano, jak to pilne treningi czynią zawodnicy wszelacy i proszono, by na Saską Kępę bez potrzeby dziś się nie wypuszczać [czy o spokój Sweterka w Serka chodziło? czy jakąś fobię tłumu ma? nie wiem] ale skoro takie ceregiele poczyniono, uległam i ja…

zasiadłam więc dziś wieczór przed szklanym ekranem, co by na mężczyzn dorodnych, dziarskich i jakoś tam pięknych, w liczbie wciąż mi niewiadomej popatrzeć. nie powiem, ładnie wyglądali. jedni biało-czerwoni, drudzy czerwono-biali elegancko wpasowywali się w kolorystykę stadionu naszego narodowego, a i na soczystej zieleni niezgorzej było ich widać. i tak ganiali sobie to w lewo, to w prawo… i ganiali… i ganiali dalej… [trochę nie widziałam, przyznaję, bo sobie pomyślałam, że skoro im tak dobrze idzie, to różnicy specjalnej im nie uczyni, jeśli sobie w tzw. międzyczasie rodzinkę.pl obejrzę i kolację drobną zrobię] i racja, i dalej ganiali niewzruszenie, kiedy wróciłam po chwili… i co?  i dupa. jajo do jaja. ani Sweterek gola nie strzelił, ani Niesweterek też… [na Bałtyku z Rybnikiem więcej goli padło, ale ja tam nikomu nic nie wypominam]
jednakże nie tak do końca bezowocne to moje oglądanie meczu było… słuchając komentatorów, przyszło mi dziś bowiem nowe zapoznanie zasad piłkarskich poczynić. „mecz dał nadzieję, możemy oczekiwać bramek w czerwcu, skoro tu nie padły”. ciekawa, nowa, nieznana mi to reguła przyznaję… idąc tym tropem, tropem zbierania sobie niestrzelonych wcześniej goli, wróżę nam w swojej kryształowej kuli, tfu! co tam kuli, piłce! pełne Euro zwycięstwo… iluśmy bowiem przez lata bramek nie strzelili….? ho ho! wystarczy na wszystkie czerwcowe mecze po kilka.
od teraz więc trzymam za nasze Niestrzały oba swoje ignoranckie piłkarsko kciuki!