środa, 30 maja 2012

kitlowa fobia na dziś...

no i skończyło się. rumakowanie. kiedy ząb boli trzeci dzień z rzędu, robiąc sobie kwadransowe przerwy między garścią ibupromu, solpadeine, ketonalem a wszystkim naraz [wynik desperacji nocnej po ścianach łażącej], nie ma przebacz, znaczy, że piekło zamarza, a anioły stróże spadają z hukiem na ziemię [niewykluczone całkiem, że przez nowy dezodorant Szyca]. czas zatem wywiesić białą flagę, schylić pokornie głowę, schwycić za słuchawkę i umówić się tam, gdzie wieczne tortury w białych rękawiczkach…
tak, Nieczytelniku Zdrowo Uzębiony, już tyle jesteśmy razem, już znamy się tak dobrze, pora więc uczynić to przejmujące wyznanie… tak, panicznie [e tam panicznie – PANICZNIE] boję się dentysty. oczywiście przydałoby się to zwalić na traumę z dzieciństwa. tak byłoby wytłumaczalnie, rozsądnie i jakoś może bardziej honorowo. psychopatyczna, podstawówkowa Wielka Dentyściara z zakrwawionym wiertłem mogłaby uratować dobre imię Klaczowej Fobii. niestety. Dentyściara wielka może i była, ale do psychopatyczności, kurde!, było jej dalej niż mnie jeszcze tydzień temu do gabinetu… zwalniała mnie i Koleżankę Moją Z Ławki Przed ze wszystkich głupich i nudnych matematyk i pozwalała przyglądać się wzajem, jak to miącha ten amalgamat czy coś tam się miąchało do poPRLowskich plomb, i jak zagrzebuje swoje urokliwe łapiszcza w naszych paszczękach. uzębienie Koleżanki Z Ławki Przed jakiekolwiek by nie było, stanowiło przedmiot o milion ciekawszy niż mnożenie i dzielenie ułamków, nikomu niepotrzebne procenty i takie tam [ha! i już jasne, skąd mi ta frekwencja jak krew z nosa idzie]. tak czy śmak, w gabinecie starej dobrej podstwówki był fun, był luz i wieczna impreza. w szkole średniej nie było cholera nic gorzej. trafiłam do Stomatolog Równie Wielkiej, ale jakże moim losem zafrasowanej. odradzała polonistykę jako kierunek bez przyszłości, podkładając propozycję praktyk we własnym gabinecie i rękę syna na dokładkę [syn, teraz wzięty adwokat, było rozważyć. szlag! jak to człowiek po latach mądrzeje dopiero…]
jak widzisz, Nieczytelniku Zdrowo Na Świat Patrzący, traumę z dzieciństwa skutecznie wykluczył los, co na samych miłych dentystów kazał trafiać. ba, nawet i ten, który zaplombował Siostrulowi Mojemu kawał wiertła w zębie, też ujmująco miły był… a jednak… a jednak, kiedy mam przekroczyć próg gabinetu stomatologa, drżą mi kolana, tydzień wcześniej śnią mi się tępe, połamane wiertła, serce wali jak po koktajlu 6 espresso z 8 red bullami, a gdy w nozdrza moje wpadnie tchnienie owo specyficzne…. uuuu… mroczki mam przed oczami i w przychodni całkiem tracę orientację [może dlatego w ostatniej chwili nigdy nawiać mi się nie udało- o podstępna naturo!].  podobno gdzieś tam w Polsce przyjmuje dentysta, co leczy wszystkie zębole za jednym zamachem pod narkozą… czad… marzenie bliskie lotowi na paralotni… no, ale póki Minister Szumiszumi obcinać będzie godziny polskiego na rzecz robótek ręcznych [bardzo słusznie zresztą, w końcu Polska stać pisarzami nie może, krawcowe wymierają, a te czytać nie muszą umieć] szans na takową operację mieć nie mogę…
pójdę zatem do mojej ostatniej Doktor Maluteńkiej, co taka śliczna jest i miła[znów!], co sobie położy mnie na kolanach i wyda wyrok, że rwać trzeba, jako i ostatnio. hasło „chirurg dentystyczny” w taki amok mnie Wtedy wprowadziło, że po drodze omyłkowo wlazłam do dwóch aptek i jednego warzywniaka, zdziwiona, że nikt mi na fotel siadać nie każe…
a jednak Chirurg wyczuć mnie musiał pod gabinetem, bo pukając, modliłam się, że może go nie ma, więc i pukanie adekwatnie głośne było. a on, przy radio, którego umce umce przez drzwi mnie dobiegały, stukanie owo usłyszał.  i wtedy wiedziałam już, że to wampir jakiś być musi czy coś całkiem nadprzyrodzonego [zresztą, kto przy zdrowych zmysłach zostaje chirurgiem zębowym?].
-Proszę usiąść.
usiąść cholera, łatwo powiedzieć, kiedy nogi z waty ruszyć się nie chcą i lewa na prawą zwala, która pierwsza, a fotel od drzwi o jakieś 5 kroków stoi… „przeczołgać się” – wpadło mi do głowy, ale to zupełnie osłabiłoby mnie w oczach kata-oprawcy. „twardym trzeba być, nie miętkim”… usiadłam.
-Proszę się nie martwić, może przyjemnie nie będzie, ale nie będzie bolało.
mnie to mówisz, cholera jasna? mnie? diabeł w anielskiej skórze, co głos podejrzanie kojący miał, schwycił szczypce….
więcej nie pamiętam albo nie chcę pamiętać, na jedno wychodzi. i tak mnie to czeka znów. będzie jak replay kiepskiego horroru [heh, w pierwszej wersji napisałam „chorroru”. widzisz, Nieczytelniku Oddychający Spokojnie, już się zaczyna…]
idę sobie, tępo popatrzę się w ścianę, czy coś… trzymaj kciuki. może ząb się zlituje i boleć sam przestanie albo sam się zdematerializuje choć…?

piątek, 25 maja 2012

nie, to nie efekt pms...

masz takie dni, Nieczytelniku Wszelaki, co zupełnie wszystkiemu pod prąd są? lustro od samego rana wytyka Ci język, z prysznica leci albo za zimna, albo za gorąco woda, auto nie chce odpalić, a jak już odpali, to zaraz na pierwszym skrzyżowaniu marzy Ci się krwawo rozjechać maszerującą powolnie acz ściśle [przez Twoje!!! przejście akurat]wycieczkę długą jak towarowy z Bezkońca… i klnąc siarczyście pod nosem swoim na kwintę, wiesz już doskonale, że nawet, jak ruszysz w tę rozwlekłą bandę  z impetem, nawet jak drzwi otworzysz szeroko, co by z boków więcej utrafić, to gówno Ci to ten dzień uratuje, bo to jeden z takich, co wpisać się ma raczej niebanalnie w kalendarzu Twoim, a co za tym idzie i uczniów  Twoich… [to, że nie oglądasz dziś mnie w Uwadze, w odcinku pt. Krwawa masakra w jednej z pomorskich szkół, nauczycielka zadźgała trzy klasy tępym ołówkiem… uważam za swój osobisty sukces]
nieważne jak przetrwaliśmy lekcje, przetrwaliśmy. jak przetrwałam radę i wzajemne poklepywanie się dyrekcji po pleckach…? tego już nie pamiętam. ale kiedy zasiadłam po 10 godzinach pracy, żeby jeszcze tę urokliwą frekwencję policzyć, co mi się nigdy do cholery przecież nie zgadza [a podobno matematyka to taka obiektywna i dla wszystkich jednaka], jak roztwarłam dziennik, wyciągłam kalkulator i ołówki w liczbie niezliczonej, to na ukoronowanie dnia, co taki radosny od rana, usłyszałam wwiercający się świdrującym dźwiękiem w czaszkę, szczebioczący głos koleżanki, co to ją i w dzień błogi z trudem znoszę…
-„Jeju, jakie ty masz duże piersi!”
-ożesz K*** ja p*** !!! a by Cię zaraza klas ogólnych obsiadła! a by Cię samymi dyżurami przy 30tce raczyli! no ja cież pierdzielę! wyczucie rozmiażdżonej glanem ropuchy!!!   toć nie widzę, że mam? no K*** mam! i ch*** Ci do tego!
i z tej to uroczej słów bieganiny, do aparatu gębowego dobiegło jedynie: „No dzięki, to już lepiej nic nie dodawaj, co?” 

…taki to ze mnie, Nieczytelniku Przemiły, bojownik… glonojad raczej. zabieram swoją tarczę więc i idę się wieszać. nie znoszę tego czwartku ani siebie w ten czwartek, ani własnej głupoty [choć tej to niekoniecznie akurat czwartkowej] a „miłosierdzia” to już najbardziej nie…

wtorek, 22 maja 2012

panta rhei, czyli szkoła przetrwania na całkiem niesucho

hehe i ruszyły… ale jak... z jakimże impetem…! kajak zabujał się ochoczo, Siostrul Mój machnęła wiosłem to raz, to drugi, jej Młoda Niedojrzała z rozmachem poszła w ślad matki własnej a osobistej i… hoho, mignęła nam tylko przed nosem żeńska ich rufa, kiedy załoga nasza walczyła z płoszącym okoliczne ptactwo w promieniu 15 km, Armagedonicowym: „Mamooo!!! Ja chcę na ląd! Ja chcę zejść z tego okrętu!!!”.
tymczasem drużyna kobieca, kpiąc siarczyście z naszej napokładowej paniki i prób wyskoków za burtę, pruła fale… pruła… jeszcze trochę pruła i… upruła… z dobre 10 metrów.  pierwszy konar na środku cudnej Słupi… i bach. nie, żeby wywrotka. żadne tam takie. utknęło się dziewczynom odrobinę.  dopłynęliśmy z naszą Prywatną Syreną Alarmową, odblokowaliśmy, bo co tam, dobra siostra zawsze się przyda. i ochoczo ruszyliśmy naprzód.
kajakowanie po rzece, Nieczytelniku Lądowy, to zupełnie inna jakość… męczyć się nie musisz, podziwiać widoki możesz spokojnie, bo prąd Cię niesie radośnie w jedynym słusznym kierunku… [bądź też w sobie tylko wiadomym, jeśli przyjdzie Ci niezwykłym splotem zrządzeń losu na pokład z Siostrulem Moim trafić…] Dziewczyny zdaje się potraktowały spływ zbyt ambicjonalnie i tak jak ja mam odgórny przykaz zaliczać wszystkie dziury drogowe [gdzieś tam tli się wewnętrzne przekonanie, że jeśli to nie moje powołanie życiowe, to przynajmniej zbieram tym jakieś nikomu niewiadome matrixowe punkty], tak One uparły się, żeby nazbierać sobie pamiątek do kajaku… zewsząd... przyznaję, było to na swój sposób imponujące. zakładając, że trafienie w takie zwalone kłody miały z punktów 5, to już wcelowanie w drobny, pojedynczy konar w szerokim korycie, musiał mieć przynajmniej z 50. nie przepuściły żadnego. być może miało to związek z tym, że rady pt. „teraz w prawo” kończyły się odłożeniem wiosła, sprawdzeniem [acz precyzyjnie i bezbłędnie], która to ręka zazwyczaj dzierży długopis [nie pytaj, Nieczytelniku, jak długotrwały to proces], dalej ustaleniem, które pióro trzeba unurzać, żeby w owo ”teraz prawo” skręcić… pióro i owszem, nurzało się solidnie, za to owo „teraz” odpływało bezpowrotnie za zakręt, pakując uroczo rozbawiony kajak na mieliznę… albo podniszczony mostek… albo w kupę zarośli… albo też w zwisające nisko zowadziałe gałęzie [wywołując u Młodej Niedojrzalej wtórujące Armagedonicy – bo i owszem, nasza syrena wyła nieprzerwanie- „AAAAAAAA!!! Mamo!!! Tu jest jakieś świństwo!!!”] jeśli więc Nieczytelniku Przyrodniczy, liczysz na jakąś zwierzynę w okolicach Słupi, to możesz spokojnie sobie odpuścić, przynajmniej przez 3 najbliższe lata… a może dziewczyny po prostu planowały w kajak swój przerobić na prywatny akwen z hodowlą ryb wszelakich, bo przy wylewaniu wody z ich okrętu poziom w rzece drastycznie się podniósł…? może to był taki niekonwencjonalny pomysł na połów pstrągów? nie wiem. nieodkryte są wyroki Sioistrula Mojego… zwłaszcza, kiedy rzekę postanawia przepłynąć tyłem…
tak czy śmak, Wesoła Ta Wycieczka zaowocowała:
3879 wpakowawaniami się w tarapaty [z czego żeńskiemu kajakowi przypadło jakieś 3873- żeby nie było, że wszystko One :)]
519 czarowaniami kajaka przed wywrotką [nieliczne momenty, kiedy Armagedonica była ciszej]
1 zapadnięciem się w mule po uda męskie [żeby wysadzić Armagedonicę na siku]
17 deklaracjami oddania dzieci własnych do obcych domów [względnie utopienia zaraz po zrobieniu siku]
9 kategorycznymi żądaniami rozwodu [na 2 kajaki małżeńskie]
3 deklaracjami oddania rodzica do domu starców [tuż po ugotowaniu obiadu]
1 widokiem rozkładających się zwłok dzika [a to już, Nieczytelniku Nadbałtycki, musiałeś słyszeć za swoim oknem..]
5 godzinami walki nieprzerwanej z żywiołem, co kpił sobie z nas w żywe [ciągle!] oczy…
[i co z tego, że bez ruszania wiosłem, z samym tylko prądem spływa się 3h 40? widać Władca Kajaków nigdy w załodze z Siostrulem Moim nie był…]
ubaw po pachy!:) a to zamiast PS:

piątek, 18 maja 2012

w odbiciu niewypowiedzianego...

hmm ...

zobaczyłam to jakiś czas temu… i tak noszę ze sobą, a może bardziej w sobie…? a dziś jest taki dzień…  

ech, nie jesteśmy gładką skórą, długimi nogami, pięknym wcięciem w talii… [no zdecydowana większość z nas nie jest, przynajmniej nie wszystkim naraz ;)] oczywiście, marzy nam się to wszystko, bo to brednie, że Kobiety nie są wzrokowcami. diety, srety, plastyczne operacje, czary mary Trinny i Susannah… żadne to ubogacania wewnętrznego czaru przecież… odbicie w lustrze puszczające do nas zalotne, pełne akceptacji oko daje Babom Cudnym jakąś magiczną siłę i moc zdobywania świata… może to zwykła kobieca próżność…? nie wiem.
a dziś? dziś myślę o tych wszystkich niezwykłych zupełnie kobietach, które nie mają tyle odwagi, nie dają się tak roześmiane wklejać na plakaty…
myślę o tej chwili tuż przed ich snem, kiedy stają przed lustrem, same ze sobą, ściągają perukę, zdejmują niewypełniony stanik… nie pojmę, jak bardzo mogą czuć się w sobie obco... przypomina mi się idiotycznie nieprzystawalna historia, kiedy wyrwano mi jakiegoś tam tylnego trzonowca, a ja nie mogłam się pogodzić z tym, że… właśnie, już nawet nie wiem, że co… że starość…? że inna jakość…? że niepełność…?
głupie to? Nieczytelniku? taka tęsknota za zębem? pewnie głupia. ale kiedy piersi, włosy, wnętrze kobiecości… to, co tak zawsze było nami, co przynależne jest nam atrybutowo,  co stanowiło po prostu codzienną pełnię obrazu Tej Niepowtarzalnej Kobiety Z Lustra zostaje nagle wymazane, wygumkowane, choćby w imię wyższej idei… ech... 
jak durne w tym obliczu stają się nasze zachudości, zagrubości, zakrótkości, za…


badajcie się Baby Najpiękniejsze, co? ...i chyba najwyższy czas już kończyć, słowa zaczynają chować się przede mną…
dobranoc, Zjawiskowa Nieczytelniczko, zamyślone dziś, snujowate, choć pełne ciepła dobranoc...

poniedziałek, 14 maja 2012

szczawiowa flavored soup cz. II ;)

przy emocjach, jakie towarzyszyły szczawiowej ze szpinaku, czuję się w obowiązku dopisać epilog tej garnkowej, mrożącej krew w żyłach historii… otóż, Drogi Nieczytelniku, uwarzyła ja dziś szczawiową poprawną politycznie. i co? i pycha… [czy coś koło tego]. Perfekcyjna Pani Domu byłaby ze mnie dumna bez wątpienia. jest szczaw, jest szczawiowa, proste jak tabliczka mnożenia do 10, nic polotu… i wiesz co, Nieczytelniku Kulinarnie Offowy? gotowanie szczawiowej ze szczawiu to żadna sztuka. wyszła kwaśna i życie kuchenne znów stało się nudne...
i dość na dziś. dziś głowa taka jakby w niedzielnym garnku ostała… dobranoc ;)

piątek, 11 maja 2012

szczawiowa flavoured soup...

hehe no pamiętam, jak Siostrul Mój Najlepszy Bo Jedyny posłodziła ogórkową… łagodzącą okolicznością tej zbrodni może być fakt, że w trakcie gotowania obłapywał Ją sowicie mężczyzna o niebanalnym uśmiechu i zadziornie błękitnym spojrzeniu… przy stole nie pokapował się nikt. albo też z obawy, że Kulinarnej Zakały potencjalny mąż nie będzie chciał za żonę, wszyscy siorbiący z łyżek przemilczeli sprawę. łącznie z Potencjalnym Mężem [ale ten, zdaje się z zupełnie innych powodów…]
pamiętam też, kiedy Mistrzyni Złotej Chochli [czyt. Babuszka Moja] dorzuciła [chyba, co by więcej było i dla zbłąkanego wędrowca starczyło] do gara z wigilijnie kitranym przez cały rok kompotem z wiśni, solidny słój buraczków w occie… nie wiem, kto tam obłapywał Babuszkę, w końcu Dziadek od kilku dobrych lat spoglądał na Jej garnki z góry… na to jednak, że nikt się nie pokapuje liczyć raczej nie mogła i w efekcie raz jedyny a pamiętny, na naszym stole zgodnie z tradycją wystąpił ohydny kompot z suszu…
a wczoraj Mężczyzna Mój Domowy kategorycznie zażądał zmiany menu i zamiast szpinakowego makaronu, od którego nadmiaru [jak twierdził]  zaczynały mu zielenieć końcówki uszu, wytupał nogami szczawiową [jakby to kurka niezielenizna była…]
jako żona nieprzykładna, ale wciąż się starająca, zabrałam się do zadania przemyślanie, metodycznie i jak na mnie zadziwiająco przewidująco. szczawiową jadłam ostatnio w okolicy wczesnego przedszkola, więc za diabła nie pamiętałam, jak miała smakować. jedynym też, co wiedziałam o jej warzeniu było to, że potrzebny musiał być wywar, nooo i raczej też szczaw [choć jak się okazało później, to drugie całkiem niekoniecznie]. nakupowałam więc zielska trzy siaty, a umysł jak brzytwa i dbałość o przeprowadzenie tego niezwykłego kulinarnego eksperymentu zaprowadziły mnie prosto do skarbnicy kulinariów, czyli do… Internetu. niespecjalnie porywające były to przepisy, więc schwyciłam za telefon i jęłam wypytywać mamę. nie pamiętam, żeby ona kiedykolwiek szczawiową w garze swoim miała, ale bez zająknięcia sprzedała przepis [co się dziwnie z jednym ze stron pokrywał]…
tak czy śmak, zielsko sparzyłam, posiekałam cudnie, do gara wrzuciłam, pogotowałam, zaczarowałam i trrrrach… wyszła obłędnie. nie kumałam tylko, czemu mama z takim uporem maniaka o sprawdzaniu kwaśności przypominała… moja kwaśna nie była ni trochę, za to pyszna, że szok. przyszedł Mężczyzna Mój Domowy z pracy, sterany robotą, głodny i zacierający ręce na własne wspomnienie z przedszkola, co mu po kubkach smakowych od jakiegoś czasu przebiegało… na gar popatrzył, jajo utwardzone kazał sobie wkroić i łychą do dzioba powód mojej dumy poprowadził. ależ niecierpliwie spoglądałam, czekając na: „Kochanie, mistrzostwo świata!” [w końcu nie od parady ma się ksywę Zupa…] Mężczyzna Mój Domowy posmakował i owszem, uśmiechnął się i to też owszem, ale okrzyki uwielbienia i zachwytu utknęły mu gdzieś w gardle, a zdołał wykrztusić z siebie tylko „Kochanie [tak, tu się jeszcze zgadzało] a ta zupa nie powinna być kwaśna?” no zwariować można doprawdy! podłość ludzka nie ma granic! co oni się u licha na ten smak wykrzywiający gębę uwzięli?! toć nie czuje, że pycha, że zielona i że cudo?! jesoo no nic zrozumienia dla starań! nic! za grosz wcale! jak ma być kwaśna, jak szczaw niekwaśny akurat był?!
A sam se gotuj!” skwitowałam krótko. Mężczyzna Mój Domowy siorbnął raz jeszcze z niedowierzaniem i do kuchni podreptał. [po ocet? myślę sobie – cytrynę sobie wkrop, Gadzie Ty Niewdzięczny!]. nic nie wkropił, przytaszczył wór z moim szpinakiem, co to go miałam sobie jutro robić  fetą pyszniutką, że aż. „Kochanie, a Ty się nie pomyliłaś przypadkiem?” ja?! ja się pomyliłam?! że niby szczawiu od szpinaku odróżnić nie umiem?! ja?! ja nie umiem?! dziabłam liścia. no faktycznie, nie umiem.
no i co? świetna ta szpinakowa, świetna. i Armagedonica od razu zmieniła zdanie, że jak ta szczawiowa ze szpinaku, to ona jednak chętnie… a że Mężczyzna Mój Domowy chwilowo shrekowych uszu dostał… trudno. jutro zrobię botwinę, to się odbarwi… pod warunkiem, że nie wyjdzie brokułowa…

niedziela, 6 maja 2012

obrazek z odkryć podróżnych...

heh… i tak mknęło sobie to niepozorne, całkiem nieumyte autko drogami, których dziurawość za nic sobie miała kurz na czerwonawej niegdyś masce…  a Nas po tym nieasfalcie trząsł rozpadnięty amortyzator [czy też bezamortyzator bardziej] to trochę na lewo, to trochę na prawo… wertepy stanęły na drodze koncertowi ZAZ, który zamiast sączyć się radośnie z płyty, zamilkał raz po raz, wprawiając zadziorny głos w ciągłą czkawkę… nie czkała natomiast Armagedonica… no, a przynajmniej nie przeszkadzało jej to zupełnie w wyśpiewywaniu swojej niezwykle zawiłej pieśni z gatunku sztandarów przedszkolnych:
Hopsa hopsa tralala
taka to wesoła gra
Domorosła Maria Callas twierdziła przy tym zawzięcie, iż tekst ów nie posiada zwrotek, a składa się tylko z tego jakże zjawiskowego refrenu, który pozwalał na nieskończoność [choć może raczej: Nieskończoność!!!] interpretacji… Armagedonica szalała wokalnie, nie dając sobie wytrząść z głowy nut fałszywych i poddając się bezwolnie zasadzie „kto nie umie śpiewać ładnie, śpiewa głośno”… to więc, co ZAZ udało się wreszcie wykrztusić, tylne rzędy wędrownej mini sali koncertowej skutecznie zagłuszały…
a ja siedziałam sobie beztrosko,  machając nogą przed nosem przedniej szyby… spoglądałam na tę mijaną jaskrawość żółci i nieogarniętą rozmaitość zieleni, na które to leniwe chmury bez pospiechu kładły swoje ciążące im z lekka cienie… gdzieś tam za ostatnim świata pagórkiem majaczył się obiecujący błękit… na jednym krańcu drogi rysowali się przyjaciele, bose bieganie po trawie, morza wina i kalamburowość nocy nie do powtórzenia… na drugim czekała tak dobrze znana otwartość ramion, troska bezbrzeżna, i ci, których zawsze zna się za mało…
tak, Nieczytelniku Podróżny, wyglądałam dziś sobie przez to autkowe okno za cudną niespodziewanością dni jutrzejszych i trzymając dłoń na Nieswoim kolanie, przez chwilę wiedziałam, że czasem po prostu ma się wszystko…

wtorek, 1 maja 2012

nadziemnie Nietykalni...

i tak trochę z przypadku trafiłam dziś do tego kina. jeszcze bardziej z przypadku na ten właśnie film. tak sobie usiadłam w tym fotelu chabrowo wyściełanym, cmokając mocno lekceważącym stosunkiem [jak to zwykle u mnie przy komediach] do kinematografii rozweselającej… i tak, jak sobie usiadłam w tym fotelu, tak bezładnie zapadłam się w całkiem inny świat…
chciałoby się powiedzieć, że historia jakoś tam oklepana, jakoś przemielona w mniej lub bardziej podobnych wersjach. chciałoby się powiedzieć, a jednak przez to, że oparta jest na opowieści tkanej przez nieprzewidywalną codzienność świata, język staje kołkiem w gardle, a dusza leci… leci w tę zapraszającą ciepłem ramion rozwartych przestrzeń zdarzeń…
można się pośmiać i owszem, można też nie. wszystko zależy, jakie kto tam ma poczucie humoru… ja mam właśnie takie, ale tak naprawdę… tak naprawdę, ten film to ciągły lot na paralotni. a muzyka… muzyka tych szybowań jest jak pomyślnych wiatrów powiew…
a mnie? cudniej jakoś po tym lataniu, cudniej, mądrzej, łacniej… i jakoś tak zachwyceniej w środku…  i wiesz co, Nieczytelniku Uskrzydlony? ciągle nie chce mi się zejść na ziemię…
tymczasem Tobie… dla urokliwego  rozbiegu przed startem…
i  stąd fruuuu....