sobota, 31 grudnia 2011

między sztuką latania a spadania, czyli rozliczenie podatkowe za rok 2011

no i stało się. jakoś dobrnęliśmy. choć raczej w zaspach do pasa. może nie do końca śniegowych, może chód utrudniało bardziej rozgarynanie piętrzących się kłopotliwych nieprzewidzianości [również tych na własne zawołanie]. ale, zważywszy, że to już za chwilę, że to jutro w zasadzie, a ja ciągle planuję się obudzić po tej nocy, to mogę stwierdzić lekko nostalgicznie: dobrnęliśmy. i to z całą bezkółkową, za to znów napchaną po brzegi walizą.
kiedy przypomnę sobie powitanie poprzedniego roku spędzone na pogotowiu Gdzieśtam i w szpitalu Gdzieśtam Gdzieśtam, bo Armagedonica postanowiła w środku borowego lasu, że najfajniejsza impreza będzie, jak na ostrym dyżurze zszyją jej głowę godzinę przed północą, to myślę sobie, że to był całkiem adekwatny wstęp do następnych 12 miesięcy…
nie mogę powiedzieć, że to był zły rok, że czegoś mu brakowało, choć chyba więcej w nim było niedociągnięć niż chwil dopiętych na ostatni guzik. hmm, zdaje się, że nie przydarzył mi się jeszcze rok tak sprzeczny. sprzeczny w emocje, w stawanie i rozpadanie się światów, w spotkania i mijania ludzi, którzy jakoś tam wydawałoby się już na dobre rozsiedli się na kanapie moich dni...
styczeń wtargnął mroźnym zaskoczeniem, zmuszając do założenia czapki i zrewidowania własnych założeń, z lutego pamiętam niewiele ponad mocno zakrapiane mundury policyjne i takie piękne ciepło przy uchu [choć to już chyba nie efekt czapki], marzec… hmm urodzinowo obiecujący, żeby potem naspełniać się górnolotnie w kwietniu i maju, choć już maj… maj się całkiem po mazurskich jeziorach rozsypał, przynosząc tyleż samo zachwytów co wątpliwości… a ciut na opak letnie miesiące to już mi się zupełnie mieszają: deszczowy Kraków, burzowe Stronie i syndrom sztokholmski w luksusowej wieży… potem nastał wrzesień, Armagedonicę wyganiając do przedszkola i wszystko się pokręciło w tak bardzo pokrętnych  kierunkach...  październik cieszył duszę podniebną aurą złocieni, łagodząc upadki z wysoka i te okruchy majowe, co do oka szkłami powpadały, mrożąc jeszcze czasem spojrzenie nad stołem... aż przez niebywale ciepły listopad dobrnęliśmy, dobrnęliśmy do grudnia, co niezmiennie ćwiczy we mnie cierpliwość [tę cierpliwość, której nie mam za grosz przecież], wciąż każąc czekać, czekać w bezkres…
podsumowując bilans tego dziwacznego PITu, to, wyjąwszy owo grudniowe wyglądanie przez okno, chyba ciągle przysługuje mi zwrot podatku od losu... a Tobie, Nieczytelniku Nieliczbowy? pomyśl o tym, bo to fajnie być znów na plusie :)
a jutro? jutro rozsiądziemy się na klaczystej kanapie, żeby upić się zacnie i zgodnie z corocznym zwyczajem, i przy odrobinie szczęścia [zakładając, że szycie głowy Armagedonica uznała jednak za niekoniecznie wygraną w totka] udowodnimy przewrotnie wywracającemu wszystko do góry nogami światu, że istnieją rzeczywistości nieskończenie piękne, nieskończenie wytrwałe, niekoniecznie sprzężone…
tego Ci życzę dziś, Nieczytelniku Końcoworoczny, obok odkryć niezwykłości w tym roku, co grzmi upadkiem wszędobylskim, obok wyciągania z pudełka tylko tych harmonijnych puzzli, które poskładają Ci się na tę kolejną niebywałą, dwunastomiesięczną, podróżniczą układankę, życzę Ci też cudnej niezmienności, stałości ludzi wokół, którzy sprawiają, że nawet popękane ściany potrafią się skleić, skleić trochę na mąkę rozbełtaną z wodą [babciny ratunek na brak kleju biurowego], a trochę na miłość, na przyjaźń, na ciepłe ramiona…

PS heh, zapomniałam! bo przyznaj sam, Nieczytelniku Odkrywczy, czymże byłoby wspomnienie roku bez grudniowej traumy larwy jedwabnika w ustach… i nie, to niestety nie jest przenośnia, to czysta głupota w podejmowaniu wyzwań… ;)
[za którą minowolnie trzymam jednak kciuki... i jutro, i pojutro, i popojutro, i popopo...]

czwartek, 29 grudnia 2011

Mamo, Tato, a Wy jeszcze nie idziecie spać???

Smarkaty [czy tam Zasmarkany] Trzylatek i życie seksualne jego rodziców to jednak spory konflikt interesów [gra słów, Nieczytelniku Przyzwoity, całkiem przypadkowa ;)].
ech, a mimo wszystko czuję ten zimny oddech cenzury na plecach. szkoda, byłaby z tego niezła historia...
taka ballada „O naprędce wciąganych portkach”... hehe, bardzo naprędce :)
dziś piję zdrowie Wszystkich Półnagich [i też tych Całkiem Nagich] Rodziców, oby pokoje dziecięce budowano na końcu krętych korytarzy! :)

sobota, 24 grudnia 2011

no musi być ciut świątecznie przecież...

pamiętam, jak Wigilia była u Mojej Babci. od rana kotłowało się w kuchni, co śmiało mogła robić za salon w niejednym mieszkaniu. a ja, jako najbardziej gówniarska wnuczka, jako szczeniak po prostu, wyganiana byłam z tej magiczności wrzącej, w której tyle się działo, pod pretekstem plątania się pod nogami. ubierałam sztucznego drapaka w pokoju obok, nie mając świadomości, że pomiędzy tymi bulgoczącymi garami skitrane są prezenty, które jeszcze należało opakować. kiedy już odkryłam, że święty, jaki się zjawiał u nas w domu, to nie tak do końca święty, za to do końca Mój Tato, dopuszczono mnie do przyrondlowej przestrzeni i awansowałam na pakowacza tego, co niezapakowane. owijałam zatem skarpetę po skarpecie, bo Babcia Moja swoim zięciom zawsze skarpety prezentowała [noo, tego nigdy dość, to się zawsze przyda] i tym sposobem docierały do mnie tajemnice kuchenne, co takie salwy śmiechu dochodzące wcześniej zza ściany, wywoływały. przyszło mi być zatem świadkiem, jak Babcia Moja do gara wielkiego 5 słojów oszczędzanych od lata kompotu z wiśni dumnie zlała, to znaczy w przeważającej większości kompotów z wiśni, bo jeden ze słojów okazał się podstępnymi buraczkami w occie, rozszyfrowanymi dopiero po spróbowaniu całości…
dziś Babcia Moja miejscówkę sobie w fotelu niebieskim zarezerwowawszy, spogląda na to, jak jej starsza córka, nobliwa już bądź co bądź pani, do adidasów kapelusz wkłada i z lepienia uszek w wigilię Wigilii o 20.00 się zrywa. a dlaczegóż się zrywa, Nieczytelniku Przedświąteczny? a dlategóż, że zięciowi swojemu jedynemu za małą koszulę kupiła i trzeba na gwałt wymienić, bo przecież jutro wór z prezentami nastanie, a Etatowy Rodzinny Mikołaj nie może nie znać odpowiedniego rozmiaru zięcia jedynego. a dlaczegóż na to wszystko kapelusz wkłada? do adidasów? bo przecież drugiego spaceru po galerii handlowej w szpilkach nogi nobliwe nie wytrzymają, a że paragon zapodziany uroczo, „to jak ma ekspedientka rozpoznać, kto tę koszulę rankiem kupował?”. macha więc Moja Babcia nogami, patrząc z chmury, jak szczeniackie niegdyś wnuczysko prawnukami już przy zbiorowym lepieniu uszek zawiaduje, jako że starszyznę całą po koszulę nową wywiało… a ja ciekawam, co sobie myśli wtedy…
teraz siedzę pod choinką moją śmieciową*, [bo śmieciowe choinki, Nieczytleniku Uporządkowany, lubię najbardziej], co ją w całej swojej naiwności piernikami w czekoladzie upstrzyłam [głupio licząc na to, że Armagedonica jutro nie zwali jej na siebie, wdrapując się po któryś z nich] i popijając grzane wino, wspominam sobie te z dzieciństwa święta, co się z nich najbardziej czaderskie te przygotowania właśnie okazywały. nie prezenty nawet, ale owo babskie, kuchenne plotkowanie, pomylenie, do łez rozchichotanie.
i tego Ci życzę dziś… tych przygotowań, wspomnień, budowania nowych dni w radości, cieple, otuleniu, zepsutym kompocie i roześmianiu do łez, kiedy już nawet ustać nie można, bo skręcone w spazmach kiszki wyprostować się godnie nie pozwalają…
czarowności świątecznej… niech śpiewa na całego…



poniedziałek, 19 grudnia 2011

"słowik to a nie skowronek..."

Mamo, czy to już jest dzień? – usłyszałam dziś rano od pakującej mi się do łazienki Armagedonicy. spojrzałam na Nią półprzytomnie, mając świadomość 6.10 na sypialnianym zegarze uparcie pozostającym w tej samej strefie czasowej co prysznic, i tego, że trzy razy przychodziło mi tej nocy czarować młodociane sny, żeby pozbyć się z nich upierdliwej potworzastości. – To kwestia sporna. – odpowiedziałam zrezygnowanie. Armagedonica nie zrozumiała [no my zdaje się, Nieczytelniku W Słowa Zasobny,  wylosowaliśmy bardziej śmieszne niż bystre dziecko] – Tak, Okruchu, choć na to nie wygląda, już jest dzień.- poprawiłam się.  
-Hurrraaaa!!!!! Jest dzień! Jest dzień! – [jakie – myślę sobie- kurde „Hurrraaaa”!!??? jest 6.10! jakie Hurrraa, może być o 6.10 w poniedziałek??!!]  Pójdę powiedzieć Tacie, bo on ciągle śpi!
- Idź, idź, powiedz natychmiast. – a co ma mieć Dziadu lepiej? nie dość, że czarować niby nie umie, więc wstawać w nocy nie ma potrzeby, bo całkiem nieprzydatny jest, to jeszcze całkiem nie wie, że o 6.10 już jest dzień… Hurrraaaa!!!

czwartek, 15 grudnia 2011

Mężczyzna na-wrócony?

no i patrzy w te litery, i po głowie się drapie, i okulary na nosie poprawia, i znów patrzy…
„Pewnie jesteś zdziwiona…” a jakże! a jest! może byłaby mniej, gdyby dziewięciocyfrowy numer połyskujący znad smsa mówił jej cokolwiek. niestety. żadna data urodzin, kombinacja pinów czy cyfr wygranych w totka nie pasuje do szeregu zastanego na wyświetlaczu. że żaden to natręt, jest pewna. natręci, którzy mają trudności ze zrozumiem krótkiego "nie, dzięki", wpisani są specjalnym kodem i Ona wie doskonale, że nie należy odbierać ani odpisywać, a najprościej udać, że straciło się przytomność na kilka miesięcy, a potem popadło w głęboką amnezję. pyta więc kulturalnie, poświęcając całe 20 czy ileś tam groszy, kto zacz się czai po drugiej stronie bezprzewodowości mobilnej. na to odpowiada ciężko wzdychające „No tak, widać nie chcesz pamiętać…” noo tu  już następuje apogeum ciekawości, tu już zaczyna się nerwowe wypytywanie to na lewo, to na prawo, kto u licha zna jeszcze Ten Numer. następuje oficjalne przeszukiwanie wszystkich telefonów wokół i…? i po chwili pada skądś całkiem wieloznaczne „Mam!”, „ To On!” jakiż On u diabła? myśli sobie Ona, bo przecież nie zna nikogo o takim imieniu. „No On On!”  On On? kuźwa, On On?- chomik kręci kołowrotkiem w głowie z prędkością światła, paląc łapki na zakrętach szarej strefy aż nagle… „aaaaaa On On?” i w końcu dociera do Niej, że zniknięcie Jego przeboleć zdołała, że na tyle skutecznie przestała czekać na wieści, że już i sam numer Jego znudził się i sprzątnął z telefonu, że ponad rok milczenia to trochę przydługo i że teraz to wszystko już kompletnie nie ma znaczenia. odpisuje więc coś zdawkowo, żeby za dzień lub dwa nie wyrzucić sobie, że była niemiła, choć On On [kiedy to mężczyzna najczęściej jednak odchodzi na jeden z dwóch sposobów: 1. mam Cię gdzieś i znikam.2. znikam i mam Cię gdzieś.] On On właśnie utalentowanie wybrał oba te sposoby naraz… ale teraz… teraz chyba dojrzał, zmądrzał, bo zaczął w całym swoim uduchowieniu ciągnąć temat miłości… tylko Ona jakby niepodatna, jakby już dotarło do Niej, że On On o miłości wie tyle, ile nasłuchał się w piosenkach szumnie puszczanych w Radiu Zet i to już dla niej cokolwiek, o rok jeden przymało… milknie więc w końcu, bo po co to ciągnąć…

hmm… i oczywiście, Nieczytelniku Rozkochany, bywają kobiety które zostawiają okrutnie, bywają mężczyźni, którzy odchodzą z klasą. a jednak dziś w głowę zachodzę, skąd się biorą ci Kolesie Doskonali, co znikają na rok, dwa lata bez słowa, po czym odzywają się w całym swoim rozrzewnieniu? na co liczą? na to, że Ona wciąż bezrozumnie czeka? że po ich trzaśnięciu drzwiami Jej świat zatrzymał się w niemym, wpatrzonym w telefon czy tam drzwi wyczekiwaniu? rany… ależ ego… e tam ego – EGO!!!
dziś jedna z wiedźm zapytała mnie [w zupełnie innym kontekście], czy można żyć całkiem bez mózgu? „nie” odparłam stanowczo. ale teraz… jak się tak dłużej nad tym zastanawiam…
feministycznie dziś niepojęte Dobranoc :)

wtorek, 13 grudnia 2011

nemo sapiens, nisi patiens

nienawidzę czekać. nie potrafię. nie lubię, nie rozumiem, nie znam tego stanu, umiejętność czekania nie wykształciła się we mnie za grosz.. na autobus, na list, na przyjście, na wyjście, na dzwonek, na egzamin, na ramiona rozwarte… kiedy czekam, mam w sobie niecierpliwość dziecka i tupiącą złość na tę niebywałą zastygłość czasu „przed”.

i choć podobno to miłość…

Jest czekaniem
na niebieski mrok
na zieloność traw
na pieszczotę rzęs

Czekaniem
na kroki
szelesty
listy
na pukanie do drzwi

Czekaniem
na spełnienie
trwanie
zrozumienie

Czekaniem
na potwierdzenie
na krzyk protestu

Czekaniem
na sen
na świt
na koniec świata

[co chyba zresztą jest najpełniejszą definicją, jaką przyszło mi czytać, o ile słowa w ogóle umieją dotknąć istoty Takiej Rzeczy…]
to jednak to czekanie Hillarowej tak bardzo różni się od tego, co się dziś w moim świecie ze swędzącym pośladem rozsiadło…
a dziś, Nieczytelniku Cierpliwy, nienawidzę czekać jak nigdy… i jak nigdy nie jestem mądra…

niedziela, 11 grudnia 2011

dawno, dawno temu...

o losie przewrtotny... wczoraj była w szkole dyskoteka. i nie wiem, czy wiesz, Nieczytelniku Przetechniczny, ale teraz nie puszcza się muzyki ani z wież CD, ani z taśm magnetofonowych, ani ze szpulowych, ba, nawet z gramofonu też nie. teraz Młody Dj przytaszcza ze sobą swoje osobiste centrum dowodzenia w postaci laptopa i czegoś tam czegoś, czego nazwa [musisz mi wybaczyć] pozostanie dla mnie w sferze pamięciowo absolutnie niedostępnej. zresztą, owo coś tam coś tam, jest w tym przypadku najmniej istotne [dla mnie, bo przecież nie dla tych, co na dyskotekę ową bawić się przyszli]. tak czy śmak, laptopisko Młodego Dja moją uwagę skupiło, a nawet nie samo ono, a to, co na tapecie pulpitowej się znajdowało. a co się znajdowało, Nieczytelniku Zaintrygowany? ano.... zdjęcie się znajdowało! [HA! HA! HA! no no, cóż za bystry dowcip?! - pomyślisz sobie - średnio rozgarnięty czwartoklasista by się nie powstydził] ale wracając do tapety - piękna tfu! zjawiskowa postać dziewczęca z niej połyskiwała, w oniemienie mnie wprawiając. spytałam więc wścibsko jak na belfra przystało, kim owa Miss Pulpitu jest, na co uszy Dja Młodego z lekka się zaczerwieniły, aż padło:
- To Moja Ania.
- Śliczna ta Twoja Ania.- odparłam z niekłamanym zachwytem, po czym to czerwone uszy rozjaśniły się w rozpogodzeniu, a ja usłyszałam ujmująco już dumne:
- Z Torunia jest.
- Ech, daleko.
- Nooo, ale warto. Zresztą, wcale nie aż tak bardzo. Internet skraca drogę.

i pomyślałam o moim Toruniu, Toruniu sprzed lat miliona, z innej ery, z ery beznetozaiku i telearchaiku …

w tamtej erze listy grube szły tydzień, nieco cieńsze kilka dni, te pisane na chusteczkach z braku lepszego papieru w zasięgu pióra musiały chyba przechodzić przez kilkanaście par ciekawskich rąk, bo jeśli nie przepadały z kretesem, to potrafiły pojawiać się i po miesiącu… cenzurowani przez co bardziej wścibskich pocztowców, biegaliśmy do skrzynek na klatkach schodowych po kilka razy dziennie, licząc na to, że listonosz, który zawsze trzeźwy jak niemowlę chodził, dziś akurat zapił z Panem Ochlapusem Przydrożnym i może doniesie całą tę wyczekiwaną dobroć dopiero wieczorem… wieczorem nie było oczywiście nic, za to przydarzał się telefon. równie ocenzurowany naturalnie. komórki wielkie jak walizki nosili wszak wtedy tylko prezesi, a że my na żadną prezesurę nie zdołaliśmy się załapać, skazani byliśmy na stacjonarność perfidną. On więc marzł w budkach telefonicznych jako że jego jedyna stacjonarność w dość pozadomowym otoczeniu znajdowała się, a ja uwieszona na kablu słuchawki, skitrana za komódką w dużym pokoju, pod bacznym uchem Rodzica, przyzwyczajałam się do między nami milczenia…
bez cenzury były spotkania. za to sztywno wyznaczone godzinowo, pomiędzy moją ostatnią lekcją [tak, Doświadczony Życiowo Nieczytelniku, aż tak głupi potrafi być wzorowy uczeń] a 19.05, kiedy to z peronu trzeciego odjeżdżał ostatni, acz niewzruszony pociąg do Piernikowego Miasta. z czasem PKP się zlitowało i szarpnęło na dodatkową dla nas godzinę… a teraz…?
teraz jest autostrada do Torunia, można pomknąć aż miło… tylko nasza szczeniacka miłość opóźnienia cywilizacyjnego Polski lat 90tych nie dźwignęła… trochę szkoda, a trochę nie… może ta akurat walizka jest właśnie w życiu po to, żeby w całym swoim wyidealizowaniu dać odetchnąć, dać rozpakować się choć na chwilę w jakimś ciepłym kącie duszy, ustalić azymut w sobie, kiedy jest tak źle, tak otchłannie niepewnie, kiedy zupełnie jeszcze nie wiadomo, jak świat tak dobrze znany może zostać wywrócony przez zwykły poniedziałek …

wtorek, 6 grudnia 2011

no jo, wielkie, zimowe jo...

zatoki się zafafluniły, przeprosiłam się z czapką [e tam z czapką, z beretem prawie moherowym] mogę więc ogłosić oficjalnie: zima przyszła, nie ma to tamto! jeszcze podstępnie, jeszcze bezśnieżnie, ale już w całej swojej przenikająco srogiej rozciągłości.
kiedy po wczorajszych bólach głowy odgrzebywałam dziś z czeluści szafy moje wełniane garnkowate cudo, przypomniały mi się czasy podstawówki, gdyśmy z Psiapsiułą Moją Serdeczną tuż tuż za rogiem, ledwie z oczu matkom naszym zatroskanym niknąc, ściągały obciachowe czapiska i upychały je do kieszeni skrupulatnie. później, wylansiwszy nasze nastoletnie głowy po dzielni, pozwoliwszy wywiać nam resztki rozsądku [czego konsekwencje wydaje się dopiero teraz tak naprawdę w pełni zaczynam ponosić] wracałyśmy skruszone do domów. a wiedząc już, że Matuchny Nasze wezmą uszy na dotyk, czy aby owe wystane w kolejce wełnianości zamiast głowy, dna kieszeni nie grzały, tarłyśmy sobie te uszyska nasze nawzajem, co by na chłodno naszej niesubordynacji nie zdradziły. szłyśmy zatem ulicą dumne, podnosząc głowy wysoko, bo bez czapek, a wyglądając w rezultacie owych poczynań, jakbyśmy się z zaprzęgu mikołajowego zerwały, ale że ktoś się tam w Laponii rypnął i zamiast nam nosy rudolfowo przyozdobić, to omsknął się, i farba cała w uszy poszła. heh, takich rozgrzanych do czerwoności gestów przyjaźni podwórkowej jednak się nie zapomina.
a skoro już mnie tak na wspominki szczeniackie wzięło, i że Mikołaje jutrem przez kominy przepychać się będą, to tak mi przez myśl przebiega obraz, jak jeszcze w niskiej podstawówce będąc, sfrajerować się dałam kretyńsko i wierząc w rodzicielskie hasła, że im więcej bucisk się wyczyści, tym więcej czekolady Mikołaj przytarga, pastowałam buty nie dość, że całej rodzinie, to i na całoroczny zapas… pazerność jednak czyni frajera. choć… sądząc po obecnych wymiarach dawnego pucybuta, takie całkiem nieopłacalne owo zajęcie być znowu nie mogło... siedziałam więc na kiblisku łazienkowym [bo u nas buty czyściło się zawsze w łazience] i najpierw pastą „no name”, a później, kiedy już zgniły zachód opanował popeerelowskie sklepy, mazidłem kiwi, co but ożywi, jechałam na szczocie i szmacie na glanc, na błysk i na co tylko klient życzy, spędzając przedmikołajowy wieczór na marzeniach o karierze milionera.
dziś popisuję sobie do Ciebie, W Czerwonej Czapce Nieczytelniku, piję herbatę, co dziwnym trafem wraz z atakiem zatok straciła na cynamonowości i tak się zastanawiam, komuż ja nieopatrznie w tym roku buciska wypastować zdążyłam, że mnie już jeden Mikołaj Bosko Kubasowy odnalazł, upiękniając herbatę, co aromat zgubiła… ?
życzę Ci zatem, Buciku Mały i Całkiem Spory, i Dopastowany, i Zupełnie Nie, i Tobie, Z Porwaną Sznurówką również… życzę, żebyś znalazł w środku rano, choć jedną drobną i tak pysznie ciepłą myśl o sobie…
dobranoc

niedziela, 4 grudnia 2011

kobieta ekstremalna, czyli dlaczego cholerykom nie wolno narciarzyć w kraju...

ruszyła. ależ entuzjazm, ależ radość, ależ wszystko! upchane z tyłu auta torby gruchotały z lekka na polskich drogach, narty na nadachowym  bagażniku obiecująco lśniły w słońcu…
kiedy Los Mężos na ostatniej imprezie wspomniał coś przyjaciołom o szusowaniu po stoku, Ona rzewnie uśmiechnęła się na wspomnienie studenckich czasów spędzonych w Wieżycy. nie, żeby z kijkami u boków szło Jej wtedy jakoś specjalnie wyśmienicie, ba – powiedzmy sobie szczerze nie szło Jej wcale, ale sama aura studenckich zbiegowisk poza miastem podziałała na tętno krwi ożywczo. na to przyjaciele okrzyknęli zgodnie, że jeśli narty, to tylko w Alpach i stało się.
ekipa zacna, duchem młoda, ciałem odwrotna, ale wciąż gibka pierwszego dnia ruszyła na stoki łagodne, zostawiając pikanterię na wieczorne podbijanie kurortu i… może na jutro. Ona chciała zjeżdżać natychmiast albo najlepiej jeszcze wczoraj. zasiadła więc na podgrzewanym wyciągu w całym podekscytowaniu swojego pedagogicznego ciała. podziwiała widoki, pomachiwała nogami, zaczepiła sobie nawet kijki o taki wystający dinks, pilnując bacznie, żeby nie spadły, o czym samospełniające się przepowiednie pobrzmiewały Jej w głowie złowieszczo, tworząc obrazy czynienia z Niej pośmiewiska całych, niemałych przecież Alp. dumna z siebie, już z wizją rozszusowania porywającego, dotarła na szczyt i nawet nie zniechęcił jej fakt, kiedy to skutecznie dopilnowane kije pofrunęły w górę wraz z otwierającą się barierką, ani to, kiedy zatrzymano cały wyciąg, żeby je ściągnąć z owego dinksa, ani nawet chrapliwy śmiech obsługi, wręczającej jej podniebną zgubę. wyniośle udała, że niemiecki śmiech jest językowo obcy i pobiegła korzystać z bałwaniarskich szaleństw. w pierwszym dniu śmigała po swoim szlaku dla pierwszodniowców jak zawodowiec. nie zdążyła obić sobie ani pośladka, a Los Mężos patrzył na Nią z nieukrywanym podziwem. upewniona w swoim talencie, nie chcąc czynić tyłów śmigającej już zaawansowanie grupie, nie dała się przekonać, że drugi dzień na trudniejszy szlak, to odrobinę jakby przyszybkawo...
teraz pilnując sprzętu podwójnie, raz - żeby kijków nie na dinks, dwa - żeby jednak, mimo to nie spadły, wjechała na górę, z gracją zeskakując z siedziska. czuła, że to jej dzień, czuła, że gdyby nie kreda i tablica, zdobywałaby dziś medale dla swojego kraju, jeśli nie na igrzyskach, to na mistrzostwach na pewno.
Los Mężos pokręcił się chwilę na szczycie, powiedział, że za moment wróci, rozkazując stanowczo, żeby nie ruszała się z miejsca. ale Ona… Ona w całym rozkwicie ambicji płynąca, wytknęła tylko niepokorny język jego plecom i z niczeańskim hasłem: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, puściła się w dół...
ach! jak rozkosznie było szusować w takim pędzie! jak rozkosznie mijać tych mięczaków ślimaczących się po stoku! wiedziała, że czułaby boski wiatr we włosach, gdyby nie ten sztywno ograniczający je kask. przemknęło jej nawet przez głowę, że może bez sensu i on, skoro tak pierwszorzędnie sobieee… i nagle coś się zachybotało, zakołysało, zgrzytnęło i… i padła jak długa.
niezrażona wywrotką, z nauczycielskiego doświadczenia wiedząc wszak, że i rozwój swoje ofiary mieć musi, spróbowała się podnieść, żeby w tym pędzie rozkosznym pomknąć dalej, ale tak zaplątała się w narty, związała na supeł wręcz, że ani w lewo, ani w prawo nie dawała rady. ni chuja! [pardon za język, Kulturalny Nieczytelniku, ale czy wiesz, cóż znaczy być zawiązanym na supeł? nartami? ja z dwóch godzin nauki jazdy, znakomitą część spędziłam w tejże pozycji właśnie, więc mogę Cię zapewnić „ni chuja” ruszyć się nie da]. a że nie da, to po paru chwilach przestały Jej się podobać i te narty wywiązane w kokardę, i ten pęd, i śnieg, co w dupkę gniótł. i już nie szusował Jej po głowie brak kasku, a Los Mężos, co oczywiście nigdy nie był w pobliżu, kiedy go potrzebowała. poziom awanturniczości rósł wprost proporcjonalnie do marznięcia tyłka i rozgorączkowania poczucia porażki, tymczasem On spokojną nartą zbliżał się z oddali. kiedy mógł już Ją usłyszeć, nie wytrzymała:

- NO JASNE, MOŻE JESZCZE WOLNIEJ JEDŹ! CO CIĘ OBOCHODZI, ŻE SIĘ TU PODNIEŚĆ NIE DAJĘ RADY??!! NIGDY NIE MOGĘ NA CIEBIE LICZYĆ! NIGDY! TO JAK WTEDY W KINIE NA SEKSMISJI, KIEDY POSZEDŁEŚ PO NIEWIADOMO CO I MNIE ZOSTAWIŁEŚ! I CO Z  TEGO, ŻE DAWNO TO BYŁO? MILION TAKICH SYTUACJI PAMIĘTAM! JASNE, NIC NIE MÓW I JESZCZE SOBIE TAM POSTÓJ!!! PEWNIE! NIECH MI TA DUPA TU ODMARZNIE...!

nie skończyła, bo kiedy wzięła oddech przed przygotowywanym naprędce dalej, ktoś zaczął ją nieudolnie podnosić, rozbawionym głosem pytając:
- Na tego Niemca tak krzyczysz? Ale wojna się już skończyła. Wstawaj, Los Mężos odchodzi od zmysłów, gdzieś mu zniknęła.

i wtedy poczuła, poczuła w całej swojej belferskiej polskości, jak to cudnie, że język jej ojczysty dopiero na 26 miejscu najpopularniejszych języków świata się znajduje… i jak cudnie, że Przyjaciel z ekipy nie dał Jej wywodu dokończyć.

czwartek, 1 grudnia 2011

nie powinno się...

…no nie powinno się promować na światowym [no a przynajmniej na takim, co światowym mógłby kiedyś stać się, gdyby nie autor przymarnawy] blogu, rodzimego a bliskiego sercu kabaretu. nie powinno się, bo można całkiem słusznie zostać posądzonym o nepotyzm… a jednak…
a jednak… [być może zważywszy na drobiazg, iż kabaret ten rodzimy przynajmniej ogólnopolskim już jakiś czas temu stał się - tak, Medialny Nieczytelniku, nawet u Kuby na Skórzanej Kanapiszczy zasiadał czasem większym, czasem mniejszym członkiem… a i szanse znaczniejsze na stanie się światowym niż blog ów kabaret ten ma, i co za tym idzie, w chudawych pośladkach całe to klaczowanie posiada] a jednak, zważywszy na cały ten przydługawy nawias, pozwolę sobie rzec, iż dupa prawda tkwi w powiedzeniu, że żart powtarzany na wartości traci.
pierwszy raz Dzielnię w dzielnym wykonaniu Lima widziałam hmm… no powiedzmy, że szmat czasu temu… młodzieńcy szmatem tym spoważnieli, wydorośleli, nabrali ciała, a kobieta jedyna na tej scenie, ale za to jaka!  stała się „ale za to jaka!” do kwadratu… w ogóle [rzewnie podsumowując] nic nie jest takie, jak kiedyś…  
a mimo to, mimo to, że Oni są inni, a ja coraz poważniejsza przecież, mimo że widziałam ten program nie raz, nie dwa nawet, mimo że Ulubiony Mój Anioł zamienił koronkowe niegdyś na atłasowe dziś stringi [czy to na skutek awansu niebiańskiego, czy degradacji? nie wiem], mimo, że zestarzeliśmy się wszyscy, ja ciągle śmieję się na widok Różowej Złodziejskiej Pantery tak samo, jak niegdyś na auli, kiedy byłam jeszcze nieopierzoną studentką, a Oni tic-tacami uwięzionymi w wielkich, wacianych pastylach…
heh, jak się okazuje, stale w nas sporo przyzwoitej głupoty. fajne to ;)

kup zatem, Rozbawiony Nieczytelniku, DVD Lima na święta [nie jestem przekonana, czy przy ilości zużytych kart pamięci i stopniu ich ogarnięcia, na te święta zdążysz akurat. być może jednak na wielkanocne albo i na przyszłorocznie bożonarodzeniowe płyta owa zacna, a różowawa w scenografii wyjdzie], ale w pamięci prezentowej miej. dla Zrzędliwego Teścia, Niedowidzącej Babki, Przygłuchego Wuja i Stryjenki Co Nic Już Nie Jest Takie Jak Dawniej…
kup, a może w tle usłyszysz mój perlisty śmiech [choć to już zdaje się zgoła czarny PR]