ruszyła. ależ entuzjazm, ależ radość, ależ wszystko! upchane z tyłu auta torby gruchotały z lekka na polskich drogach, narty na nadachowym bagażniku obiecująco lśniły w słońcu…
kiedy Los Mężos na ostatniej imprezie wspomniał coś przyjaciołom o szusowaniu po stoku, Ona rzewnie uśmiechnęła się na wspomnienie studenckich czasów spędzonych w Wieżycy. nie, żeby z kijkami u boków szło Jej wtedy jakoś specjalnie wyśmienicie, ba – powiedzmy sobie szczerze nie szło Jej wcale, ale sama aura studenckich zbiegowisk poza miastem podziałała na tętno krwi ożywczo. na to przyjaciele okrzyknęli zgodnie, że jeśli narty, to tylko w Alpach i stało się.
ekipa zacna, duchem młoda, ciałem odwrotna, ale wciąż gibka pierwszego dnia ruszyła na stoki łagodne, zostawiając pikanterię na wieczorne podbijanie kurortu i… może na jutro. Ona chciała zjeżdżać natychmiast albo najlepiej jeszcze wczoraj. zasiadła więc na podgrzewanym wyciągu w całym podekscytowaniu swojego pedagogicznego ciała. podziwiała widoki, pomachiwała nogami, zaczepiła sobie nawet kijki o taki wystający dinks, pilnując bacznie, żeby nie spadły, o czym samospełniające się przepowiednie pobrzmiewały Jej w głowie złowieszczo, tworząc obrazy czynienia z Niej pośmiewiska całych, niemałych przecież Alp. dumna z siebie, już z wizją rozszusowania porywającego, dotarła na szczyt i nawet nie zniechęcił jej fakt, kiedy to skutecznie dopilnowane kije pofrunęły w górę wraz z otwierającą się barierką, ani to, kiedy zatrzymano cały wyciąg, żeby je ściągnąć z owego dinksa, ani nawet chrapliwy śmiech obsługi, wręczającej jej podniebną zgubę. wyniośle udała, że niemiecki śmiech jest językowo obcy i pobiegła korzystać z bałwaniarskich szaleństw. w pierwszym dniu śmigała po swoim szlaku dla pierwszodniowców jak zawodowiec. nie zdążyła obić sobie ani pośladka, a Los Mężos patrzył na Nią z nieukrywanym podziwem. upewniona w swoim talencie, nie chcąc czynić tyłów śmigającej już zaawansowanie grupie, nie dała się przekonać, że drugi dzień na trudniejszy szlak, to odrobinę jakby przyszybkawo...
teraz pilnując sprzętu podwójnie, raz - żeby kijków nie na dinks, dwa - żeby jednak, mimo to nie spadły, wjechała na górę, z gracją zeskakując z siedziska. czuła, że to jej dzień, czuła, że gdyby nie kreda i tablica, zdobywałaby dziś medale dla swojego kraju, jeśli nie na igrzyskach, to na mistrzostwach na pewno.
Los Mężos pokręcił się chwilę na szczycie, powiedział, że za moment wróci, rozkazując stanowczo, żeby nie ruszała się z miejsca. ale Ona… Ona w całym rozkwicie ambicji płynąca, wytknęła tylko niepokorny język jego plecom i z niczeańskim hasłem: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, puściła się w dół...
ach! jak rozkosznie było szusować w takim pędzie! jak rozkosznie mijać tych mięczaków ślimaczących się po stoku! wiedziała, że czułaby boski wiatr we włosach, gdyby nie ten sztywno ograniczający je kask. przemknęło jej nawet przez głowę, że może bez sensu i on, skoro tak pierwszorzędnie sobieee… i nagle coś się zachybotało, zakołysało, zgrzytnęło i… i padła jak długa.
niezrażona wywrotką, z nauczycielskiego doświadczenia wiedząc wszak, że i rozwój swoje ofiary mieć musi, spróbowała się podnieść, żeby w tym pędzie rozkosznym pomknąć dalej, ale tak zaplątała się w narty, związała na supeł wręcz, że ani w lewo, ani w prawo nie dawała rady. ni chuja! [pardon za język, Kulturalny Nieczytelniku, ale czy wiesz, cóż znaczy być zawiązanym na supeł? nartami? ja z dwóch godzin nauki jazdy, znakomitą część spędziłam w tejże pozycji właśnie, więc mogę Cię zapewnić „ni chuja” ruszyć się nie da]. a że nie da, to po paru chwilach przestały Jej się podobać i te narty wywiązane w kokardę, i ten pęd, i śnieg, co w dupkę gniótł. i już nie szusował Jej po głowie brak kasku, a Los Mężos, co oczywiście nigdy nie był w pobliżu, kiedy go potrzebowała. poziom awanturniczości rósł wprost proporcjonalnie do marznięcia tyłka i rozgorączkowania poczucia porażki, tymczasem On spokojną nartą zbliżał się z oddali. kiedy mógł już Ją usłyszeć, nie wytrzymała:
- NO JASNE, MOŻE JESZCZE WOLNIEJ JEDŹ! CO CIĘ OBOCHODZI, ŻE SIĘ TU PODNIEŚĆ NIE DAJĘ RADY??!! NIGDY NIE MOGĘ NA CIEBIE LICZYĆ! NIGDY! TO JAK WTEDY W KINIE NA SEKSMISJI, KIEDY POSZEDŁEŚ PO NIEWIADOMO CO I MNIE ZOSTAWIŁEŚ! I CO Z TEGO, ŻE DAWNO TO BYŁO? MILION TAKICH SYTUACJI PAMIĘTAM! JASNE, NIC NIE MÓW I JESZCZE SOBIE TAM POSTÓJ!!! PEWNIE! NIECH MI TA DUPA TU ODMARZNIE...!
nie skończyła, bo kiedy wzięła oddech przed przygotowywanym naprędce dalej, ktoś zaczął ją nieudolnie podnosić, rozbawionym głosem pytając:
- Na tego Niemca tak krzyczysz? Ale wojna się już skończyła. Wstawaj, Los Mężos odchodzi od zmysłów, gdzieś mu zniknęła.
i wtedy poczuła, poczuła w całej swojej belferskiej polskości, jak to cudnie, że język jej ojczysty dopiero na 26 miejscu najpopularniejszych języków świata się znajduje… i jak cudnie, że Przyjaciel z ekipy nie dał Jej wywodu dokończyć.
nie ma nic lepszego niż poznawanie śniegu z perspektywy nosa wbitego w tę cudną biel :)
OdpowiedzUsuń