pamiętam, jak Wigilia była u Mojej Babci. od rana kotłowało się w kuchni, co śmiało mogła robić za salon w niejednym mieszkaniu. a ja, jako najbardziej gówniarska wnuczka, jako szczeniak po prostu, wyganiana byłam z tej magiczności wrzącej, w której tyle się działo, pod pretekstem plątania się pod nogami. ubierałam sztucznego drapaka w pokoju obok, nie mając świadomości, że pomiędzy tymi bulgoczącymi garami skitrane są prezenty, które jeszcze należało opakować. kiedy już odkryłam, że święty, jaki się zjawiał u nas w domu, to nie tak do końca święty, za to do końca Mój Tato, dopuszczono mnie do przyrondlowej przestrzeni i awansowałam na pakowacza tego, co niezapakowane. owijałam zatem skarpetę po skarpecie, bo Babcia Moja swoim zięciom zawsze skarpety prezentowała [noo, tego nigdy dość, to się zawsze przyda] i tym sposobem docierały do mnie tajemnice kuchenne, co takie salwy śmiechu dochodzące wcześniej zza ściany, wywoływały. przyszło mi być zatem świadkiem, jak Babcia Moja do gara wielkiego 5 słojów oszczędzanych od lata kompotu z wiśni dumnie zlała, to znaczy w przeważającej większości kompotów z wiśni, bo jeden ze słojów okazał się podstępnymi buraczkami w occie, rozszyfrowanymi dopiero po spróbowaniu całości…
dziś Babcia Moja miejscówkę sobie w fotelu niebieskim zarezerwowawszy, spogląda na to, jak jej starsza córka, nobliwa już bądź co bądź pani, do adidasów kapelusz wkłada i z lepienia uszek w wigilię Wigilii o 20.00 się zrywa. a dlaczegóż się zrywa, Nieczytelniku Przedświąteczny? a dlategóż, że zięciowi swojemu jedynemu za małą koszulę kupiła i trzeba na gwałt wymienić, bo przecież jutro wór z prezentami nastanie, a Etatowy Rodzinny Mikołaj nie może nie znać odpowiedniego rozmiaru zięcia jedynego. a dlaczegóż na to wszystko kapelusz wkłada? do adidasów? bo przecież drugiego spaceru po galerii handlowej w szpilkach nogi nobliwe nie wytrzymają, a że paragon zapodziany uroczo, „to jak ma ekspedientka rozpoznać, kto tę koszulę rankiem kupował?”. macha więc Moja Babcia nogami, patrząc z chmury, jak szczeniackie niegdyś wnuczysko prawnukami już przy zbiorowym lepieniu uszek zawiaduje, jako że starszyznę całą po koszulę nową wywiało… a ja ciekawam, co sobie myśli wtedy…
teraz siedzę pod choinką moją śmieciową*, [bo śmieciowe choinki, Nieczytleniku Uporządkowany, lubię najbardziej], co ją w całej swojej naiwności piernikami w czekoladzie upstrzyłam [głupio licząc na to, że Armagedonica jutro nie zwali jej na siebie, wdrapując się po któryś z nich] i popijając grzane wino, wspominam sobie te z dzieciństwa święta, co się z nich najbardziej czaderskie te przygotowania właśnie okazywały. nie prezenty nawet, ale owo babskie, kuchenne plotkowanie, pomylenie, do łez rozchichotanie.
i tego Ci życzę dziś… tych przygotowań, wspomnień, budowania nowych dni w radości, cieple, otuleniu, zepsutym kompocie i roześmianiu do łez, kiedy już nawet ustać nie można, bo skręcone w spazmach kiszki wyprostować się godnie nie pozwalają…
czarowności świątecznej… niech śpiewa na całego…
*
I ja dołączę się do tych pięknych życzeń... najlepszości świątecznych i noworocznych tu goszczącym! Ave Klacz. Pierwszy raz widzę Twoją choinkę, almost live ;)
OdpowiedzUsuń