Mamo, czy to już jest dzień? – usłyszałam dziś rano od pakującej mi się do łazienki Armagedonicy. spojrzałam na Nią półprzytomnie, mając świadomość 6.10 na sypialnianym zegarze uparcie pozostającym w tej samej strefie czasowej co prysznic, i tego, że trzy razy przychodziło mi tej nocy czarować młodociane sny, żeby pozbyć się z nich upierdliwej potworzastości. – To kwestia sporna. – odpowiedziałam zrezygnowanie. Armagedonica nie zrozumiała [no my zdaje się, Nieczytelniku W Słowa Zasobny, wylosowaliśmy bardziej śmieszne niż bystre dziecko] – Tak, Okruchu, choć na to nie wygląda, już jest dzień.- poprawiłam się.
-Hurrraaaa!!!!! Jest dzień! Jest dzień! – [jakie – myślę sobie- kurde „Hurrraaaa”!!??? jest 6.10! jakie Hurrraa, może być o 6.10 w poniedziałek??!!] – Pójdę powiedzieć Tacie, bo on ciągle śpi!
- Idź, idź, powiedz natychmiast. – a co ma mieć Dziadu lepiej? nie dość, że czarować niby nie umie, więc wstawać w nocy nie ma potrzeby, bo całkiem nieprzydatny jest, to jeszcze całkiem nie wie, że o 6.10 już jest dzień… Hurrraaaa!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz