poniedziałek, 28 listopada 2011

takie tam, pitu pitu

rany, ależ sflaczały weekend. niby jakaś impreza u Krewnych i Znajomych, niby dysputy zaciekłe polityczno-społeczne [hasło, że homoseksualizm jest chorobą chyba nigdy nie przestanie napędzać mi tętna], ale i tak, jakoś bliżej tym dniom listopadowym do pidżamy niż do wysokich obcasów i naparkietowego wyczekiwania Sylwestrów wszelakich. rozlazła mi się ta niedziela całkiem, okraszona toną czekolady i snucia się z kąta w kąt z przyczepioną do nogawki Armagedonicą, której wygilań ciągle nie dość. teraz wieje tak, że ma się wrażenie, iż w półwiecznym kominie nagle postanowił zadomowić się diabeł, co wesoły bynajmniej nie jest, bo wyje sobie żałośnie nierdzewnymi rurami nad jesiennie smętnym światem. ja kocham się w wietrze, wiatr niesie zmiany. jest więc szansa, że jutro przyjdzie zdjąć uskarpetowane grubo nogi ze stołu i popędzić na spotkanie morza, co przy okazji zawiania zamarzyło sobie lot ponad falochronami urządzić… a jednak dziś jakoś bliżej moim myślom do tych, co przy świecach siedzą, bo paskudne wietrzysko pozrywało im prąd i oby nie dach znad głowy… 
i tylko podpatruję sobie na fotki tych kaskaderów, którzy tą niedzielą, w samo południe w Katowicach po 702 schodach na czas wbiegali… i nawet nie zastanawia mnie, że im się chciało, rożne śmignięcia człowiek wszak widział [a tu w końcu, wspominając jedną z motywacji maratońskich przytoczonych mi niegdyś, jakiż doskonały widok na pośladki przed Tobą, Nieczytelniku Usportowiony ;)] i nawet nie to, że na 30te piętro po medal i butelkę wody śmigali [wszak i materialistą nie jestem specjalnym], ale że najszybszemu to 2 minuty i 39 sekund zajęło… noo… myślę sobie, że podobny czas osiągałam przy okazji końcówki ciąży, ale na drugie piętro wchodząc… e tam wchodząc, wczłapując się w całym swoim i brzuszyska na boki rozfalowaniu… i oczywiście,  ciążowe ciężary przyszło zrzucić lata temu, ale czy czas osiągania drugopiętrowych szczytów tak znów solidnie poprawiony przeze mnie został...?
ech, pomyślę o tym jutro. może nawet z wrażenia ćwicznę sobie, a co tam. choć... choć szczerze mówiąc, już sama analiza tych dokonań wspinaczkowych mnie zmęczyła...
wietrzne dziś zatem dobranoc.

piątek, 25 listopada 2011

zima nie zaskoczy... [drogowców?]

i kiedy myślałam już, że dzień całkiem na straty… że nic, absolutnie nic odkrywczego spotkać mnie nie może, wpadam Ci ja, Drogi Nieczytelniku, co już odetchnąć od postów zdążyłeś, wpadam do Krewnych i Znajomych Królika [chyba jednak bardziej krewnych niż znajomych, choć jak nazwać członków rodziny nabytej?] wpadam na moment, na sekundę dosłownie, co jednak dłuższą chwilą się staje, bo święta idą i trzeba ustalić i to, i tamto, i w ogóle „tak dawno u nas nie byłaś, opowiadaj”. siedzę ja zatem, ustalam [skrupulatnie] i opowiadam [pośpiesznie], ale jakby tylko w połowie słuchana, jakby w połowie odbierana, bo z czterech uszu [tak, Bystry Matematyczno- Anatomicznie Nieczytelniku dwie głowy, po jednej parze każda] tylko dwa zdaje się nastrojone na moją częstotliwość wyglądają. drugie odcięte od świata, a przyspawane do skupionej i pracującej w pocie czoła głowy ewidentnie mój świergotliwy przecież głos [i tak, Nieczytelniku Wrażliwy, to sarkazm] głos mój ma w dupie. i słusznie w zasadzie. nie jest to znowu dla mnie taka nowość. „ale na czym się skupia, że tak w dupie ma?” – przechodzi mi przez myśl.
i wzrok mój przykuwa brulion, a może brulionisko nawet. opasłe, grubaśne, a skrzętnie w tej oto chwili przez Krewnego i Znajomego zapisywane. spod długopisu skry czarnoatramentowe lecą, myśl nad skronią się kłębi, więc zaintrygowana, czy aby nowa powieść sensacyjna a bestsellerowa nie powstaje właśnie …
- Cóż tam piszesz?-  pytam nieśmiało [ryzykując olanie rzecz jasna]
- Aaa, bo człowiek się zastanawia, jaka pogoda była rok temu i nie pamięta. To ja tu wszystko zanotowane mam. Jak mnie ktoś zapyta za rok, to przekładam stronę [w tym wypadku chyba kilkadziesiąt…] i proszę… Ale dopiero od pierwszego listopada spisuję…

ech… to boskie, że ludzie jednak nie przestają mnie zadziwiać. a jakże nowego znaczenia nabierają słowa obchodzić kogoś tyle, co zeszłoroczny śnieg…;)

wtorek, 22 listopada 2011

roz-rachunek roz-czarowań własnych... ;)


hmm… zazdrościłam wrocławianom, zazdrościłam tego, że nie dość, że mogą bezkarnie pałętać się latem od ekranu do ekranu, sącząc powoli naprawdę dobre kino, to jeszcze listopadem, kiedy słotno i co tu kryć, dupnie raczej, raczą się kinem amerykańskim a niekomercyjnym… i w ogóle mają bosko...

a potem jakoś przyszło mi napatoczyć się na plakat RAPORTU, który nam taką rozmaitość zjawisk teatralnych nadmorsko serwuje, zapraszając do tej małej modernistycznej dziupli mistrzów sceny polskiej i nie tylko zresztą. i chciałam iść i na to, i na to, i na to też, a na to? a na to, to już w ogóle zwłaszcza… ale przyszła praca, Armagedonica, jeden kaszel i drugi, i efekt jest taki, że jesteśmy w połowie zacnego festiwalu, a ja hmm, no powiedzmy, że nie dotarłam jeszcze do kasy biletowej… i wszystko tak, wszystko można zrzucić na karb rozpędzonych do granic możliwości trybików zegara, piętrzącą się stertę prań i prac, i na pytanie wzbudzające w nauczycielu najbardziej mordercze instynkty „a sprawdziła już Pani?”, ale… ale prawda jest taka, że przez ten cały mój niedoczas, zdążyłam wyskakać się szantowo, naogrzewać dłonie, otulając wielką filiżankę Cynamonowej latte, zapaść się w magię wcale nieambitnego ekranu pośród czerwonego, wytartego pluszu drewnianych, poteatralnie skrzypiących foteli, napsioczyć na za małe rozmiary wciąż sklepowych swetrów, no i rzecz jasna wystraszyć się nalachowo… na to nie było wymówek…

a dziś? a dziś Houellebecq spoczywa gdzieś pod łóżkiem z ciężką chorobą zapadnięcia się pod ziemię, bo mimo fajnych kilku cytatów, jakoś bardziej leży mi na wątrobie niż chwyta za serce, a ja wiszę sobie jedną nogą [czy też ręką] tu, a drugą całkiem na czacie, co się do niego wcale jeszcze przyznawać nie umiem, bo chyba ciągle mi jakoś za to wstyd [i tak, a co tam Młody Obiecujący Literacie, teraz będzie pożywka dopiero ;)] nieważne. ważne jest to, że zamiast spodziewanie dla siebie samej oddawać się sztukom ambitnym a wysokim, rozprawiam sobie niedbale albo podskakuję pod sceną w rytm Hiszpańskich dziewczyn, rozradowana widokiem rozbrajającego uśmiechu wokalisty… czas chyba przyznać się przed sobą, że Bachus uwiódłby mnie winem znacznie szybciej niż na scenę zdążyłaby wkroczyć oniemiająca Melpomene…

masz czasem, Nieczytelniku Roz-czytany, wrażenie że jesteś trochę poza tymi konturami, które sam sobie na swój temat w głowie narysowałeś? moje są mocno pobazgrane, przerysowywane po kilka razy, a i tak ciągle zdaje się dużo bardziej zgrabne niż te w rzeczywistości. ale dziś jakoś nie martwi mnie to. piję sobie cynamonową herbatę, co to o nią w końcu i nad morzem nietrudno, do uszu jakby ciut niechcący wlewa się trąbka Bottiego i tak sobie myślę, że może kiedyś wyjdzie moje Wydanie Drugie Poprawione, które nie będzie kiwało głową z udawanym zrozumieniem, że wie, o czym mowa [jak Joe z Przyjaciół przy kupnie encyklopedii, gdzie mu tylko na tom „W” pieniędzy starczyło] albo też nie będzie błaźnić się durnymi pytaniami, albo też zamiast wybierać plebejskie rozrywki, pochłonie Pod wulkanem, którego Wydanie Obecne Bez Poprawek od 6 lat skończyć nie daje rady… a może wcale nie… co za róznica, kiedy tu właśnie To Teraz tak pyszne się staje? :)

dobranoc, Nieczytelniku Za-męczony :)

piątek, 18 listopada 2011

bo chyba nie w liczniku diabeł tkwi...

a kiedy pędziłam dziś do pracy swoją  codzienną ścieżką, przetuptała mi przed nosem drobna staruszka. nie byle jaka staruszka tuptająca była to, bo moja dawna nauczycielka biologii. uwielbiałam ją ja, uwielbiały pokolenia przede mną i te po mnie. zbierała nagrody dla najczadowszego belfra, kiedy do szkoły chodziła moja klasa i kiedy do szkoły chodziła klasa mojej o dekadę przecież starszej Siostruli, aaa i kiedy zaczęłam w tej szkole pracować też, i, jak się potem okazało, kiedy do szkoły chodzili rodzice moich uczniów. rok w rok- od stworzenia świata do emerytury. mam pewne podejrzenia, że zawarła jakiś nie do końca czysty interes z Kimś Uprawnionym, bo od dawnych dawnych pokoleń do dziś przynajmniej, wygląd jej nie zmienia się nic a nic, a wedle moich obliczeń [choć im, jak doskonale Uzdolniony Matematycznie Nieczytelniku wiesz, nie można do końca ufać] ma lat ze 200 z górką. tak czy owak, BB [no nie, nie Brigitte Bardot, a Boska Biologica] poznała mnie rzecz jasna [głowę dam, że pamięta również mój 13ty numer w dzienniku, a nie byłam biologicznym orłem], wyściskała i przeprosiła, że nie może rozmawiać, bo musi biec [w szpilkach rzecz jasna] Gdzieś tam Gdzieś tam, a potem do Kogoś tam Kogoś tam [bo wiesz, Ona taka smutna, trzeba jej motorek nakręcić] a potem do szpitala po wypis [ale przecież niezłośliwe się przypałętało, więc nie ma co marudzić]… nie zdążyłam się obrócić, a już znikała za zakrętem [ i tak, może mieć to związek z moją humbakowatą ociężałością obrotów, jednak…]
a potem weszłam po swój „Tymbarkowy na dziś”, bo wciąż nie ufam nowinkom fejsbukowych losowań [być może wiara by wzrosła, gdybym jednak to hasło w przepastnych czeluściach pamięci odgrzebała… a teraz już, to też i login w zasadzie...] i w tym magazynie tymbarkowym uśmiechnął się do mnie staruszek, co chyba przez zasiedzenie zyskał miano Naprawdę Stałego Klienta. i kiedy płaciłam złoty siedemdziesiąt, za plecami ów dwugłos usłyszałam:
- Ależ Ty piękna jesteś, naprawdę. – rzecze [zdaje się] Naprawdę Stały Klient.
- I dopiero dziś to zauważyłeś?- odpowiada energiczny głos jakby wychylając się zza regału.
- Nie, już wczoraj, ale ciągle to kontempluję…

no i czy nie odwróciłbyś się, Ciekawski Z Natury Nieczytelniku? ja się odwróciłam. odwróciłam, a tam…
a tam staruszeczka przygarbiona o lasce, w moherowym berecie i pogodzie ducha wypisanej na twarzy. faktycznie, wyglądała pięknie.
o Losie! jeśli już dasz starość, to daj taką, coo?

wtorek, 15 listopada 2011

wrrrr...!

a skąd we mnie dziś takie wewnętrzne, rosnące przekonanie, że zdecydowana większość facetów, to jednak niedorosłe, tchórzliwe gnojki?
rany, jak bardzo nie chcę budować w sobie takiego poczucia... ale im bardziej się staram, tym urokliwiej zaprzeczjący tłumaczeniom goście wychylają głowy...
idę sobie pokląć pod nosem na parszywość testosteronu!

przepraszam, Nieczytelniku Splemnikowany, za ten feministyczny, może niesprawiedliwy warkot... przepraszam nawet, jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia...

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Dzień dobry Pani", czyli skąd wiesz, że...

ech… pójdziesz sobie Nieczytelniku Zrelaksowany raz czy dwa do ulubionego przecież knajpowiska, siądziesz sobie przy stoliku grzecznie, żeby posłuchać tym razem łódzkiej kapeli, co gra całkiem zacnie, ale ma to nieszczęście, że posiada również wokalistę. a że nieszczęścia lubią chodzić parami, to wokalista ten lubi wyśpiewywać wniebogłosy teksty przez siebie napisane… żeby w Twojej głowie zatem zrównały się poziomy jakości dźwięku i bezjakości tekstu, żeby wrażliwość na słowa ustąpiła miejsca w uszach niewrażliwości na nuty, wlewasz w siebie pierwsze piwo, drugie, czasem może i trzecie nawet. hmm… a że za kołnierz nie wylewasz przecież, to nie zzakołnierz Ci się przepełnia, więc od stołu wstajesz, idziesz i ustawiasz się w kolejce o tysiąc głów dłuższej niż ta obok* i czekasz, i czekasz… z nogi na nogę przestępujesz, trochę ze zniecierpliwienia, trochę z przepełnienia, a trochę dlatego, że po którymś tam piwie to podłoga jakoś bardziej wyboista się robi… i kiedy już już prawie, kiedy tysiące głów przed Tobą, załatwiwszy swoje sprawy, wraca do swoich stolików, słyszysz „Ooo, dzień dobry!”. i ręce Ci opadają, bo to, że knajpa Twoja ulubiona przez własnych uczniów jest napastowana, to już jest bieda… choć może to dopiero jej pół, bo…
bo następnym dniem przychodzi Ci wybrać się, Rozrywkowo-Kulturalny Nieczytelniku, na koncert niebanalny zupełnie, bo strachowo na lachowo rozmiłowany i w całym entuzjazmie grabażowym rozbawić się zacnie, jak to na koncercie Strachów przystało…
i kiedy już zdołasz wykrzyczeć wszystkie pretensje, że chcą Cię zrobić w chuja, że nie masz dokąd już stąd spierdalać, kiedy wyskaczesz się w podscenowym młynku, namawiając Raissę, żeby poszła z Tobą do łóżka, kiedy już gość z nagim torsem zdąży Cię oblać piwem z jednej strony, a jego kobieta z drugiej, kiedy już wycałujesz bezwstydnie Swojego Mężczyznę Domowego, co najbardziej w Strachach lubi to, jak działają na Jego Domową Kobietę, kiedy już Grabaż zdąży ze sceny po wszystkich bisach zejść, pozwalając Ci się rozejrzeć po spokojniejszych w hopsach, acz  mocno głośnych trybunach klubowych, to wówczas właśnie stamtąd…
stamtąd dobiega Cię jakże urokliwe w swoim dobrym wychowaniu, przewieszone wpół przez barierkę, prawie wzorowe „Ooo dzień dobry Pani!”…
i stąd wiesz już, że uczniowie powinni się utylizować, dematerializować i obracać wniwecz zaraz po wyjściu ze szkoły…

dziś Armagedonica [co olawszy rodzicielkę swoją, wybrała właśnie Bolka i Lolka na Dzikim Zachodzie- trudno się zresztą dziwić] po raz milion osiemset trzydziesty siódmy [słownie, bo wypada się przyznać, że pojęcia nie mam, jak to zapisać liczbą] w tym miesiącu  znów jest chora, zapewniając matce swojej L4, a ja już widzę, jak po szkole krąży wieść, że polonista prosty a skoczny z piwa się suszy, czy też po piwie go suszy…

*swoją drogą ciekawa to sprawa. już nie nawet to, że do męskiego wucetu kolejka zawsze krótsza jest, mimo że kabin mają 2/3 tego, co w damskim [wszak proces rozbioru, proces oczyszczania miejsca oddania trwa dłużej u dam i nie zwykły one praktykować obniżania poziomu moczu w organizmie z tłumem za plecami] już nawet nie i minimalne zużycie papieru toaletowego [choć metoda na „strząśnij Wacka” burzy nieco stężenie higieny we krwi mojej], ale to, że przy stanie 1/3 umywalek [czytaj jedna umywalka w wc męskim na 3 umywalki w wc damskim] nigdy przy owych męskich umywalkach kolejki nie ma… to już napawa lekkim przerażeniem…

sobota, 12 listopada 2011

niemoralna propozycja, czyli z tyłu sklepu...

uwielbiam małe ryneczki, targowiska, panią Kasię, co zawsze spod lady wyciąga mi ten najświeższy kawał mięsa i pana Grzesia, co podając 30 dag złotego mazura, od lat z tym samym szelmowskim uśmiechem próbuje umówić się ze mną na kawę, [choć sądzę, że kawiarnia, do której mnie wyciąga, od jakichś 20 lat już nie istnieje…] plotki, ploteczki... „z Siostrą już lepiej?”… „a Rodzice byli przed chwilą …, „a tu lizak dla Armagedonicy, niech zdrowieje szybko…” fajne to. wszyscy znają wszystkich i tak jest git, i tak jest jakoś domowniej, przytulniej, pyszniej. i kiedy dziś u Kaziów stałam w kolejce po megawłoszczynę, skrzynki z jabłkami przenosiło odredziałe młode, o całkiem przyjemnej gębie Chłopaczysko, co swoim splątanym, długim włosem wzbudzało miejscowo straganiarską sensację…
- Ale to w utrzymaniu czystości chyba nie jest łatwe?
- Noo, to się myje jak normalne włosy, tylko dłużej schnie.- instruktażowała klientkę Pani Kaziowa, zaznajomiona z Chłopaczyskiem matczynie.
- Pani, teraz to odrosło, jakoś to wygląda, ale jak było krótkie to On zupełnie jak szynszyl  wyglądał – wtrącił się sam Pan Kazio [a ja tak się zastanawiam, czy szynszyl niżej, czy wyżej od szynszyli w hierarchii Pano Kaziowej stoi] – ja Mu dwie stówy dawałem, żeby To obciął w diabły, ale kazał mi się w rzyć gryźć.
Chłopaczysko bez mrugnięcia okiem wysłuchiwało tego wszystkiego, skrzynki sprawnie przenosiło, a dredy mu rosły spokojnie, nie bacząc na komentarze straszyzny, co niechlubnie przekupić, czy też wykupić z przekonań własnych Go chciała. heh, i tak sobie myślę, że może ta młodzież dzisiejsza nie taka do końca stracona, skoro choćby zdredziałych wartości przychodzi jej bronić tak zatwardziale. ;)

a Ty, Pięknie Uczesany Nieczytelniku, czego nie dałbyś sobie obciąć za dwie stówy…? a za dwa tysie…? a za dwie stówy tysiów…? :)

czwartek, 10 listopada 2011

kiedy Sally udawała przed Harrym...

a przez plan pracy nauczyciela, co bosko i koszmarnie zarazem tylko na poły normowany jest, mogłam dziś się wyspać i przy kawie porannej nawet TVN z urokliwą Wellman i urokliwszym [no, a przynajmniej wyższym] Prokopem włączyć. i co mnie tam, Pracujący Solidnie O Tej Porze Nieczytelniku, dopadło? ano sonda mnie dopadła taka śniadaniowa, co pytaniem „czy zdarzyło Ci się udawać orgazm?” z ekranu poświtywała. i wyniki pod pytaniem poświtywały też, a jakże! [choć szczerze mówiąc, kto o tej porze do TVNu w tej sprawie smsował? pojęcia nie mam]. wracając do wyników jednak, boś pewnie ciekaw Nieczytelniku Zniecierpliwiony… otóż okazało się, że 87% ankietowanych [kobiet zakładam] odpowiedziało twierdząco. byłam poważnie zaskoczona. ale nie tymi 87%, a 13%, które zażegnywały się, że nigdy nie udawały, bo skoro „nie zdarzyło się”, znak, że sytuacja taka miejsca nie miała. to oczywiście kwestia jakiejś dojrzałości kobiety i związku, umieć powiedzieć, że nie, że tym razem się nie zdarzyło, że fajnie było po prostu być we dwoje i bez tych jakże niebanalnie urokliwych skurczy. mężczyźni jednak traktują chyba tę sprawę mocno ambicjonalnie. zapytałam dziś dwóch przypadkowych całkiem Mężczyzn, co wiedzą o kobiecym orgazmie. w obu przypadkach jako pierwsza padła odpowiedź pt. „robię wszystko, by kobieta go miała”. może w tym leży problem? może jak On już się tak stara, Ona nie chce dostarczać mu rozczarowań? a może bezorgazmowość nie jest teraz trendy? tyle w końcu się mówi o potrzebach kobiet… nagle przestaje być tabu, że Egipcjanki „konstruowały” domo- [a raczej trawo-]rosłe wibratory z upolowanych owadów zebranych w bzykająco ruchliwy zwitek tkaniny. heh, co by na odtajnienie tych wieści powiedzieli jakieś 100 lat temu? niezła to rewolucja kulturowa od XIX wieku, kiedy to kobiecy orgazm traktowano albo jako dowód niebezpiecznej histerii, w związku z czym, aby zapobiec szerzącej się pladze demoralizacji, doradzano władzom Francji przy użyciu gorącego żelaza wypalać gnuśne łechtaczki, albo [co paradoksalne] orgazmem leczono [w wyspecjalizowanych klinikach dla zamożnych dam!] nadpobudliwość ich emocjonalną… dziś terapeutki doradzają oglądanie własnych wagin i masturbację, ale nie, żeby wyleczyć się z histerii, a żeby odkryć i oswoić własną kobiecość…
Większość kobiet twierdzi, że masturbując się mają lepsze doznania niż podczas seksu z partnerem. Nie wierz w to. Po prostu, nie trafiły na Ciebie!”- trafiłam dziś  ja z kolei na takie motywujące zdanie, szperawszy po danych statystycznych odnośnie kobiecej rozkoszy. fajne to. fajnie wiedzieć, że Mężczyźnie zależy, żeby orgazm nie był jednostronny. choć, Drodzy Zabłąkani Na Klaczy Nieczytelnicy, to naprawdę nie o orgazm w seksie chodzi… no, przynajmniej nie zawsze...

PS a żeby uspokoić duchy ortodoksyjnych XIX wiecznych Francuzów, dodam tylko to:





AAAAAAA!!! Drogie Nieczytelniczki, czy ta porażająca samoświadomość Kobiet nie prosi się o chwytanie za lusterka...?

wtorek, 8 listopada 2011

koncert życzeń, czyli dlaczego czasem warto posłuchać Mężczyzny

no i poszliśmy z Mężczyzną Moim Domowym na kompromis. [wymuszony na mnie nieco, przyznaję]. „ja idę z Tobą na Strachy, Ty idziesz ze mną na Bukartyka”. kategoryczność, no i mocna bądź co bądź sprawiedliwość sądu, sprawiła, że nie było odwrotu. próby migania się [a) brakiem opieki nad Armagedonicą b) brakiem kasy na bilety sztuk dwa] storpedowane zostały kolejno wyrywnością opiekuńczą babć i zaproszeniem Znajomych Serdecznych I Bliskich Sercu, co nie wiedzieć, jakim trafem na scenę od kulis wchodzą… tak czy inaczej, wieczór bukartykowo okazał się przesądzony a ja, znając tylko „Sznurek” [tak, Zacny Nieczytleniku, pewnie szkoleniowo przyswajając z racji wykonywanego zwodu…] zastanawiałam  się, cóż takiego poza dotrzymywaniem towarzystwa Mężczyźnie Mojemu Domowemu będę przez najbliższe dwie godziny robić….
teraz nawrócona, siedzę sobie w najboższym fotelu świata, ze słuchawek sączy mi się ni to jazz, ni to niejazz dla równowagi jesienno nastrojowej i tak sobie myślę…
tak sobie myślę Nieczytelniku Zasłuchany, że są artyści, co charyzmę mają przenoszenia do zupełnie innych wymiarów duszy, co po pierwszych tonach gęsią skórkę na skórze wywołują, nie fałszem wcale, że zęby bolą, a magią taką unoszenia wyobrażeń gdzieś całkiem poza ciało… wystarczy zamknąć oczy i tak jak teraz, z Moniką Borzym płynąć het… w krainy siebie być może całkiem nieznane…
i są artyści zgoła odwrotni. próbowałam przesłuchać Piotra Bukartyka przed chwilą i kurde no, świeżom przecież po jego show, czy też szoł bardziej [bo układ choreograficzny -z całą świadomością autora -raczej polsko biesiadny] i co? i nie mogę. moment temu przez ponad dwie godziny chłonęłam teksty, opowieści, dźwięki… wieczór skończył się w mgnieniu oka. w tym mgnieniu zdążyłam popłakać się ze śmiechu, wzruszyć odrobinę, zachwycić, odrealnić…a teraz? a teraz w domowym zaciszu – idąc za reżyserską semantyką- dupa. i tak mi przyszło do głowy, że są artyści którzy ożywają w swojej bezgraniczności na scenie dopiero albo inaczej, dla których obecności scena ożywa… Piotr Bukartyk był tak bosko naturalny, prawdziwy i przejmujący w snuciu tych niezwykłych i niezwykle opowiadanych historii, że nie sposób było oderwać od niego wzroku [no chyba, że na scenę wkraczał Powalający Prowadzący, co pół jako makowa panienka –patrz krwista koszula- a pół jako zupełnie nie ona – patrz czarna garniturowość, wprowadził publikę na sali w stan kapitalnego rozbawienia i w takim samym stanie, drwiąc z jakiegoś biednego polonisty, ową publikę z tej sali wyprowadził]…
a w czasie samego grania? w czasie samego grania ktoś się sypnął, ktoś wygrał nie ten akord, komuś nie stroiła gitara, ale wszystko to z takim smakiem, bez napuszeń, napięć, irytacji… koncert płynął własnym rytmem, własną niepowtarzalną energią, bo miało się wrażenie, że to nie nadmuchany artysta przyszedł zagrać dla grupy ludzi, którzy go mniej lub lepiej znają, a fajny, ciepły, utalentowany człowiek spotkał się przy gitarze, no może dwóch ze starymi znajomymi, co współtworzą ten koncert. koncert chyba nie życzeń jednak, a osobowości…
z taką fajną myślą, że horyzonty mi się znów o kilka minut artystycznych rozszerzyły, co zdarza się rzadko i w moim bezrozumie, z którego śmiało się dziś ¾ widowni, raczej zjawisko to godne zauważenia, idę spać.
roześmianej nocy, Nieczytelniku, dobranoc

poniedziałek, 7 listopada 2011

nie-okrągły stół, czyli ja biorę Ciebie [i całą Twą rodzinę...]

jest sobie pewna Ona, śliczna jak z obrazka, cudna, zjawiskowa, mądra i dobra… tak przynajmniej myśli On. On, co przystojny i bystry jest, i zaradny taki, że och! a z poczuciem humoru, że ach zupełnie, a silny, a męski…, co do czego Ona rzecz jasna nie ma żadnych wątpliwości… i spotyka się owa Ona z owym Nim i iskrzy, i zachwyt w oczach pała, i miłość w sercach rośnie, bo On taki wspaniały przecież a Ona wspanialsza jeszcze. i gdzieś tam pada pomysł, że najwspanialszy to już na pewno dom ich będzie wspólny… więc On z róż, tulipanów, słoneczników, stokrotek czy tam goździków [niepotrzebne skreślić] naręczem klęka w małej kafejce nad morzem, na środku rynku wielkiego miasta, w domu przy wspólnym śniadaniu [a może wcale nie klęka] i wręczając pierścionek z brylantem, ze szklanym oczkiem, z niezbyt fioletowym kamykiem, z jarmarcznym motylkiem, co ledwo się obręczy trzyma [lub całkiem bez pierścionka], pyta: „czy żoną moją będziesz?”... Ona się zgadza,  bo kocha przecież i wszyscy szczęśliwi są i rodziny całe także, i do umówionego rodzicieli spotkania dochodzi i… i sruuuu!!!! i pierduuut!!!
jak dwa światy zderzone, dwa obozy wojenne… niby miło, niby kulturalnie, niby nawet odwiedziny kurtuazyjne od czasu do czasu wzajemne ale… ale w tle gdzieś pobrzmiewa „jacyż oni dziwni, doprawdy”…
dziś byłam na takim spotkaniu Panny Już Niemłodej [obóz klaczopodobny] i Pana Niemłodego Już [obóz  przeciwny]. sytuacja do zarysowania, więc – Oni [w naszych, nadmienię, oczach] skrajnie prawicowi, drobiazgowi, homofoniczni, nergalofobiczni, gwiezdnieroztańczeni… My [w ich oczach, że spróbuję] vojsofpolandowi, ignoranccy, niedbali, akatoliccy, nieobliczalni, chaotyczni, przegłośni, niemający pojęcia o sprawach ważnych…
i tak sobie siedzieliśmy i dyskutowaliśmy… po jednej stronie stołu Oni, po drugiej my… o rożnych rzeczach dyskutowaliśmy… o talentszołach, o krzyżu, o Palikocie, PiSie, religii w szkołach, o polskim kinie… całkiem śmieszne to było, bo nijak żadna ze stron do swojego zdania drugiej przekonać nie była w stanie… sałatkę z tuńczykiem sobie z rąk do rąk podając, tkwiliśmy zażarcie w swoich opiniach, a ja [jako ta bogu ducha winna ryba w majonezie] nadziwić się nie mogłam, jak z takiej zadziwiającej mnie mentalności mógł taki fajny Pan Niemłody Już wyrosnąć… przyszedł mi więc do głowy i trop genealogiczny  Mężczyzny Mojego Domowego, co to przecież całkiem w porzo gościem jest i…
i wyszło mi na to, że po tamtej stronie stołu najfajniejszy to Dziaduszek siada, a co do reszty… co do reszty, to raczej bliżej im do Matplanety niż do ulicy mi sąsiedniej… jestem zresztą przekonana, iż Teściowa Moja Jedyna żyje w przeświadczeniu, że syn jej szóstki w totka żoną swoją nie trafił. i to chyba zresztą jedyna opinia, co do której zgadzamy się jednogłośnie [no i może jeszcze do tego, że skoro syn z wnuczką Ją odwiedzają, to ja jestem tam przeważnie jednak zbędnym dodatkiem].
hmm… masz czasem tak, Nieczytelniku Sparowany, że na hasło „Mama zaprosiła nas na obiad…” truchleje Ci serce i sztywnieją kończyny w odruchu nieuchronnej wobec losu rezygnacji? milkniesz, zwieszasz głowę i z odpowiedzią „byle do deseru” szurasz kapciem w stronę drzwi? ja tak miewam, Mężczyzna Mój Domowy miewa…
a mimo to… nie. a może właśnie dlatego, piję dziś toast za różnorodność, rozmaitość, odmienność i wszelakość inności…

niedziela, 6 listopada 2011

Mayday! Mayday! Mayday!, czyli klacz ufarsowana

nie znoszę komedii, komedii omyłek zwłaszcza. nie to, że nie lubię się śmiać, bardzo lubię. ba, życiowo/książkowo dość łatwo nawet chyba rozchichrać mnie do rozpuku. jednak nie śmieszą mnie ustalone gagi, przewidywalna akcja i przerysowane w gestykulacji postacie. unikam w kinie więc, bo tam wolę płakać, unikam w teatrze, bo tam… nie wiem w sumie dlaczego. unikam i już. a dziś… a dziś przewrotny los i ciągle Blogowokpiący Młody Literat sprawili, że znalazłam się w przestrzeni wydawałoby się, jedynie zaadoptowanej na teatr. mała scena, krzesła poustawiane całkiem jakby z przypadku i w sumie bardziej próba generalna niż spektakl-Spektakl. no i farsa…
no i kurde co…?
no i kurde okazuje się, że swoją akomedyjność odbiorczą odszczekać muszę, odszczekać w całej swojej rozmerdanej naturze… hmm…
to, że teatr można stworzyć wszędzie tam, gdzie pojawiają się ludzie chętni i zdolni opowiedzieć sobą jakąś historię, to żadne odkrycie, nawet dla takiego laika scenicznego jak ja… ale… ale to, że historia opowiadana może doprowadzić mnie do najgłośniejszego rechotu na sali, to już dla mojego sceptycyzmu spore odkrycie…

nie będę streszczała akcji „Mayday”, jak i nie będę siliła się na recenzowanie, żaden ze mnie autorytet w końcu. mogę tylko stwierdzić, że zakochałam się w aspirancie Pasikoniku [tak, tak, mam dziwne wrażenie, że podobieństwo do doktora Olgierda ze Sztuki kochania nie jest przypadkowe…] zakochałam bez pamięci, podobnie zresztą jak w Ogrodniku i Franklinie, co mu w czerwieni tak do twarzy…
brzmi to cokolwiek jak brednie chaotyczne i obłąkane? nie widziałeś zatem, Nieczytelniku Mniej Pokrętny, wystąpienia reżysera, co na koniec przedstawienia nie wiedzieć po co scenę przejął [może takie są właśnie zwyczaje, a jam zwyczajnie nieobyta?] i poza użyciem trzy razy słowa „dupa” [nie, żebym nie lubiła, słowa „dupa”, w moim słowniku wyrazów ulubionych wszak w ścisłej czołówce się znajduje], nie powiedział nic, co by się trzymało kupy… [bliskość fizjologiczna zamierzona]
ech, ale pomijając to reżyserskie solo, powiem Ci Nieczytelniku Trójmiejski, że jeśli masz wolny przyszły weekend, a nie wybierzesz się do CK Gdynia na tę sztukę, toś zwykły frajer.

PS a jeśliś Nieczytelnikiem Nietrójmiejskim to już i sam brak morza za oknem wystarczająco do bani jest.

piątek, 4 listopada 2011

wirtualne "Dziady", czyli "śp. nasza klasa"*

heh, a tym pięknym, jesiennym czwartkiem przyszło mi chwilę lub dwie nawet spędzić z Pierwszym Zrzędą RP. bo to źle, że pogoda się zrobiła dopiero teraz, koszmarnie, że tu nie ma chwilowo korków, bo za kwadrans, to zupełnie już się nie da przejechać, koszmarniej jeszcze, co w tej polityce wyprawiają, a w służbie zdrowia to już całkiem najkoszmarniej… i tak sobie razem spędzaliśmy tę chwilę albo i dwie nawet, Pierwszy Zrzęda RP i ja. On - upojony, że ma na co narzekać, ja- puszczająca oko do słońca w rozradowaniu, że nie ma tych korków, bo to znaczy, że szybciej wysiądę…
a że okolice listopadowe mamy, to i jakoś temat przemijania się nawinął i Pierwszy Zrzęda RP zaczął snuć wspomnienia, kiedy to całkiem niepełnoletni był i wyjechał na rodzicowo opiekuńcze jeszcze wczasy i tam, nad polskim, pięknym morzem przyszło mu zapoznać parę wyśmienitych przyjaciół, co z nimi niejedną, słonecznie pyszną chwilę spędził, a co to im wszystkim potem się drastycznie jakoś drogi niewakacyjne rozeszły…
i mówi Pierwszy Zrzęda RP jeszcze, że wczoraj nowy cmentarny serwis internetowy dla zagubionych sobie testował, który to sprytnie pokazuje, jaki grób gdzie spoczywa, z mapką, zdjęciem, możliwością zapalenia wirtualnego znicza i że ach, i och, i w ogóle… entuzjazm ten niespotykany oraz to, jak niebezprzyczynnie i gładko z tematu przyjaciół niedawnych do tematu cudu techniki z zaświatów przeskoczył, wyjaśniły się, kiedy padła kwintesencja wywodu:
… i wyobraź sobie, że oni [tak, Nieczytelniku Zdezorientowany, o Onych z historii wyżej chodzi] oboje nie żyją…”
ech. a jak się Pierwszy Zrzęda RP o tym smutnym fakcie dowiedział…? no jak…?
już widzę oczyma wyobraźni mojej [co to przed chwilą w stronę słońca tak błogo mrugały] widzę, ja Ci Żwawy Nieczytelniku, Pierwszego Zrzędę RP, jak z ekscytacją, notes z adresami wyjmuje i zamiast na portalu społecznościowym, to po wieczystych profilach szpera, a jak wyszpera, to z nagłym, pokrzykującym „aha!” krzyżyk przy nazwisku stawia.... cóż za kreatywność?! a jaki powalający optymizm…?!
a może… a może to tak jest - koło 20tki Nasza klasa, koło 30tki Facebook, a po 50tce to już tylko Grobonet…?


*cudzysłów, bo cytat za Wiedźmą Uroczą :)

czwartek, 3 listopada 2011

ponieważ Marta K. prosiła o komentarz...

miało być o czymś zupełnie innym, ale…
ale trafiłam dziś na to:

„Boeing awaryjnie wylądował - bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń. Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154M, obniżywszy się znacznie poniżej 100 m, po zderzeniu z błotnistym podłożem, miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.” [wpis z facebookowego profilu Marty Kaczyńskiej]
i…?
i ręce mi opadły… staram się zrozumieć [choć wiem, że pojąć nie jestem w stanie] nieogarnięty ból po nagłej stracie dwojga tak niezwykle bliskich osób, ale jak można było…? coś takiego…? jeju… obezwładnia mnie… obezwładnia mnie skrajna nietolerancja, perfidia manipulacji, zawziętość spiskowej teorii dziejów i raniąca buta w wypowiadaniu takich opinii…
a Ty? masz coś do dodania, Twardo Stąpający Po Ziemi Nieczytelniku?

środa, 2 listopada 2011

"listopad to niekochana kobieta..."?

lubię 1 listopada. dziś, mimo reklamowej trumny ustawionej przed zakładem pogrzebowym na przycmentarnej trasie [choć, ku mojemu rozczarowaniu, wciąż bez hasła „Dziś 30% taniej”], mimo znicza na baterie z pozytywką i szkaradnym aniołkiem wyciosanym w złocie, mimo wreszcie Mr Machu Picchu popylającego na swoich fujarkach, bo handlującego płytą własną [CD,  nie nagrobną] u cmentarnych wrót…

lubię 1 listopada… lubię za niespieszność tego dnia, za nostalgię, nie wiedzieć czemu w naszej rodzinie całkiem niesmutną. hmm… może dlatego, że taszczy się za nami gromada dzieciarni, która srogo podważa powagę cmentarną i co roku przekonuje nas dorosłych [ciągle nie mogę uwierzyć, że siebie też muszę wliczyć do tej grupy], że przecież i babcie, i dziadkowie, i wujowie nawet z sypiącym się srogo wąsem, jeszcze chwilę temu też mieli poczucie humoru nie lada [a i pewnie mają wciąż]… lubię patrzeć na Mamę, która obraca te donice z kwiatami w nieskończoność, żeby w końcu uznać, że pierwsze ustawienie było najlepsze, hasła ciotek  ależ ta Armagedonica urosła!”, próby lotów dziecięcych na komunalnych grabkach i niezliczone podpalenia rękawiczek najmłodszego Ogniomistrza…
tak, lubię śmiech nad grobem.
nie, Odpowiedzialny Nieczytelniku, nie dlatego, że lekceważę, że temat śmierci nie przytłacza mnie swoją nieuchronną, bezwzględną zawczesnością, ale dlatego, że jest we mnie jakieś przekonanie, iż Babuszka Moja, imprezując Gdzieśtam nad kieliszkiem swojego ulubionego, słodkiego wermutu, uśmiecha się pod nosem na widok tego cyrku wędrownego, co znów przyniósł jej ukochane gerbery…