no i poszliśmy z Mężczyzną Moim Domowym na kompromis. [wymuszony na mnie nieco, przyznaję]. „ja idę z Tobą na Strachy, Ty idziesz ze mną na Bukartyka”. kategoryczność, no i mocna bądź co bądź sprawiedliwość sądu, sprawiła, że nie było odwrotu. próby migania się [a) brakiem opieki nad Armagedonicą b) brakiem kasy na bilety sztuk dwa] storpedowane zostały kolejno wyrywnością opiekuńczą babć i zaproszeniem Znajomych Serdecznych I Bliskich Sercu, co nie wiedzieć, jakim trafem na scenę od kulis wchodzą… tak czy inaczej, wieczór bukartykowo okazał się przesądzony a ja, znając tylko „Sznurek” [tak, Zacny Nieczytleniku, pewnie szkoleniowo przyswajając z racji wykonywanego zwodu…] zastanawiałam się, cóż takiego poza dotrzymywaniem towarzystwa Mężczyźnie Mojemu Domowemu będę przez najbliższe dwie godziny robić….
teraz nawrócona, siedzę sobie w najboższym fotelu świata, ze słuchawek sączy mi się ni to jazz, ni to niejazz dla równowagi jesienno nastrojowej i tak sobie myślę…
tak sobie myślę Nieczytelniku Zasłuchany, że są artyści, co charyzmę mają przenoszenia do zupełnie innych wymiarów duszy, co po pierwszych tonach gęsią skórkę na skórze wywołują, nie fałszem wcale, że zęby bolą, a magią taką unoszenia wyobrażeń gdzieś całkiem poza ciało… wystarczy zamknąć oczy i tak jak teraz, z Moniką Borzym płynąć het… w krainy siebie być może całkiem nieznane…
i są artyści zgoła odwrotni. próbowałam przesłuchać Piotra Bukartyka przed chwilą i kurde no, świeżom przecież po jego show, czy też szoł bardziej [bo układ choreograficzny -z całą świadomością autora -raczej polsko biesiadny] i co? i nie mogę. moment temu przez ponad dwie godziny chłonęłam teksty, opowieści, dźwięki… wieczór skończył się w mgnieniu oka. w tym mgnieniu zdążyłam popłakać się ze śmiechu, wzruszyć odrobinę, zachwycić, odrealnić…a teraz? a teraz w domowym zaciszu – idąc za reżyserską semantyką- dupa. i tak mi przyszło do głowy, że są artyści którzy ożywają w swojej bezgraniczności na scenie dopiero albo inaczej, dla których obecności scena ożywa… Piotr Bukartyk był tak bosko naturalny, prawdziwy i przejmujący w snuciu tych niezwykłych i niezwykle opowiadanych historii, że nie sposób było oderwać od niego wzroku [no chyba, że na scenę wkraczał Powalający Prowadzący, co pół jako makowa panienka –patrz krwista koszula- a pół jako zupełnie nie ona – patrz czarna garniturowość, wprowadził publikę na sali w stan kapitalnego rozbawienia i w takim samym stanie, drwiąc z jakiegoś biednego polonisty, ową publikę z tej sali wyprowadził]…
a w czasie samego grania? w czasie samego grania ktoś się sypnął, ktoś wygrał nie ten akord, komuś nie stroiła gitara, ale wszystko to z takim smakiem, bez napuszeń, napięć, irytacji… koncert płynął własnym rytmem, własną niepowtarzalną energią, bo miało się wrażenie, że to nie nadmuchany artysta przyszedł zagrać dla grupy ludzi, którzy go mniej lub lepiej znają, a fajny, ciepły, utalentowany człowiek spotkał się przy gitarze, no może dwóch ze starymi znajomymi, co współtworzą ten koncert. koncert chyba nie życzeń jednak, a osobowości…
z taką fajną myślą, że horyzonty mi się znów o kilka minut artystycznych rozszerzyły, co zdarza się rzadko i w moim bezrozumie, z którego śmiało się dziś ¾ widowni, raczej zjawisko to godne zauważenia, idę spać.
roześmianej nocy, Nieczytelniku, dobranoc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz