wtorek, 22 listopada 2011

roz-rachunek roz-czarowań własnych... ;)


hmm… zazdrościłam wrocławianom, zazdrościłam tego, że nie dość, że mogą bezkarnie pałętać się latem od ekranu do ekranu, sącząc powoli naprawdę dobre kino, to jeszcze listopadem, kiedy słotno i co tu kryć, dupnie raczej, raczą się kinem amerykańskim a niekomercyjnym… i w ogóle mają bosko...

a potem jakoś przyszło mi napatoczyć się na plakat RAPORTU, który nam taką rozmaitość zjawisk teatralnych nadmorsko serwuje, zapraszając do tej małej modernistycznej dziupli mistrzów sceny polskiej i nie tylko zresztą. i chciałam iść i na to, i na to, i na to też, a na to? a na to, to już w ogóle zwłaszcza… ale przyszła praca, Armagedonica, jeden kaszel i drugi, i efekt jest taki, że jesteśmy w połowie zacnego festiwalu, a ja hmm, no powiedzmy, że nie dotarłam jeszcze do kasy biletowej… i wszystko tak, wszystko można zrzucić na karb rozpędzonych do granic możliwości trybików zegara, piętrzącą się stertę prań i prac, i na pytanie wzbudzające w nauczycielu najbardziej mordercze instynkty „a sprawdziła już Pani?”, ale… ale prawda jest taka, że przez ten cały mój niedoczas, zdążyłam wyskakać się szantowo, naogrzewać dłonie, otulając wielką filiżankę Cynamonowej latte, zapaść się w magię wcale nieambitnego ekranu pośród czerwonego, wytartego pluszu drewnianych, poteatralnie skrzypiących foteli, napsioczyć na za małe rozmiary wciąż sklepowych swetrów, no i rzecz jasna wystraszyć się nalachowo… na to nie było wymówek…

a dziś? a dziś Houellebecq spoczywa gdzieś pod łóżkiem z ciężką chorobą zapadnięcia się pod ziemię, bo mimo fajnych kilku cytatów, jakoś bardziej leży mi na wątrobie niż chwyta za serce, a ja wiszę sobie jedną nogą [czy też ręką] tu, a drugą całkiem na czacie, co się do niego wcale jeszcze przyznawać nie umiem, bo chyba ciągle mi jakoś za to wstyd [i tak, a co tam Młody Obiecujący Literacie, teraz będzie pożywka dopiero ;)] nieważne. ważne jest to, że zamiast spodziewanie dla siebie samej oddawać się sztukom ambitnym a wysokim, rozprawiam sobie niedbale albo podskakuję pod sceną w rytm Hiszpańskich dziewczyn, rozradowana widokiem rozbrajającego uśmiechu wokalisty… czas chyba przyznać się przed sobą, że Bachus uwiódłby mnie winem znacznie szybciej niż na scenę zdążyłaby wkroczyć oniemiająca Melpomene…

masz czasem, Nieczytelniku Roz-czytany, wrażenie że jesteś trochę poza tymi konturami, które sam sobie na swój temat w głowie narysowałeś? moje są mocno pobazgrane, przerysowywane po kilka razy, a i tak ciągle zdaje się dużo bardziej zgrabne niż te w rzeczywistości. ale dziś jakoś nie martwi mnie to. piję sobie cynamonową herbatę, co to o nią w końcu i nad morzem nietrudno, do uszu jakby ciut niechcący wlewa się trąbka Bottiego i tak sobie myślę, że może kiedyś wyjdzie moje Wydanie Drugie Poprawione, które nie będzie kiwało głową z udawanym zrozumieniem, że wie, o czym mowa [jak Joe z Przyjaciół przy kupnie encyklopedii, gdzie mu tylko na tom „W” pieniędzy starczyło] albo też nie będzie błaźnić się durnymi pytaniami, albo też zamiast wybierać plebejskie rozrywki, pochłonie Pod wulkanem, którego Wydanie Obecne Bez Poprawek od 6 lat skończyć nie daje rady… a może wcale nie… co za róznica, kiedy tu właśnie To Teraz tak pyszne się staje? :)

dobranoc, Nieczytelniku Za-męczony :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz