środa, 29 lutego 2012

a z Chaosu wyłoniła się... Perfekcyjna Pani Domu

ojoj… ojoj nie jest dobrze… pomyślałam sobie, kiedy otworzyłam prawe oko, przed którym na ekranie przemknęła nieskazitelna dama w białej rękawiczce… przeszło mi nawet przez myśl, że być może koszmar o Myszce Minnie powrócił, ale dama była zdecydowanie Damą przez duże „D” [nie żadne tam białe grochy na białej halce], a ja zdecydowanie tkwiłam po drugiej stronie szklanego pudełka, absolutnie nie po damowemu trzymając nogi na stole i zastanawiając się, czy makijaż całkiem wtarł się w koc, czy tylko solidnie rozmazał…
prototypowa dla skaczącej dziś po ekranie Perfekcyjna Pani Domu nigdy nie robiła na mnie specjalnego wrażenia. kobiety, które truchlały na widok kurzu na białej rękawiczce czyniącej test dzwonkom u drzwi, rozczulały, może ciut bawiły mnie, przyznaję. brytyjska wersja tego urokliwego programu o tak pięknie społecznym wydźwięku, że to kobieta w domu jest tą od trzymania porządku, gotowania, prania, prasowania, układania koszul kolorami a majtek alfabetycznie wydawała mi się raczej nie do obejrzenia. no, ale doczekaliśmy się. doczekaliśmy się, że i w naszym, rozmiłowanym bądź co bądź w chaosie kraju, ma zagościć czystość, błysk, poskładane skarpetki i szaszłyki komponowane odcieniami na kij nabijanych składników… fajnie. trochę zazdroszczę. moje pranie z suszarki wciąż nie chce samo się złożyć do szafy [na samoprasowanie już dawno przestałam liczyć], papiery nijak nie mieszczą się w szufladzie, co pojemność ma mniej więcej dwóch kontenerów, a idąc do łazienki, można zgrabnie przejechać się na słoniku, co gra, kiedy mu wrzucić dobry klocek w dobrą dziurkę… do perfekcji mi daleko, gdzie tam, do podperfekcji nawet… ale to, co zobaczyłam dziś…
różowe szarfy, tiary diamentowe, powaga Damy Prowadzącej, że aż mój dawny zagorseciały Profesor Historii mógłby się pod biurko własne schować [hehe tak sobie ciut bez związku myślę, że w różowej szarfie i tiarze błyskotliwej byłoby mu nad wyraz pod tym biurkiem do twarzy]. dziś, Nieczytelniczko Niepedantyczna [a i Pedantyczna też, co mi tam] dziś, sądząc po napięciu w głosie Pani Rozenek i po dramatyzmie chwili, w TVN-ie nie chodziło o jakieś tam sprzątanie, o odzyskiwanie pokoju ze starego składziku i tworzenie paczuszek z M&Msów o nie… dziś mam wrażenie, ogłaszano Noblistę, wybierano Przewodniczącego ONZ, dziś ważyły się losy nowego, uprzątniętego świata!
o ja pierdziu… jednak jestem z kosmosu… a kiedy później dopadły mnie wieści [ogłaszane w ramach wiadomości kulturalnych na TVN Style], że na jakiś tam SuperHiperEkstra Krem piękne panie zapisywały się w Harrodsie na kilka miesięcy przed jego wyprodukowaniem, zaczęłam wątpić w ideę Kobiety… tudzież przypuszczać, że może jednak już obudziłam się tym Mężczyzną…
o rany! lepiej pójdę sprawdzić, czy cycki moje ciągle na swoim miejscu są... dobranoc.

PS a skoro już o perfekcji mowa… przeglądałam przed chwilą, po jakich to hasłach ludzie googlowi do Klacz Cafe trafiają… i cóż dziś wygrało? proszsz…:
„film pokazowy jak dobże zrobić minete”

z życzeniami więc owocnej nauki [wszelakiej] i perfekcyjności [wszędobylskiej] pozdrawiam ciepło zbłąkanego, jak mniemam, turystę

poniedziałek, 27 lutego 2012

a kysz... a kysz... a kysz...

uwielbiam sny… z reguły uwielbiam. nawet kiedy śni się coś do bani, to zawsze zostaje świadomość nierealności zdarzeń po przebudzeniu… a kiedy ma się szczęście i śni się lot… albo dawno niewidziana twarz, którą tak bardzo chce się zobaczyć… ech…
ale ostatnio… ostatnio mary nocne ponosi z lekka w całym ich nielekkim obłąkaniu i serwują mi obrazy nieprzytomnie nieludzkie. już czort to Jego wesele i to, że Ona wyglądała najpiękniej, a na mnie z politowaniem spoglądali wszyscy Jego przyjaciele… może to przez moją stylową, atłasową, czerwoną kieckę w białe grochy, szytą na uroczo śnieżnej halce? a może to przez białe napuchnięte rękawiczki? [i tak, wyglądałam, jakbym zerwała się z Disney’owskiego planu pełnometrażówki o Myszce Minnie… i tylko dzięki losowi nie przyszło mi sprawdzić, czy mam na głowie wielkie, czarne, plastykowe uszy... takiej świadomości chyba już bym na jawie nie dźwignęła] czort z weselem, marne wrażenie zatarła godna Bonda ucieczka z owego miejsca Porażki Wszelakiej bolido-bobslejem, co tuż za zakrętem przeistoczył się w drewniany, bezpedałowy rowerek, na którym jazdę znacznie utrudniały moje urokliwie białe [bo spasowane do rękawiczek] szpilki… tamtej nocy było więc całkiem inspirująco – trochę strasznie, trochę śmieszniej nawet…  a widok komody, tej co zawsze po otwarciu oczu, niczym azymut uspokoił myśli i pozwolił zaśmiać się z własnego pomylenia…
ale dziś rano, wydostając się otwieraną powieką z jakiejś przedziwnej stypy… stypy w moim domu, na której krok w krok chodził za mną cieniem Jego cynizm i słowa ironiczne, przywołujące jakieś zupełnie niełatwe do zniesienia obrazy, pierwszy raz po koszmarze na widok Tej komody nie poczułam ulgi… dzień mi się rozsypał po kątach niczym abecadło Tuwima i jak widzisz… Nieczytelniku Znużony, skleja się całkiem do teraz snujowato i powoli…
dlatego, jeśli zaklinanie klaczowe ma moc wiedźmową, to proszę Cię, nie śnij mi się już…
dobranoc dziś zmarnowane…

PS a i zapomniałabym, doczekaliśmy się, tzn. Klacz Cafe się doczekała… napisano o nas… a że całkiem zgoła niepochlebnie… otóż i tak cytuję:

Do końca pierwszego zdania miałem nikłą nadzieję na jakiś pastisz krakowskiej "Café Szafé" Dębskiego... niestety. Poezyja wódczana, kokainowa, czy czym się rzeczona pestka nadziewa.

Może jednak zostaniemy przy Konarskim, jako jedynym używającym formy "nieczytelnik", bo wspomnianą klacz zostawiam na pastwisku, bez najmniejszego żalu.

Zbesztali… i słusznie. że Konarskiego cytuję wszak, w całej swojej ignorancji oświeceniowej, pojęcia nie miałam… a i klacz, jaka jest, każdy widzi… a tam… strona zacna, ludzie oczytani, na wskroś publicystyczni [nie kpię, chylę czoła] i kulturalni… ba, jak widać, nawet kiedy besztają, to i z klasą. pestce więc pozdrowić Ich tylko pozostaje w całej swojej niemałej, nadziewanej, acz plebejskiej serdeczności… :)

czwartek, 23 lutego 2012

to dopiero jest durny post...

a gdyby tak…[skoro już w klimacie gdybania jesteśmy], a gdyby tak… przyszło mi do głowy obudzić się chłopcem…? no dobrze, nie chłopcem. bycie chłopcem musi być z dupy. wieczny trądzik, wysokie tony i Ona, co, nie wiedzieć czemu, nie chce się całować. więc może nie chłopcem, może więc mężczyzną. co prawda, biorąc pod uwagę przeróbki cielesne z dostępnego materiału, Urok Chodzący by ze mnie nie powstał, bo cycki przesunięte w dół trafiłyby albo w okolice brzucha i wtedy musiałabym [czy raczej musiałbym] rzucić na swoje Atletyczne Inaczej Ciało sweterek a’la Kononowicz, żeby zatuszować oryginalnym rzucikiem wielkie brzuszysko albo… w okolice międzynóg i wtedy… wtedy wpisaliby mnie do Księgi Rekordów Guinnessa jako właściciela największych cohones ever [ba, idąc tropem naukowców podpatrzonych u Saramonowicza, miałabym u boku również najbardziej rozwiązłą kobietę wszechczasów] ale trudno, gdzieś te klejnoty trzeba by jednak upchać, w końcu podobno w przyrodzie nic nie gnie…
wyglądając więc jak krzyżówka Św. Mikołaja z kowbojem, co przez prerię jeździł na dwóch chabetach naraz i teraz miewa niejakie kłopoty z nóg złączeniem, zakładając, że osobowość sama w sobie nie zmieniłaby się nadto, pisałabym teraz w Ogier Pub od czasu do czasu szowinistyczne, czasem miałkie teksty o utraconych miłościach i myślę sobie, że stanowiłabym Absolutną Klapę Mężczyzny. tak przypomina mi się Kayah, jak to w Supermence wyśpiewywała, że byłaby najzajebistszym facetem świata i trochę jej zazdroszczę, bo ja… ja byłabym najkoszmarniejszą męską pierdołą za kółkiem, piłabym nietestosteronowe wino na imprezach z kumplami, piłka nożna całkiem obcą by mi stanowiła, za mężczyznami oglądałabym się równie często co za kobietami, nie umiałabym się zdecydować, który kolor spodni kupić, nie umiałabym naprawić uszczelki ani też ustawiać programów w telewizorze, za to mogłabym godzinami gadać o tym, dlaczego Ona puściła do mnie oko… no i o torebkach też [właśnie, miałabym wciąż fisia na punkcie torebek?], nie oglądałabym porno i co najgorsze, nie znosiłabym filmów z Seagalem… i choć pamiętałabym o wszystkich rocznicach, to [jak się przed chwilą okazało] wciąż nie rozumiałabym Kobiet… opuszczona przez kumpli [bo nic fajnego robić bym z nimi nie lubiła, a seksu hetero uprawiać by się ze mną nie dało] i przez kobiety [bo jakaż z nich chce chłopa, co widział tysiąc trzysta osiemdziesiąt dwa razy Pożegnanie z Afryką i za każdym razem beczał na końcówce] zeszłabym w samotności, a ciało znaleziono by wpół rozłożone, nadgryzione przez owczarki alzackie…

i choć pamiętam, jak z Młodym Obiecującym Literatem, przez pół nocnego maratonu filmów kobiecych słaliśmy sobie smsy [on tam odkrywał swój pierwiastek kobiecy… ja, kilka rzędów niżej, próbowałam zrozumieć, jak u licha może podobać się diabeł, co ubiera się u Prady] wyśmiewające głębię tego niezwykłego arcydzieła kinematografii amerykańskiej, kiedy to w żaden sposób nie czułam się Kobietą z plakatu Multikina, to jednak myślę sobie, że może niegłupia ta natura…?

hehe, ale… wyobrażasz sobie, Nieczytelniku Konkretnie Upłciowany, co by było, gdybyś jutro obudził się na opak…?

poniedziałek, 20 lutego 2012

gdyby żaby żyto żarły to…

by mąką srały… nauczył mnie tego pewien toruński mędrzec. no, może nie mędrzec, ale toruński na pewno. miała to być mądrość ludowa dyscyplinująca, co by nie gdybać, nie kombinować, pierdołami rodem ze scenariusza Efektu motyla się nie męczyć. nie pomogło. uwielbiam gdybać, gdybanie, chciałoby się rzec, mam we krwi. i choć tli się gdzieś świadomość, że hydraulika naczyń połączonych żaby nie pozwoliłaby temu urokliwemu płazowi na odbytniczą produkcję nawet marnej kupki krupczatki, to jednak owo gdyby wyznacza tor moim porannym myślom pod prysznicem, pozwala się obudzić głowie i bezrozumowi, działa skuteczniej niż komórkowy alarm… jak? a tak:
„a co by było gdyby…
była miłość nagle stanęła przed drzwiami? była niemiłość zrobiła to samo? jednak ten los w totka okazał się na 6 trafiony? zwolnili mnie z tej pracy za ostatnie spóźnienie? tamten mail nie doszedł? a tamten tamten nie wrócił? jakiś wydawca zachwycił się moją bleblaniną? a Sting, przechadzając się Świętojańską, zaprosił na kameralny koncert we dwoje?...” ot takie to wizje daje połączenie zbyt gorącej wody, chorej głowy i wściekle pomarańczowych kafli w łazience… omamy… omamy… omamy… i beztroskie, naiwne łechtanie próżności…
ostatnio jednak, zdarzyło mi się zarazić gdybaniem pewną Niezwykłą Wiedźmę [nie, żeby od razu pod prysznicem, ale…], ale tak sobie siedziałyśmy w pewnej knajpie, co obłąkanych dziwnie kelnerów ma, gawędziłyśmy nad talerzem pełnym pasujących nam do piwa frytek i rozmyślałyśmy, co by to było gdyby Byłym Naszym Mężczyznom spotkać się przy jednym Stole Okrągłym przyszło… temat wydał się nad wyraz pociągający, więc… więc wybrałyśmy bez szczególnych uzasadnień, raczej na zasadzie kryterium „kto tam nam do głowy wpadnie” brygadę 8 wspaniałych [no wspaniałych to może akurat spore nadużycie semantyczne, może kilku wspaniałych, jakiś tam jeden mniej wspaniały i może jeden  niewspaniały całkiem]. tak czy śmak, przy naszym wyobrażeniowym stole usiadło 8 rycerzy. nie, żebyśmy miały jakąś okrutną przyjemność z przedmiotowego traktowania Mężczyzn Byłych czerpać, ale próbowałyśmy odpowiedzieć na pytanie, czy Wybrańcy Serc [no, powiedzmy, że serc] Naszych byliby w stanie polubić się nawzajem [zakładając oczywiście, że spotykają się przypadkiem całkiem, nie wiedząc, że tamten gość obok włóczył się z nami za rękę w liceum, a tamten dostawał listy miłosne, a jeszcze inny widział nas nago]. ośmiu chłopa to nie w kij dmuchał, dwa serca niewieście zakładałyby przynajmniej podobieństwo charakterologiczne połowy z nich, więc i sympatie grupowe. a tu… a tu okazało się w całej zaskakliwości świata, że stworzyły nam się 2 pary lubień [z czego jedna jakby poszła w miasto, to trzeba by było szukać jej gdzieś po Reykjavikiem] i cała reszta nielubień absolutnych albo niechęci wszelakiej, a w najlepszym wypadku tolerancji wymuszonej. mało tego, owe lubienia całkiem „międzydrużynowe” się nam wydały… w obrębie jednej wiedźmy możliwość komunikacji Mężczyzn Jej Byłych okazała nam się całkiem niemożliwa…
i tak sobie myślę… czy to my się tak zmieniamy, pragnienia nasze, wyobrażenia Prinsów Czarmingów? choć przecież Mężczyźni Owi nie zawsze po całych latach przemian pojawiali się...  czy może zatem serca nieprzewidywalne są zupełnie i zaskakują na kod jakiś tajemny, co z opakowaniem charakteru, osobowości, intelektu, pasji [że o wyglądzie nie wspominając] zupełnie w parze nie idzie…?
myślałaś nad tym, Nieczytelniczko Zmienna Rozmaicie? albo Ty, Nieczytelniku Tu Zabłąkany?
spróbuj posadzić łopoty serca przy jednym stole… ciekawa to podróż… trochę we wspomnienia, trochę w głąb siebie... ze sporym wzruszeniem i jeszcze większym roześmianiem do duszy… nawet tej dziurawej… polecam…. :)

PS oczywiście istnieje możliwość, że wyobraźnia nasza zadziałała kompletnie inaczej niż rzeczywistości zdarzyć się by przyszło... ale co tam, w końcu od czego wiedźmowy instynkt...?

czwartek, 16 lutego 2012

międzykulturowe dawno dawno temu, czyli opowieści z rodzicielskiej alkowy...

dziecko z ospą to jest masakra. Armagedonica, która nocny dom stawia na nogi okrzykiem: „Aaaa! Czuję, jak mi te małe pryszcze rosną na duże!” to zdaje się jest masakra kwadrat. po czwartej wędrówce na wielkie smarowanie opryszczonego, marudzącego gluta zrezygnowaliśmy. no nie, Nieczytelniku Zatroskany, nie, że zostawiliśmy Ją na pastwę pożerających swędzeń albo, że wystawiliśmy za okno [skoro Jej i tak nic nie pomaga], żeby nam było choć trochę ciszej… udawaliśmy przez chwilę Fajnych Starych i stwierdzając, że w końcu Jakiś Pan naprawił nam łóżko [którego to awarią udawało się do tej pory zniechęcać Podstępnego Trzylatka do wspólnego spania w dorosłej sypialni] pozwoliliśmy, żeby zadżumiona skóra przeniosła się na wyciągnięcie rąk naszych, co w wyobrażeniu rodzicielskich głów dawało kontrolę nad drapaniem i ograniczało każdowezwaniowe wygrzebywanie się spod kołdry do minimum. oczywiście naiwność starcza a frajerska nie założyła prostego rozwiązania,  że i owszem Armagedonica nie będzie wyć, ale też zasnąć przy okazji balangi w sypialni rodzicieli nie zamierzy… tak czy śmak, widząc, że Ojciec Jej Najnajszy przy laptopie jeszcze pracowo gmera, subtelnie wyrwała mnie z półsnu, krzycząc wprost do ucha „Mamo! Opowiedzmy tacie bajkę o smoku wawelskim!” [hmm pewnie dla umielenia czasu temu lepszemu z rodzicieli]. co było robić…? było zacząć… zatem…
ja: - Dawno, dawno temu…
Armagedonica: - Za górami… za lasami…
ja: - W mieście…
A: - Kraków…
ja [szeptem]: - Żył sobie…
A: - SMOK WAWELSKI !!!
ja [przygłucha na jedno ucho już]: - Który zjadał… [mając nadzieję na zwierzynę jakąś]
A: - Ludziów!!!
ja: - Owce [ciągle licząc na złagodzenie opowieści]
A: - No tak, i owce [poprawiając się dla zaspokojenia skrupulatności własnej]
ja [naiwnie czekając na dalej]: - i….?
A: i pasterzy!
ja [woląc zmienić temat]: i wtedy…?

A: i wtedy Jezusa też!

 hmm i widzisz, Nieczytelniku Ubajany… to dopiero nawiązanie intertekstualne... będzie z Armagedonicy Specjalista Do Spraw Niemożliwych, kiedy tylko przestanie krzyczeć, że SWĘDZI!!!!!!

wtorek, 14 lutego 2012

między ustami a brzegiem...

a jednym z pierwszych seriali, które na dobre rozgrzewały fotel mój domowy moimi własnymi pośladami był adwokacki tasiemiec ekscentryków, czyli Ally McBeal. pamiętasz Nieczytelniku Spalestrowany tę chudą, małą i wcale niepiękną panią adwokat, marzącą po babsku o idealnej, wciąż nie-byłej miłości, która fałszowała jak z nut, potykała się o własne nogi, słyszała w głowie muzykę, której nie słyszał nikt inny, widziała dzieci, których nikt inny nie widział…? jednym słowem brzmiała swojsko, naturalnie, normalnie i całkiem „po mojemu”. oczywiście też zazdrościłam jej. zazdrościłam jej już nie tej przykurczliwej figury, która pozwalała pakować adwokacki tyłek w spódnice dla mnie z kategorii: „kto u licha mieści tu dwie nogi?”, ale tego, że cięta riposta na każdą głupią zaczepkę nie wpadała jej do głowy po zatrzaśnięciu za sobą drzwi [a nawet i sporo później, w wannie na przykład, rozplaskując dłoń na przydurnawym czole ciasnym a własnym] zaś w chwili akuratnie dla ciętej riposty przeznaczonej, na raz, na już, na zawołanie… [oczywiście istnieje podejrzenie, że z napisaną wcześniej przez scenarzystów kwestią, było jej odrobinę łatwiej, ale kto by tam zwracał uwagę na szczegóły] tak czy śmak zazdrościłam jej ciętego jęzora, bystrości umysłu i tego jednego odcinka, w którym uprawia dziki, niepohamowany seks z nieprzeciętnie przystojnym, całkiem obcym pracownikiem myjni samochodowej… seks ociekający pianą tryskającą ze szczot, mokry ciśnieniem pompowanej zewsząd wody, oblepiony karoseryjnym woskiem [choć nie, tu już mnie chyba poniosło]. nieważne. do rzeczy. sytuacja jest taka, że Ona go nie zna, On jej też nie. spoglądają na siebie, natychmiast zaciągają się pod te samochodowe prysznice i tam też czynią coś, co po fakcie wywołuje nietęgi uśmiech na twarzy tej Pół Dziewczynki Pół Kobiety… scena jak widać trwale utkwiła mi w głowie, trwale rozgościła w  wyobraźni wymysły na temat seksu z tajemniczym nieznajomym…
a potem, kiedy w innej całkiem erze przyszło mi spotkać możliwość poznawania kogoś bardzo od strony ciała, a owa wizyta napawająca dreszczem i emocjami w wyobrażeniach, skończyła się raczej przegadaniem spraw wszelakich przy wódce do świtu, przyszło się przyznać samej przed sobą, że taka ze mnie Bogini Seksu Eksperymentalnego jak z koziej dupy trąba i że należy porzucić marzenia o kochanku nadchodzącym w ciemnościach, by targnąć, pochwycić, złapać, ucapić i na łóżko rzucić… na pytania pt. „a gdyby taki Karpiel Cię dybnął w ciemnym smrekowym lesie…?” wypadało już odpowiadać tylko szczerym „eee to nie dla mnie”, szaro wpisując się w antyobraz kobiety współczesnej proponowanej przez Cosmo, gdzie wiązanie seksu z miłością bądź przywiązaniem choć, jest niepostępowe, nudne i generalnie do bardziej dupy…
a jednak… wypadek to dziwna rzecz, nigdy go nie ma dopóki się nie przydarzy… siłą wypadkową jak na wieśniaczkę rybacką przystało, przyszło mi spędzać ostatnio piękny wieczór przy ogniskowej muzyce żeglarskiej… to tupiąc nóżką, to podskakując, to pokalem o ławę dumnie i rytmicznie trącając… i to wszystko nic, to wszystko pikuś, noo.. Pan Pikuś może, bo… dopiero kiedy stanęłam przy barze nogi się pode mną ugięły, dreszcz po ciele przebiegł zupełnie nie wiedzieć skąd…  przede mną było pusto, obok nikomu stanąć do głowy nie przyszło… cała kalejdoskopowość odczuć nagłych odwrócić mi się więc kazała, a za mną… a za mną stało taaaakie facecisko… wcale niedoskonałe, raczej brzydkie, mocno rude i o rany! bynajmniej nie Karpielowe… a jednak… a jednak siła jakaś szła okrutna, co tak nam stać w tej kolejce bez ruchu kazała, choć On tam tam swą Blond Niezwykłość przy stoliku zostawił, a ja… a ja to przecież  Cosmoporażka, chodząca popierduła zmysłów i w ogóle szkoda gadać… skąd więc Nieczytleniku Instyktowny, takie przyciąganie wziąć się mogło? choć może jednostronne przecież całkiem? tego nie dowiem się przecież.
niewiele więcej się stało rzecz jasna. On wrócił tam, gdzie się na niego te zadziorne piękne loki rzuciły, ja dalej nóżką tupałam, choć mniej spokojnie już raczej... ale tak mi do głowy przyszło… jak myślisz, Nieczytelniku Przedziwny, jedno zdarzenie takie, chwila przelotna, może tak myślenie o własnej tożsamości, własnej seksualności odmienić? czy może mnie się już demencja starcza powoli na rozum rzuca? bo żeby takiego nagłego olśnienia w zrozumieniu wyboru tej a nie innej myjni samochodowej dostać...?
 
intrygującej nocy dziś, dobranoc



piątek, 10 lutego 2012

wróżka prawdę Ci powie...

oczywiście w nocy można spać. oczywiście można też czytać. albo gadać do świtu. równie śmiało można obejrzeć arcydzieło kinematografii bałkańskiej. ewentualnie uprawiać dziki, nieprzerwany seks, jeśli się ma z kim [choć… jeśli się nie ma, to też niespecjalnie przecież przeszkadza] można robić milion rzeczy, bo noc daje milion możliwości. nie ma więc sensu marnować jej na dyrdymały, pierdoły, rzeczy z góry skazane na klęskę i kretyńskie programy wróżbiarskie… a jednak… a jednak przy wczorajszej okazji ślęczenia nad papierowością bohaterów wszelakich dopadły mnie Arkana Magii… kojarzyłam to Święto Tarota i Kryształowej Kuli z jakiegoś sabatu nocno-domowego, kiedy to zasłuchane w Słowo Wróża Dawida i zapatrzone w amulet zagłębiający się zmysłowo między poły rozchełstanej, błękitnej koszuli, kpiłyśmy okrutnie z przepowiedni głosem słodko- pierdzącym wypowiadanych.
może to ze względu na moja wysoką ignorancję dla wiedźmów obcych? może przez doświadczenie z niespełnionych [jeszcze???] klątw cygańskich, które podążały za mną główną ulicą Gdańska prawie dekadę temu? a może przez historie z gatunku „poszłam do wróżki a tam moja polonistka [nomen omen??] z liceum”? trudno wyczuć. fakt jest taki, że ani fusy, ani karty, ani tam inne wygibasy sugerujące przyszłość, szaleńczo mnie nigdy nie porywały [no…, wyjąwszy tymbarkowe hasła, ale to wiadomo, inna kategoria]. i tak mogłabym się zarzekać dalej, gdyby nie noc wczorajsza…
wczoraj bowiem trafiłam na wróżkę Amalę… kobietę koło 50tki pewnie, może ciut starszą. z krzywo ściętą grzywką i oczami wyczekująco spoglądającymi na prompter, dzierżącą w dłoni nie żadne tam karty [zbyt oldschoolowe??], nie żadną kulę [zbyt ciężka??] ani inne tam gadżety z magazynu pt. „Harry Potter i spółka”, ale zwykły długopis. dzwoniły do niej widzki [ależ to ohydnie brzmi], ale przecież nie widzowie, bo jakiż facet ufa, że jak mu obca baba na ekranie powie, że jutro pozna Przystojną Brunetkę, to faktycznie takąż spotka? tylko Baby Durne są na tyle, żeby tak urokliwie i bez pamięci kretyńsko sądzić, iż Smętna Pani z Telewizji wie cokolwiek o ich życiu. ale do rzeczy… pomijając odpowiedzi na pytania typu „czy wygram sprawę w sądzie?”, kiedy to padało jakże prorocze „będzie trochę szarpaniny, ale jeśli będziesz miała dobrego adwokata, dasz radę”, Wróżka Amala dzierżyła pewnie długopis, którym na kartce, niczym w czeluści wszechwiedzy o jutrze, notatki sobie czyniła. myślisz, Nieczytelniku Przewidujący, że jakichś danych specjalnych potrzebowała? rozmiaru buta? ilości zębów złotych? koloru oczu i skarpetek? ależ… gdzież tam. nawet porządnej daty urodzin nie chciała, ani peselu i numeru konta też nie… ograniczała się do imion i wieku delikwentów, o których spragnione kobiety pytały. cóż mnie jednak najbardziej zastanowiło podczas tej upojnie wywróżonej nocy?
otóż prosty wniosek płynący z Niebywałych Mądrości Wieszczki TVNu mnie zadziwił. mianowicie: MĘŻCZYŹNI SĄ CAŁKIEM DO KITU!
zdzierżyłam telefonów i smsów doczekałych odpowiedzi z dziesięć. w 100% mężczyźni będący chodzącymi znakami zapytania, okazywali się dla Wróżki Amalii karygodnymi, podstępnymi krętaczami, z którymi nie wolno się wiązać, na których powroty nie wolno czekać, za to których powinno się generalnie wymienić na kobiety, gdyż a) są nieodpowiedzialni, b) nieuczciwi c)piją, d) dołują piękne damy, e) jako ojcowie to jeszcze, ale jako partnerzy nie sprawdzają się wcale…
nie wiem… prawda to jakaś objawiona? i owszem, można przypuszczać, że związek z dwudziestojednolatkiem nie potrwa znowu jakoś bardzo długo, a czterdziestolatek, który odszedł do innej kobiety, być może nie wróci… ale wyobrażasz sobie, Nieczytelniku Bez Kuli Kryształowej Na Blacie, jak Pani Kasia trzaska drzwiami, bo wczoraj u Wróżki Amalii na antenie dowiedziała się, że On zdradzi ją jutro, a jeśli nie, to najpóźniej za pół roku…? ech… kocham ja się w Kobietach szaleńczo, ale głupie my jednak jesteśmy nieprzeciętnie…
metafizycznej nocy, dobranoc

środa, 8 lutego 2012

w piernikowie, czyli między prawym sierpowym a lewą prostą...

Toruń jest jednak ponadczasowo piękny. chyba. prawdopodobnie raczej taki jest. nie wiemy na pewno.  wieleśmy bowiem nie widziały. mróz jak cholera. albo dwie [cholery rzecz jasna]. rozpałętał nas z knajpy do knajpy, bo kto przy zdrowych zmysłach [no dobrze, to spore nadużycie semantyczne jeśli chodzi o tę wycieczkę] kto przy zdrowych receptorach termicznych zdołałaby wytrzymać  mrozu w uda gryzienie w sile nieprzebranej? niezrażone tym faktem jednak, z podziwem dla Pięknych Torunianek i ich miejscowego braku spódnic, tudzież dla pończoch typu „późna wiosna a nawet lato” odkrywałyśmy kolejne przybytki roztańczonego Piernikowa. oczywiście może wolałybyśmy nieco mniej umcowatą muzykę, może nieco starsze towarzystwo, ale wprawione poznańskim kinderbalem, zaczęłyśmy przysposabiać się do odwrotu dopiero, gdy Młodzi Gościnni Niebywale zaczynali sięgać w okolice sprzączek od pasków [czyżby kryli tam coś, czego nasze pomorskie oczy  nie widziały i chcieli się tym pochwalić? nie wiem, nie doczekałyśmy rozwiązania tej zagadki]. wstrząśnięte nieco męską gościnnością nie tak dalekiego południa, z kolejnego dnia imprezowania zrezygnowałyśmy. ale… żeby nie było tak całkiem poza kulturą, zwiedziłyśmy Centrum Sztuki Współczesnej, po czym, zaopatrując się w ogrzewanie płynne a wysokoprocentowe, ruszyłyśmy kulturalnie w stronę noclegu. normalnie poszłybyśmy wypić tę wódkę nad Wisłą, co by tradycji mogło stać się zadość przez wrzucenie do rzeki pełnego pasji listu w butelce z nadzieją, że wyłowi ją jakiś nadmorski Kevin Costner, ale temperatura minus milion wydała się silnym bodźcem do zaniechania poszukiwań romantycznych marynarzy i do utworzenia tradycji nowej, tradycji pięknej, tradycji sportowej…

…ponieważ Jackie Chan przeskakujący z jednej rozpędzonej ciężarówki na drugą rozpędzoną ciężarówkę jakoś niespecjalnie nas ujął, poczęłyśmy my bez większego entuzjazmu przeskakiwać  z kanału na kanał. aż tu nagle na Polsacie… aż tu nagle na Polsacie bach! pingwin! [jakże w aurę za oknem się wpisujący]… nie że z Madagaskaru taki, choć może i z... za to na ringu… no i czegóż to trzeba do wódki, Nieczytelniku Znający Psychikę Kobiet Że Aż, damom niebywałym? no czegóż? przecież nie tony jeżyków i milki malinowej [choć i to nie zaszkodzi]. oczywiście!  Krwi, Potu i Łez! los zadziałał zgodnie z wiedźmową zasadą: „mówisz- masz”. i aż podniosłyśmy się z naszych łóżek [trochę z ekscytacji, trochę żeby nie rozlać zawartości szklanki, co słomki była pozbawiona]. tak, czy śmak, pingwin gadał i gadał, ale w końcu [kiedy już – jak zauważyła jedna z Wiedźm -  Najważniejszy z Ważnych dopełnił interesów z Krzysztofem Jarzyną Ze Szczecina Szefem Wszystkich Szefów i dał znak, że zacząć walkę można] wystartowali.

- Ja jestem za tym opalonym! –dało się słyszeć spod samiuśkiego telewizora. phi, też mi nowina. wszystkie byłyśmy. nawet te, co zwykle szwedzką urodę preferują. że przegadałyśmy gadaninę pingwina, wiedziałyśmy tylko, że walczy Rosjanin  z Nierosjaninem. Rosjanin [Wania, jakośmy go roboczo nazwały] okładał Opalonego Nierosjanina że aż, a że tylko krowa nie zmienia zdania, porzuciłyśmy serbską urodę na rzecz silnej pięści i okrzykami „W mordę go Wanieczka! W mordę!” ubogacałyśmy toruńskie wrażenia sąsiadom z pokoju obok… faktycznie wygrał Wania, który w ostatnim rozliczeniu okazał się Saszą, i na nic się zdał Licinie [dzięki losowi za google!]  bijący po oczach bielą ochraniacz na zęby. sędziowie za wartości estetyczne widać punktów w boksie nie przyznają. szkoda. ale jeśli już przy wartościach estetycznych jesteśmy… podczas walki podniosła nam się dyskusja, czy aby nie lepiej byłoby, gdyby bokserzy w stringach walczyli. część wiedźm była za, część zupełnie nie „wyobrażasz sobie jak by mu teraz jądra wypadły? zgłupiałby chłopak”. a ja tam uważam, że za ciosy wyprowadzane spod presji gołych jąder mogłyby być wyżej punktowane. i pięknie odstrojone damy [swoją drogą wdziewać fraki, żeby popatrzeć, jak ktoś od kogoś po mordzie dostaje, jest dla mnie jakimś tam paradoksem] byłyby może mniej znudzone… no, ale co mi tam wiedzieć…  ja oglądam boks po babsku, nie odnajduję finezji ani piękna tego sportu… no przeważnie nie, bo żeby zakończyć bardziej optymistycznie…

otóż epilog, który dopadł nas po walce rano niby lek na kaca… otóż nadzieja polskiego boksu…

fajna ta globalizacja, co? ;)

piątek, 3 lutego 2012

siła Nobla, czyli od Szymborskiej do Mini Mini

W wierszu o czekaniu na telefon powinien pojawić się Kato Starszy, bułka z masłem i chrabąszcz. Poezja zaczyna się poza oczywistością.” nie znam się na poezji specjalnie, nie umiem pisać wierszy. czasem żałuję, czasem zazdroszczę, czasem zgoła nie, ale ten fragment wyjęty dziś z cytującej Szymborską „Wyborczej” to znów jak dotknięcie sedna. gdzieś mnie wzruszył, gdzieś okazał się wart zapamiętania… a może przeszłabym nad nim do porządku dziennego bez specjalnego roztkliwiania się nad czarno już białą fotografią poetki powyżej artykułu, gdyby nie… gdyby nie Cartonnetwork czy tam Mini Mini, czy może inny Jim Jam.
oglądałam ja dziś bowiem, Przekonany Już O Mojej Niepoczytalności Nieczytelniku, Oswalda. z Armagedonicą przez chwilę cudem nieruchliwą, jako ta wyrodna matka, bez rozbudzania zainteresowań architektonicznych [czyt. klocki], sztuk pięknych [czyt. ciastolina], czytelniczych [ksiązki rzecz jasna] rozsiadłam się z nią na kanapie pod zielonością koca wspólnego i namówiłam do tępego oglądania bajek [no umówmy się, że wiele wysiłku mnie to namawianie nie kosztowało]. bez nadziei na odkrywczość dnia, zwalając na mróz, zimę i nie dość słońca w słońcu jechałyśmy jedną kreskówkę za drugą, aż tu nagle… objawienie - Oswald!
i pierwsza myśl moja: jakim cudem u licha autor tej
animowanki [Dan Yaccarino jak się potem okazało, amerykański rysownik z dorobkiem nie tak znów całkiem do niczego] trafił na rady Szymborskiej publikowane 50 lat temu w mocno nieeksportowanym wówczas tygodniku? a skąd te moje podejrzenia, te moje myśli niespokojne? otóż z owego prostego Szymborskiej zwrotu „poza oczywistością”, które to Pan Yaccarino wziąć sobie musiał do serca nad wyraz…
nakreślę Ci, Niecztelniku Sfabularyzowany, treść tejże porywającej bajki i sam dochodź, kto „Życie Literackie” za ocean przemycał…
otóż, postać tytułowa to piękna, niebieska ośmiornica, która w przymałym, przekrzywionym, czarnym meloniku popyla po ulicach Nowego Jorku ze swoim najwierniejszym towarzyszem – czerwono-żółtym jamnikiem [!!!]. ta, jakże nieoczywista, mackowo-czterołapia brygada za sąsiada swojego eklektycznie urządzonego nowojorskiego apartamentu ma zaś pingwina, przesiadującego zwykle w swoim równie eklektycznym, nowojorskim salonie... ta wesoła trójka przeżywa wesołe przygody, chodzi na sardynkowe lody do lodziarni, gdzie za barem stoi z lekka psychodeliczny bałwan Johny. ale żeby nie było, że ulubieńcy ekranu odżywiają się niezdrowo, grupą zwartą zachodzą też do baru, gdzie Pani Motylowa [która jako poprawna Matka-Nowojorka wszędzie pcha swój kokono-wózek z małą gąsienicą w środku] serwuje im już nie wiem co, ale za to w towarzystwie dwóch chodzących w skorupkach, oczywiście gadających jajek [w sumie może lepiej, że w skorupkach, bo w przeciwnym wypadku akcja mogłaby im się nieco rozłazić].  nikt oczywiście nie może podejrzewać nowojorczyków o przedmiotowe, garowo-kuchenne traktowanie kobiet, wiec zdarza się, że do całej kompanii dołącza jeszcze jedna dama - mianowicie piskliwa, żółta stokrotka o nienagannej zielonej łodydze…
i wszystko to przepływa po ekranie jakby ktoś bohaterom owym valium do lodów nasypał, jakby  po tym Jorku dźwięki ich niewyraźne spowolniona taśma niosła... a jak! jeszcze by się jakieś amerykańskie dziecko pogubiło w tej wartkiej wymianie myśli. dzisiejszy odcinek kończył się superakcją pingwina, który [tuż przed odjazdem autobusu na Antarktydę!] uratował przed śmiercią swoich towarzyszy w liczbie "wszyscy",  uczepionych do trzech podstępnych balonów, które unosiły już nad drzewa ten niezwykły aktorski team, grożąc krwawym roztrzaskaniem o brookliński bruk [czy Norwida też Pan Yaccarino czytał? pojęcia nie mam…] wydźwięk całości w sumie piękny: tam dom Twój, gdzie Twoi popieprzeni przyjaciele...
a i pozaoczywistość rodem poetycka… rodem z Szymborskiej wskazówek. czego ja się czepiam w ogóle?

środa, 1 lutego 2012

Tymbark mówi...

„Przeszłość upijaj słońcem”
dziwi mnie akuratność haseł spod głupiego kapsla. pamiętam chwile, gdy  swoją trafnością, wprowadzały mnie w zakłopotanie, kiedy miałam odpowiedzieć na „a Ty co masz?”. hasło od lat chytrze czai się na mnie co dzień w soku pomarańczowym albo wielowarzywnym, na punkcie którego moje kubki smakowe ostatnio oszalały, i zwiastuje gromy, kłótnie albo zgoła coś pięknie odwrotnego…
wczoraj trafił się właśnie taki. hmm wczoraj skończyłam przygotowywać album dla Rodzicieli Moich Wytrwałych, co ze sobą spędzają właśnie 40 rok życia, nie licząc tych kilku lat przedślubnych… jako nastolatka potrafiłam trzymać kciuki, żeby w końcu zdecydowali się na rozwód. bo, cóż, nie było to małżeństwo jak z obrazka. z drugiej strony, czy takie w ogóle istnieją? dziś… hmm dziś wydaje mi się, że żadne z nich nie mogłoby istnieć osobno. są tak sprzężeni, tak pięknie wspólni i choć nie stanowią pary staruszków, którzy ciągle trzymają się za ręce [ba, ciągle myślę, że nie stanowią pary staruszków w ogóle], to jednak bije od nich momentami trudna, momentami szczeniacka, ale zawsze miłość. takimi szkolnymi podchodami czasem, dbają o siebie zjawiskowo. Mama ściemniając, że dostała jako produkt reklamowy pigułki na coś tam, wciska Tacie „bo jak już są, to co się mają zmarnować”. Tata, co w życiu do lekarza nie pójdzie, a aptekę omija łukiem pod Rysy, śmiejąc się pod nosem, łyka, bo faktycznie czuje się tak sobie, do czego się nigdy w życiu nie przyzna. po czym spina w sobie agresję z lat kilkudziesięciu, żeby w sprzeczności do przynależnej sobie łagodności wykłócić mamie kolejkę na badania… ech…
wybrać zdjęcia z 40 lat, to nie jest łatwa sprawa, ale hmm jakże fantastycznie dojść do wniosku, patrząc na pięknie młodą mamę połyskującą z czarno-białych fotografii i zalotnie motocyklowego tatę z nie bardziej kolorowych, że będąc nastoletnim gówniarzem, myliło się tak strasznie. że największe burze przechodzą może właśnie po taką spokojność…?
dziś przeczytałam wszystkie ważne dla mnie maile, wygrzebałam stare listy. gdzieś przez myśl przeszło, że te tęsknoty, których we mnie tak wiele wciąż, gonią za czymś, co zjawiskowe i pięknie delikatne, ale co rozsypuje się, kiedy próbować chwycić to mocniej. ulotność jest zniewalająca, ale czy to o nią chodzi? a może nie? może o to miejsce, do którego zawsze chce się wracać, do ramion, które po latach wciąż chcą przyjmować rozwarcie albo rozdarcie czasem… i które podsuwają witaminy niepostrzeżenie…
hmm dziś za moim oknem sypie i zawiewa, ale z kolanem pod brodą, nad tą różnie działającą klawiaturą, słonecznieję w środku…
heh, aż strach pomyśleć, cóż kapsel napisze mi dziś…