poniedziałek, 31 grudnia 2012

od psiego do siego...!

Popsułam się. Jakiś trybik nie zatrybil, zębatka się wyszczerbiła albo część szarych komórek ukradkiem zdezerterowała, kiedy beztrosko nie zakorkowałam na noc prawego ucha. Zgubiło mi się moje na świat patrzenie. Mózg się rozregulował, być może bezpowrotnie, a jeszcze Piotr Baron puścił dziś w Trójce Smokie "Living next door to Alice" [gwóźdź trumienny, rana kłuta w sam środek serca]. Jednym słowem szkoda gadać. I choć program remontowy brygady przyjaciół zakrojony został na naprawdę szeroką skalą (ot choćby oferowanie połowy poduszki własnej) to, co tu dużo kombinować, trąbą pozostaję absolutną. W takim rozsypaniu to nawet życzenia świateczne z dupy brzmią. Stąd, jak widzisz w trosce o Ciebie, Cierpliwy Nieczytelniku, moje milczenie uparte...
Ale że dziś Nowe Idzie (co w najlepszym wypadku skończy się tym, że zagubiona fajerwerka urwie mi łeb, w najgorszym zmieni się tyle, że na tablicy pisać będę "13" zamiast "12" w dacie (szał)... W przypływie więc tego noworocznego optymizmu i ciągłym zdumieniu, że poza wiedźmami ktoś tu ciągle jeszcze zagląda, przewrotnie dość, zamiast życzyć Ci, Nieczytelniku Wytrwały tych dupereli, których życzyć Ci będą wszyskie zapamiętane przez Twój telefon numery, a i te, które niezapamiętane, mają Ciebie w pamięci... zamiast i tych rzeczy ważnych, które ślą Ci naprawdę bliscy... zapukam cicho w ten nieszklany monitor i zapytam: Kim jesteś? Skędy przywiewa Cię w te wytarte kąty? I co Ci się marzy po 24 dziś? [Zostawiam dziś tu miejsce dla Ciebie...]
 
 
PS A może i wiosna idzie, skoro chłopaki z ciepłych krajów brykę już zaparkowali??
 
 

piątek, 14 grudnia 2012

stoi na stacji lokomotywa..., czyli z kolejowych zdumień wyjątek


Listopad to niekochana kobieta jednak. Nikt nie lubi listopada. Blogi gnuśnieją, zalewają się rozpaćkanym śniegiem, a wszystkie dobre historie babrzą się po uszy w pluchowatości listopadowego świata. Ale listopad ma swoją niezaprzeczalną zaletę. Mija.

Mamy zatem grudzień, mróz  i trochę śniegu nawet. Armagedonica każdego świtu robi awantury o rajstopy pod spodniami, Klaczolot z racji powolnego zamarzania pod blokiem uskutecznia histerie pt. „dziś Ci nie zapalę”, „a dziś nie otworzysz drzwi”, „a dziś może i je otworzysz, ale za to nie zamkniesz na pewno”! [Weź tu prowadź auto, Nieczytleniku Zmotoryzowany, jak Ci się to lewe, to prawe drzwi na oścież raz po raz na zakrętach otwierają…]. No i Julia się skończyła. Uwieeeelbiam zatem zimę. Dziś zwłaszcza.

Ale nie o tym być miało. Grudzień bowiem do spółki z listopadem wywieźli rodzicieli moich do sanatorium w górach [a pewnie, że pora to najpiękniejsza, żeby między basenami, masażami i borowiną śmierdzącą widoki górskie podziwiać]. I że wywieźli to ślicznie, i że wrócili mi ich to jeszcze lepiej, ale  to, z jakimiż nowinami rodziciele moi z południa wrócili…to, to już całkiem doskonale.

Zaczęło się już przy kupnie biletu w stronę południową. Jechałeś kiedyś, Nieczytelnku Podróżniczy, kuszetkami?  Na leżąco  przemierzałeś może kraj nasz uroczy? Sześć osób w przedziale, daj Boże i jaki Przystojniak Współpasażer na środkowej leżance Ci się trafił, może mężczyzna własny, gorzej jak Otyła Królowa nad łożu powyżej…  Cóż… Fortuna, Los, Fatum… Aby więc ograniczyć  przypadki podstępne do minimum i obłędnych wrażeń na starość uniknąć, rodziciele moi sypialny przedział wykupić postanowili. Trzy osoby mniej, namiastka łazienki… czegóż chcieć więcej? Hmm… Może podróży wspólnej tylko? Pani Okienkowa bowiem bilety wypisała, skasowała, ileż należało i mamie mojej przepustkę do sypialni kolejowych podała. Dwóch różnych jednak. Tato do męskiej części pociągu trafił, mama do żeńskiej. Czy Ty wiesz, Nieczytelniku Wędrowny, że PKP w przedziałach 3osobowych koedukacji nie uznaje? Polskie to Koleje Praworządności jak widać. Znaczy się prawie praworządności, bo koedukacyjna orgia w sześć osób [czyt. kuszetki] nikomu nie przeszkadza, ale jakby już poswawolić sobie we trójkę chciano, to sorry… jedynie w lesbijskim gronie. A tyle się mówi o dyskryminacji mniejszości homoseksualnej, a tu proszę! PKP się wyłamało i tylko heteroseksualistom w jednym przedziale sypiać ze sobą nie pozwala…

Co było rodzicielom moim robić? Po ponad 40 latach wspólnej kanapy podzielili się na grupy pt. „panie na lewo, panowie na prawo” i pojechali, każde ze swoją walizką. Wracając, nie wygłupiali się już z sypialniami PKP. Za to bilety powrotne kupić chcieli przezornie, jak już wylądowali w Katowicach [wysiedli razem], żeby z Ustronia się specjalnie po nie do miasta nie przyczłapywać. Okazali się jednak upierdliwymi klientami znowu. Bo coż z tego, że nie chcą już biletów  na sypialny i że nie mają dylematu „wspólnie czy oddzielnie”, jak się uparli, żeby turnus sanatoryjny im się kończył dzień po zmianie rozkładu i bezczelnie wtedy właśnie do domu chcą wracać? I znówu biedna Pani Okienkowa dylemat ma, bo skąd ona rozkład zatrzytygodniowy weźmie? A ci uparcie stoją przy kasie i żądają. Na co jednak mądra głowa? Przeprasza Pani Okienkowa rodzicieli moich na moment, odchodzi, po czym wraca po chwili z zadowoloną miną  i rzecze:

„My nie mamy rozkładu, ale na niemieckiej stronie ich kolei już był, więc wydrukowałam i mogę Państwu sprzedać te bilety.”

…!!!

poniedziałek, 22 października 2012

z dziennika domowego wyjątek

No i uff. Wysiedziałam. Dzień z Armegdonicą pt. „Kiblujemy w domu, bo oskrzela się palą” mocno taki se jest, nie ma co ściemniać. I oczywiście, że znów Niematka Polka przeze mnie przemawia, ale… srał to pies [jak zwykł mawiać Młody Obiecujący Literat]. Dzień więc mocno taki se, a uszy zwiędłe od „Mamo… mogę Ci coś powiedzieć?” po raz milion osiemset siedemdziesiąty szósty [jeszcze przed jedenastą]. Wieczór jednak spełnił oczekiwania dnia całego… Armagedonica usnęła i ja, jako umęczona macierzyńsko od świtu, z rozwianym włosem, rozmazaną resztką makijażu rozsiadłam się w fotelu, mając kawał nierelaksującego się świata w głębokim poważaniu. Mężczyzna Mój Domowy zaproponował herbatę i już urzekał mnie malowany pastelami plan bezruchu totalnego, kiedy to w oku, co przed chwilą tę herbatę tak urokliwie serwowało, błysk niecny przyszło mi dostrzec…
- Oooo nie, mowy nie ma. – kiwam ja głową stanowczo a kategorycznie, żeby w tym swoim umęczeniu macierzyńskim złudzeń Mężczyźnie Mojemu Domowemu nie zostawiać.
- Oj tam – mówi on, z błyskiem coraz to niecniejszym – Sądzę, że powinniśmy przedyskutować tę sprawę…
- Wiesz, faceci powinni jednak być na pilota. Z funkcją „off”.- stwierdzam, w mniemaniu moim dyskusję ucinając, na co słyszę:
- A babki z funkcją „mute”...

I już otwierałam usta, żeby się odciąć kategorycznie i dopiętowo całkiem [bo niech sobie Mężczyzna Mój Domowy nie myśli, że mu tak to docinanie bezkarnie ujść może!], ale mnie ta Armagedonica jako żywo przed oczami czy też uszami stanęła i dupa. Nie sposób się nie zgodzić. Dziób zamknęłam i przez głowę mi tylko przemknęło, że negocjacje przyjdzie dokańczać po nocy...

środa, 17 października 2012

do "OŁ EM DŻI co to znaczy?" PS

Wiatr przeznaczenia się zerwał. Huragan sił pierwotnych w sercu zahuczał. Pora przestać się oszukiwać. Pora spojrzeć prawdzie w jej brutalne oczy.
Tłumiłam to w sobie, Nieczytelniku Październikowy, oj, tłumiłam i tłumiłam, ale nie mogę dłużej ignorować instynktów, co, było nie było, wrodzone mi są. Trudno.  
W żyłach krąży mi jednak krew edukatora i nijak [kurde!] bezduszności zachować nie potrafię, kiedy w te moje statystyki spoglądam… W końcu przedchwilny Dzień Komisji Edukacji Narodowej zobowiązuje!
Do tego, że zerkam sobie czasem, jakimi to drogami przez google ludzie do Klaczy trafiają, już gdzieś tam wspominałam. Od jakiegoś czasu nawet przestają mnie dziwić hasła z kategorii „ręka w dupie klaczy” albo „klacz dupi ogra”[?!], a jednak nad „o em dżi” [w ilości niezliczonej] przejść obojętnie sumienie mi nie pozwala. A dlaczego nie pozwala? Ano dlatego nie pozwala, że ta krew i że ten Dzień Nauczyciela zew belferski obudziły, a w wyszukiwarce obok „o em dżi” wspomnianego „co znaczy” się pojawia, [co rzecz jasna na nauczyciela jak płachta na byka działać musi].
Nieczytelniku Zabłąkany zatem:
„O EM DŻI”,

co Ci sen z powiek spędza, od OMG się wzięło, co z kolei niczym więcej niż skrótem od Oh My Good! jest. To, w wolnym tłumaczeniu [choć pewna jestem, że nie muszę tłumaczyć dalej, ale jakem się już rozpędziła, to opamiętania nie mam…] „O mój Boże!” znaczy.
                                                            
Uff. No to już. Bulgocenie krwi ustało, spać mogę iść.
Dobranoc.

czwartek, 11 października 2012

dziś cytując jedynie... :)

No dobrze, przyznaję. Październik miewa swoje słabsze momenty. Niedociągnięcia swoiste. Przedwczoraj na przykład.  Stłuczka taka. Nerwów to to najadło, sercem wstrząsnęło… I jeszcze to Oświadczenie. A skądże ja wiedzieć mam, co się w takowym umieszcza, skoro jam przykładny kierowca i bezszkodowo ulice przecinam? To znaczy bezszkodowo zazwyczaj, jak się okazuje…
Ale… wszak są przyjaciele, co zrządzeniem niebios w branży ubezpieczeniowej siedzą i pomogą… nawet w malignie [a może zwłaszcza!], i przyślą mailem, co następuje:

OŚWIADCZENIE
Tak, tak. Przywaliłam. Dupa, nie przywaliłam, a zarysowałam jedynie nadkole tego zardzewiałego jeszcze samochodu. Wielkie mi co, pojazd sprawny, jeździ, o co ta cała afera? Kaman!!!!
Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy takiej przyjemności nie miał. Choć wg litery prawa wina nie leży po mojej stronie, bo kto jeszcze na tym świecie nie wie, że kobiety mają pierwszeństwo??!???!!!!! Ale z drugiego autka wyskoczył taki zapłakany, przerażony facecik... serca nie miałam tłumaczyć mu, że przecież należało mi ustąpić. No ale cóż, kto ma miękkie serce, musi mieć miękką dupę. Tak czy śmiak, niech lepiej ten „poszkodowany” już się nie rozmnaża, a jeśli już, to niech w moich ławkach szkolnych na polski nie posyła, bo jak kocham moją świętej pamięci Babcię Praksię, zemsta nie będzie ani przyjemna, ani krótka. No cóż, mściwa nie jestem, ale dłużna być nie lubię. Numeru podać nie mogę, bo polisę zużyłam jako liścik z moim numerem telefonu, jak kiedyś pan w kawiarni o niego poprosił. Logiczne, że na chusteczce pisać nie chciałam, bo to oklepane strasznie. Tyle mam do powiedzenia w tej kwestii.
                                                                                
Ciao

[koniec cytatu]
Niby porządna firma ubezpieczeniowa, a jeszcze z Autorki Szanownej dyrektora nie uczyniła? Jakże to? Petycja w tej sprawie konieczna jest! Ktoś umie???

PS I jak tu wiedźm nie kochać?

niedziela, 7 października 2012

w niesmutnym kolorze red

Jesień. Nareszcie! Beznadziejnie kocham się w jesieni. Słońce w końcu nienachalnie sączy się spomiędzy rdzawych liści [a ja do rdzawości wszelakich dziwny pociąg czuję…], kasztany spadają to tu to tam, w radio puszczają najpiękniej snujowate piosenki, tymczasem ja… Ja nagle więcej serca mam dla urokliwych smsów od złośliwych kabareciarzy i do swojego czarownego opluwania się piwem na rude „cześć” znad szantowej ławy, no i w końcu włosy na tyle odrastają, że wiatr je bezkarnie może czesać jak lubi…  W ogóle, jesienią oczy mi się jakoś bardziej zielenią, a ja jestem chyba jakaś ładniejsza, mądrzejsza, noo, a przynajmniej mniej głupia… mam cośkolwiek więcej serdeczności w duszy i korci mnie, żeby pogrzebać w przeszłościach wszelakich…
Żeby jednak nie było za deszczowo i chmurnie, wrzucam garść wakacyjnych uroczysk absurdalnych… [nie, żeby wszystkie tegoroczne, raczej niechronologiczne, raczej wiatrem rozsypane…]

Z CYFRĄ+, ZAPRAWDĘ POWIADAM CI, ZOBACZYSZ WIĘCEJ



OSTATNI TAKI LIST:


A ŚW. HUBERT ZAWSZE TAKI HUMANITARNY?


BO KOŚCIÓŁ TO WCIĄŻ WE WNYKACH PRL-U...



A JUŻ DELIKATESY OLSZTYŃSKIE NA PEWNO [CZYŻBY TU NIKT NIE BYŁ NA DIECIE???]




A MY Z GPS-em UTKNIĘCI NA AMENT W LESIE...
[CHOĆ PARKOMETR REGULAMINOWO OPŁACONY]


I GDYBY NIE WARMIŃSKI SUPERHERO [CZYT. SOŁTYS]



WILKI ZEŻARŁYBY NAS TAM PO STOKROĆ, ALBO KOMARY
[KTO, ZEŻARTEMU NIE CZYNI SPECJALNEJ RÓŻNICY...]

ech... i "Zębom na raty" to wcale nie zdążyłam zrobić zdjęcia... tak się pięknie szybko gubiliśmy w tym Olsztynie :)



niedziela, 23 września 2012

Anthony Bourdain u Klaczy, czyli...


…cytat tygodnia:
„Ten kawior to istny test na kobietę...
Jeśli Ona nie jest w stanie przełknąć irańskiego kawioru po 1000 $ za łyżkę, to nie ma się co łudzić kurwa, dobrego pierdolenia nie będzie!”


Hmm… i proszę, jaki cud! Od dziś przestaję narzekać na polskie realia… ;)

czwartek, 20 września 2012

scena małżeńska z mo(r)ze(m) w tle...

I wraca ten mąż Koleżanki Mojej Wuefistki z tego dalekiego morza. I w sumie dobrze, że wraca. Po pół roku w błękitu odmętach, to nawet Koleżanka Wuefistka się lituje… i choć już 20 wspólnych lat za nimi, choć marudny, i choć specjalizuje się głównie w rozrzucaniu skarpetek na m2, to jednak było nie było pół roku i te odmęty robią swoje… Budzi się serca poryw i w tym porywie cieszy się Koleżanka Moja Wuefistka. Cieszy się, że męża nie było, a powrócił. Cieszy się Koleżanka Wuefistka, cieszy się rodzina jej… Syn Młody Gniewny umyje włosy na tę okazję powrotu i zepnie je nawet, żeby do zupy nie wpadały, córka Śliczna i Grzeczna na kwadrans Dochodzącego Zakochanego za drzwiami zostawi, co by z ojcem kolację zjeść spokojnie… Nawet pies, Kundlica Szczera a Oddana długi spacer sobie dopuści na rzecz pełnego uwielbienia polegiwania przy stopach, co to w tych błękitu odmętach… przez pół roku… rekinów przecież na pewno unikać musiały. I tak to Mąż Marynarz do domu swojego wraca… kolacja pięknie z talerzy znika… wszyscy uśmiechają się jak w reklamie Coca Coli… sielanka płynie bez sztormów domowych… Mąż Marynarz w dobrym humorze pod prysznic wskakuje, a w sypialni w swojskie, domowe, niesłone T-shirty plecy marynarskie a stęsknione za domem przebiera… ale… ale już swój z tej sypialni nie wychodzi… Nocą ochoty na seks nie ma, do żony, a Koleżanki Mojej Wuefistki warczy jedynie, spod byka na dzieci spogląda i tylko dla psa, Kundlicy Szczerej a Oddanej przychylne acz zrezygnowane słowo zachowuje. Na darmo Koleżanka Wuefistka dowiedzieć się próbuje, cóż to za podła cyniczna bestia męża jej zadowolonego niegdyś, pod tym prysznicem w dupsko bezczelnie użarła. Chłop fuka posępnie, że „Nic się nie stało”, „Żeby dać już spokój” i „Że odpocząć po ciężkim rejsie mu nie dają.” Tak mija późny wieczór i poranek dzień pierwszy, wieczór i poranek dzień drugi,  w końcu poranek i pół wieczoru trzeciego… W połowie wieczoru trzeciego bowiem zrywa się nagle Milczący Mąż Marynarz z fotela i z okrzykiem „No nie wytrzymam tego dłużej!” w czeluściach sypialni znika. Wraca po chwili, gatki czarne a lateksopodobne w dłoni dzierżąc, czerwieniąc się po uszy same i ledwo powstrzymując serce przed nadchodzącą falą zawałową, na żonę swoją a Koleżankę Moją Wuefistkę wrzeszczeć zaczyna:

- Co to jest?! Ty mi wytłumacz, co się w tym domu pod moją nieobecność dzieje?! Jakie tu orgie odchodzą?! I na co, proszę ja Ciebie, ta dziura z tyłu w tych obscenicznych majtkach potrzebna jest
Tobie?!

Koleżanka Moja Wuefistka dębieje, serce jej zamiera z przestrachu, że te majtki schowane jeszcze chwilę temu przecież... że tak nagle... i  że w takim uniesieniu Męża Marynarza widzi… I czuć już tragedię ciężką w powietrzu, i krew, i zbrodnię, a przynajmniej ingerencję intensynej terpaii z okazji nerwobóli, ale... ale syn Młody Gniewny, zwabiony krzykiem Ojca Rodziciela do pokoju w tym momencie wkracza i dzięki chwili ciszy bezdechem histerycznym spowodowanej:

- Ojciec, a co Ty gaciami cieczkowymi kundlicy wymachujesz, że Cię na drugim końcu ulicy słychać…?

wtrącić mu się udaje...

środa, 8 sierpnia 2012

do przerwy 0:1, czyli trójmiejskie atrakcje dla turystów

Wróciłam. Długo mnie nie było. [Hehe, to brzmi jak dialog otwierający porywającą brazylijską telenowelę pisaną podczas któregoś zastępstwa na polskim przez połączone siły naszych dwóch pierwszych ławek :

„- Leon, wrócił.
- Długo go nie było.
- Porozmawiajmy o tym.”
[Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że brazylijska telenowela nie może powstać na zastępstwie języka polskiego, wyłączając sytuację, gdy w Rio kilku zapamiętałych pasjonatów słowiańszczyzny ma chwilowo lekcję z kimś innym w wyniku L4 prof. dajmy na to Brzęczyszczykiwicza.]
Ale wróćmy do mnie. Wróciłam wszak, a długo mnie nie było. Porozmawiajmy o tym. Nie, żebym zginęła w chaszczach Amazonii, przedzierała się z maczetą przez dżunglę bezwstydnie pozbawioną wi-fi. Nie, żebym stalkerowała Rudego, śledząc każdy jego krok, zapominając przy okazji o bożym świecie i wyklętym, wirtualnym też. Żadne takie. Na Amazonię przyjdzie jeszcze pora [jak tylko jednej z Wiedźm odpadną tipsy, druga przestanie piszczeć na widok pająka, a trzecia dostanie urlop]. A ze stalkerowania [choć wielkie serce okazuję się mieć do tego,  mimo iż ktoś mi kiedyś powiedział, żem na to za mądra i za jakaś tam] to raczej przysłowiowa dupa. „Rudy” to, póki co, za mało danych nawet jak dla Google ;)
Nie było mnie więc. A dlaczegóż to? Otóż dlatego, że byłam kobietą głęboko nieszczęśliwą. Mniejsza o powody. Kobieta bowiem powody do bycia głęboko nieszczęśliwą zawsze sobie znajdzie. Żadna to nowość, żadna to sztuka, żadna rewelacja i nie zawsze musi to mieć związek z PMS-em. Nie, żeby mi już ta głęboka nieszczęśliwość przeszła. Gdzie tam. Głęboka nieszczęśliwość dlatego głęboką jest, że wykaraskać się z niej nielekko jest. Podejrzewam więc, że schwyci nad ranem znów, a że chwilowo włóczy się po mieście ladacznica jedna, ja [zgodnie z dewizą Szymborskiej, że pisać należy też, kiedy się nie jest nieszczęśliwym] mogę spokojnie posta do Klaczy dopisać…
Kiedy owo nieszczęście moje po Trójmieście rodzimym obnaszać mi przychodziło, to niebywała w tym roku mnogość turystów mnie uderzyła. No ale cóż… Wakacje… Wiadomo. Jak wakacje, to tylko nad morzem, a u nas… a u nas Drogie Panie i Nie Tańsi Panowie wszystko jest! Jak należy… Stare mury jarmarcznego Gdańska, Lanserski Sopot w złotych szortach i mała wioska rybacka za Sopotem, czytaj swojska Gdynia. Muzea, kluby i plaże… Oczywiście pod warunkiem, że jest pogoda, bo nie ma co ściemniać, Bałtyk to nie Śródziemne i dupa pogodowa trafia się zazwyczaj właśnie wtedy, kiedy południe zwala się tu na wakacje. I to, że ceny mamy jak na Lazurowym Wybrzeżu sytuacji, jak się okazuje, wcale nie poprawia. Widać słońce przekupne jest tylko czasem… Ale pomorskie południowi Francji nie pozostawia nadziei i o turystów w tym sezonie zabieguje… zabieguje że ho! czy HO! raczej.
Gdańsk, wiadomo, oferuje Jarmark Dominikański, Festiwale Szekspirowskie, Solidarity of Arts i inne tam nudne snuje. Nie to, co Sopot. Sopot ma się czym pochwalić. Sopot na męskich turystów postawił i ba, od razu widać rezultaty. Monciakiem można spacerować tylko jak w Legii Cudzoziemskiej z hasłem „Maszeruj albo giń” na ustach. Przecisnąć się nie idzie, tyle ludu zjechało. Skąd tyluż mężczyzn nagle? Ja tam nie wiem, ale pewne swoje podejrzenia, że to działalność marketingowa miasta spowodowała, mam. A w którą to stronę przebiegli sopocianie uderzyli? A no w stronę wucetów szurneli szarżą, co się strzałem w dychę wydaje okazywać. Byłam Ci ja bowiem na legionowym spacerze po owym kurorcie nadbałtyckim ostatnio. A że spacer długi, choć w tempie przyśpieszonym, to się Mężczyźnie Mojemu Domowemu jako i Rodzinie Całej oddać to, cośmy płynnie podczas spaceru owego nabyli [czytaj siku] zachciało. Trafiliśmy do jakiegoś przyplażowego szaletu, co by Armagedonica jęczeć przestała, że musi, że koniecznie i że już. Weszłam i ja, bo takaż to powinność matki podobno. A w środku co? W środku pomyślisz sobie, Nieczytelniku Bez Potrzeby,  Babcia Klozetowa i 2 zyle od strumienia [bez względu na wartkość]. Gdzie tam! W Sopocie „Babcia Klozetowa” nową wartość zyskała. Młode To To, Piękne, Miłe, Usmiechnięte Dziewcze jako Anioł Ulgi Wszelakiej jawiło się raczej… żaden tam fartuch w grochy i spojrzenie spod byka… Mężczyzna Mój Domowy wyszedł z przybytku też jakiś dziwnie uradowany, com luźno z obecnością Białogłowy Kasującej powiązała. Ale nie, Drogi Nieczytelniku, on okazał się pisuarem szczerze rozbawiony. Czy Ty wiesz Nieczytleniczko Higieniczna, że kiedy Ty walczysz o utrzymanie równowagi w kiblu publicznym, mężczyzna Twój ścianę obok moczem piłkę do bramki ładuje?! Nooo przynajmniej, jeśli sikacie w Sopocie. Oburzona byłam, że mi Mężczyzna Mój Domowy tej maszyny strumieniem napędzanym na fotografii nie uwiecznił. Alem gnana żądzą ciekawości wszelakiej, wygooglałam sobie owo urządzenie:

I popatrz, Nieczytelniczko Urocza, jak to się nawet w WC mężczyźnie ego ładuje. Bo choć na męskim sikaniu znam się raczej słabawo, to weźże tu nie traf, kiedy na bramce nikt nie stoi… Choć z drugiej strony, czyją postać miałby ów bramkarz przybrać? I w końcu… Kto by go czyścił…?
PS Żeby nie było, że Trójgórd tylko o testosteronowych bywalców dba…
W Gdyni nad samiuśką wodą, od czasu do czasu urządzają sobie nasi miejscy zawodnicy mecze Rugby plażowej… Ileż w nich determinacji, jaka siła mięśni i potrzeba zasłużenia się dla drużyny… Choćby za cenę ściągnięcia przeciwnikowi galotów… Drogie Panie, nie sposób ominąć tak rozbrajającej męskich ciał kotłowaniny… Moje rozbawienie zostało na siłę odciągnięte… Czy to przez zazdrość? Czy raczej z myśli pt. „Jej przecież, jako kobiecie, za jawne naigrywanie się nie przypieprzą. Ktoś rykoszetem dostanie, a ja najbliżej stoję”? Nie wiem. :)

środa, 18 lipca 2012

100 lat za mężczyznami, czyli Klacz w językowym galopie...

Uwielbiam język polski. Za jego elastyczność, szyk przestawny, talenty onomatopeiczne i możliwości wieloznaczeń. Za neologizmy. Nawet za te pospolite, znaczeniowe, a co mi tam. Jednakże, że tak nam się semantycznie język nasz ojczysty rozwinie… w kulinarnym kierunku tak nieoczywistym, to hmm… ciężko mi uwierzyć.
Znasz może, Nieczytelniku Erudycyjny, określenie patelnia? Taaak… mnie też się zdawało, że znam. Dopóki na Nadzwyczajnym Posiedzeniu Rady Wiedźmowej [naplażowym i przywinnym – tudzież mocniejszym trunkowo] nie padło owo hasło, co je któryś tam z Mężczyzn Przydomowych z budowy niczym pustaka przytaszczył…
Mężczyźni jednak nie przestaną mnie zadziwiać. Czy to źle, czy dobrze? Wciąż nie mogę się zdecydować. Ale… ale jakież było nasze [czytaj wiedźmowe] zdziwienie, cóż zwrot ten w nomenklaturze „podaj cegłę” oznacza! Patelnia bowiem dla niewtajemniczonych jeszcze [a zakładając, że sfeminizowana to Klacz jest, więc i kilka niewtajemniczonych par oczu tu się znajdzie] patelnia to nic innego jak cunnilingus. Czy tam mineta [dla mniej łacinnie wrażliwych]. Powalająca to logika skojarzeń- ciśnie się na usta. Zdumienie nasze okazało się na tyle silne, że postanowiłyśmy zaczerpnąć u źródła. Ponieważ wszystkie 5 jako nas tam było, okazałyśmy się ignorantkami czy to w dziedzinie miłości francuskiej, czy też nowinek językowych [teraz ciężko stwierdzić] zaczęłyśmy rozpuszczać wici pomiędzy mężczyzn znanych nam na tyle, że względnej znajomości wieloznaczeń nie odbiorą jako propozycji [tudzież swobodna interpretacja przyniesie obopólną radość] albo do tych, których po prostu owym pytaniem o zawał nie przyprawimy. Miałyśmy nawet plan podzielić Mężczyzn Owych na reprezentantów poszczególnych grup zawodowych, co dałoby nam jakiś tam obraz męskiego społeczeństwa. Niepotrzebnie. Na powiedzmy siedmiu ankietowanych, sześciu wiedziało bez pudła [z czego jeden wstydził się przyznać]. Okazuje się, Drogie Nieczytelniczki, że Polska jak długa i szeroka patelnią smaży nie tylko jajecznicę… Od Polskich Sił Zbrojnych przez stoczniowców po Wielki Świat Finansjery  [no… z jednym małym wyjątkiem, który w zasadzie można uznać za błąd statystyczny… ] miłośnikami tefala chłopy stoją. I jak to się zdołało uchować przed Nami? Fakt, na kobietach specjalnych badań nie czyniłyśmy. Uznałyśmy się za grupę dość reprezentatywną.  
Nie powiem, żeby zachwycała mnie patelnia, nie powiem, że nadążam za ciągiem myślowym autora… Przez głowę przelatuje siła gry wstępnej… „Pozwól być Ci masłem” [tudzież smalcem, margaryną, kujawskim z pierwszego tłoczenia – wedle upodobań], „Mmm… Daj posmakować swój teflon…” Czad… Żeby jednak nie być taką ostatnią niezorientowaną, wygooglałam sobie patelnię w połączeniu z seksem. Okazało się, że znów odkrywam Amerykę, co pod zwykłą kołdrą w mojej świadomości się kisi… Otóż proszsz…
'Jeśli spuścisz mi kropelkę ,to wyliże ci PATELKĘ'
No i człowiek przestaje żałować, że nie jest lesbijką… Przy takiej konkurencji i tak miałby zero szans na seks.
Na optymistyczny koniec.
Aby nie być tak znowu w tyle, poszłyśmy wiedźmowo dalej. Uknułyśmy kuchenny kontrneologizm. Poszłyśmy w gary i wytaszczyłyśmy RONDEL. Ładne? Musi być nośne, bo para, która zwijała się z plaży przed nami podziękowała za uroczo edukacyjny wieczór. Kto wie? Może poszli gotować…?

niedziela, 15 lipca 2012

wakacje od-rodzicielskie...

Znasz, Nieczytelniku Lipcowy, ten stan, kiedy masz poczucie, że życie postanowiło się wyzłośliwić, odgryźć za serwowane mu niepowodzenia i  wiadro nazbieranych przez lata pomyj wylać akurat dziś i akurat na Ciebie? [Tak, oczywiście może mieć to wątpliwy związek z tym, że to akurat Twoje życie całkiem]. Mnie się zdarza, zdarza nader często, a przynajmniej raz do roku na pewno. W wakacje. Oczywiście Jedyni Poprawni Politycznie zaraz podniosą głowę, że „Jak to?!”, „Nauczyciel i na wakacje narzeka?!”, „Nie dość, że krótki dzień pracy ma, wolne święta, zarabia 8 i pół tysia [ostatnie doniesienia prasowe, nie bankowe], to jeszcze w wakacje, kiedy nic nie robi, pluć na złośliwość świata mu się zachciewa?!” Pewnie, słuszność Jedyny Poprawny Politycznie posiada. Nauczyciel to najgorsza kasta robotnicza ever i ze wszystkich. Palcem nie kiwa, kasy ma pod korek i marudzi na wszystko, nawet na to, że chciałby markery do białej tablicy, bo wersja oszczędnościowa [czytaj: pisanie po niej kredą] ni ch*** się nie sprawdza]. A niech sobie radzi, Menda Społeczna, w końcu na coś to wykształcenie ma! Ale nie o tym, nie o tym dziś, Drogi Nieczytelniku.
Dziś o wakacjach. Wakacjach nie tyle nauczycielskich, co rodzicielskich. Miałam pewne podejrzenia, a od dziś całkiem pewność mam, że wisi nade mną klątwa, Klątwa Wakacyjna, co ją beztrosko Armagedonica na nasz dom sprowadziła.
Kiedy przypomnę sobie wakacje sprzed lat… no mniejsza o to, ilu… i to hasanie po łąkach, górkach, ryneczkach cudnych, za rączkę z Mężczyzną Moim Domowym [wtedy jeszcze Nie Do Końca Domowym]bieganie, z aparacikiem w dłoniach śladem skośnookiego turysty śladów naszych wspólnych uwiecznianie… ech… widzę wszystko jak przez mgłę. Od kiedy bowiem Armagedonica pojawiła się w naszym życiu, wszystko nabrało innego wymiaru. Urlopy zwłaszcza.
Sierpień wolny poprzedzający narodziny Owej nijak się już do hasań i biegania miał. Chyba że ciężki, zwalisty a rozkołysanie-posuwisty krok wieczorny w stronę morza [żeby nikt z górą lodową nie pomylił i hałasu za dnia nie narobił] za owe hasanie i bieganie przyjąć. W sumie, zadyszka nie mniejsza… Z planów wyjazdowych rozlicznych skończyło się na umieraniu z duchoty przydomowo z naiwnym marzeniem o porodzie tuż tuż. Ech… Upalne to było lato.
Kiedy narodzenie stało się ciałem, Armegedonica przez tych 11 miesięcy podrosnąć zdążyła, przy zniewalającej polityce prorodzinnej, becikowych i szczególnie dofinansowanym wychowawczym, będąc biednymi, jak kościelne mysze, co im wiatr po kieszeniach hula, wybraliśmy Wakacyjną Wersję Oszczędnościową [czytaj: wprosiliśmy się na cztery dni do domku kuzynki, modląc się że Ona na wakacje z tej wiochy totalnej a pięknej, do Turcji w tym czasie się uda i benzyna, co na nią od stycznia odkładaliśmy, się nie zmarnuje]. Udała się [kuzynka, nie benzyna], a że upalne to było lato… nabraliśmy dmuchanych baseników, olejków do opalania i planszówek na wszelki wypadek. Upalne to było lato... Poza dwoma rozstrzelonymi po lipcu dniami, kiedy lalo nieustannie. I czterema w sierpniu, kiedy lało nieustannie, a my na ten deszcz znad planszówek spoglądaliśmy, pilnując, żeby Armagedonica wszystkich pionków naraz nie pożarła.
Kolejnych wakacji nie pamiętam zupełnie, blackout jakiś czy co? Jakiś tam Malbork mnie się po głowie kołacze, kiedyśmy biegali w absolutnej ulewie po zamkowym dziedzińcu. Zeszły rok zaplanowany skutecznie kilkoma dniami w ukochanym Krakowie nie różnił się od Malborka tak znowu bardzo. Architekturą może i sprawnością sprinterską Armagedonicy. Lało, a my biegaliśmy od knajpy do muzeum i od muzeum do knajpy. Kiedy w ostatni dzień zaświeciło nam słońce, Armagedonica zapipała 39 stopniami na elektronicznym termometrze…
To lato miało być inne! Tego lata mieliśmy się nie dać. To miały być wakacje zaplanowane ze szczególnym okrucieństwem. Mężczyzna Mój Domowy podzielił urlop na dwie części, przezornie i przemyślnie tydzień pakując w lipcu, kiedy to Słoneczko Nasze Wakacyjne Inaczej ciągle jeszcze do przedszkola popyla. To miał być tydzień na Robienie Nic, na Spanie Do Południa [poza przerwą na odprowadzenie Armagedonicy po uprzednim losowaniu, kto wystawia nogę z łóżka], na Kino, Rowery i Dziki Poranny Seks bez pośpiechu i obaw, że Ciekawski George zaraz się skończy [i to, Nieczytelniku Nieanimowany,  akurat nie jest metafora]. Jednym słowem czas na bycie parą Baby Off [przynajmniej do 16.00]. Głównym planem było nie mieć planu, gdzieś majaczył się spływ kajakowy i dziki seks w namiocie [wersja, gdyby hardkorowa babcia zdecydowała się jednak przenocować Armagedonicę] albo Toruń i dziki seks w aucie na pędzącej autostradzie [wersja pt. „odbiorę z przedszkola, ale przed nocą Ją zabierzcie”] To miał być czas pt. „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, „Kwiaty we włosach” i „Żółte kalendarze” [choć nie, to ostatnie może jednak nie]. Ech… Czekaliśmy na to od 1 września, od 1 dnia przedszkola. To miał być czas od jutra. I co? I dziś Armagednonica przywitała nas gruźlicowym kaszlem i gorączką 38.5... Nasz plan to ciągle brak planu. Tyle że zaczniemy już dziś. Od pogotowia. Kurwa.

środa, 11 lipca 2012

i Gagarin maczał w tym swoje palce... ;)

No i miałam się powstrzymać. Miałam trzymać stronę Kobiet. Miałam przekonywać świat do zasady, że Kobiety nie są głupie tylko miłosierne. I do tego, że jeśli jakikolwiek Męski Po[d]miot sądzi inaczej, znaczy to, że nie wart nic… Miałam. I szło mi nad wyraz doskonale. Po zdanym durnym egzaminie, po podglądaniu Rudego, który półnago odbywał trening rzucania czymś tam niekoniecznie do celu, utrudniając mi tylko odrobinę skupianie się nad przyswajaniem założeń Nowej Podstawy Programowej [ o złośliwości zbiegów okoliczności!], faktycznie przez chwilę przyszło mi nawet wierzyć, że to Kobiety są tą mądrzejszą świata stroną [bo że piękniejszą, to po tym treningu już nie jestem taka pewna…]. Ale dziś, rankiem świtnym włączyłam ja sobie telewizję śniadaniową, gdzie wschodnio brzmiąca pisarka opowiadała o swojej niebywałej miłości do sześciokrotnie karanego Kogoś Tam. Ktoś Tam nie był obecny w programie, i bynajmniej nie dlatego, że telewizja śniadaniowa w sposób drastyczny ujmowała jego godności [a może właśnie dlatego]. Nie było go, ponieważ „pił właśnie gdzieś na jednej ze swoich melin” jak określiła to Pisarka Obecna A Zakochana. Hmm… mówiła to z takim opanowaniem, z takim przekonaniem, że jest On [zapijaczony?]  jej cudem codziennym… A ja, w takim okropnie niepodobnym do mnie realistycznym nastawieniu do świata widziałam ją, jak przez tę pięknie idealizowaną miłość, przepłakuje noce… Ale puknęłam się w czoło. Puknęłam hasłem: „Jakie masz prawo oceniać?”, bo przecież nie miałam, bo przecież gdzieś faktycznie może to miłosierdzie się wkradło, ta bezwarunkowa wiara w zmianę serca dobrem, których ja po prostu nie pojąć nie potrafię… Jednak potem… potem napatoczyłam się na nagłówek: „Michał Wiśniewski po raz 4 powiedział sakramentalne TAK”…
Ożeż w dupę! Ja rozumiem, że małżeństwo rzadko bywa na zawsze. Przy sprzyjającej aurze na to „lepiej” bywa równie często jak na to „gorzej”…  Hmm… a precyzując, pewnie nawet owego „gorzej” jest więcej niż owego „lepiej”, ale poczucie budowania wspólności domu, rodziny jakoś tam scala to, co nie jest dociągnięciem wyrwanym rodem z romantycznych powieści. Rozumiem, że dochowanie wierności jest równie trudne jak kobiece niezakochiwanie się w draniach i rozumiem, że może nie wyjść raz, może nawet drugi. Ale 4? „I że nie opuszczę Cię aż do śmierci?” Po raz czwarty, kiedy ani razu nie zostało się wdowcem? [Co świadczy o Panu Młodym trochę dobrze a trochę jednak źle…] Ujmująco wiarygodne, doprawdy… Groteskowe powiedziałabym. Mrożek byłby dumny! I na co ta biedna Do Niedawna Panna Tajner liczy? Że zmieni Czerwonowłosego? Tak jak Pisarka Obecna A Zakochana że doczeka się metamorfozy? Cudownego przemienienia? Hmm… nie mówię, że to głupie… ale trochę jednak tak myślę… gdzieś tam w środku, analizując własne serca porywy muszę kurde przyznać, Pięknonaiwna Nieczytelniczko, że mądre to my zupełnie nie jesteśmy…
Trzymam  za nich kciuki rzecz jasna. Bo czemu nie? Jakoś tam jednak idealizm romantyczny się w mojej duszy nieśmiało odzywa… I na tym skończę… Za ładny dzień dziś był, żeby stawiać na końcu tych prognoz kropkę…

niedziela, 1 lipca 2012

PS do czerwca

Nie znoszę rozstań, nie radzę sobie z pożegnaniami. Przywykam do ludzi, przywiązuję się do głosu, poczucia humoru, spojrzenia, takiej niewidocznej, unikalnej nici tkanej tylko między tymi akurat, obecnymi w tym niepowtarzalnym spotkaniu ludźmi… Kiedy nitka ta się urywa, snuję się z kąta w kąt, bez wątku, nieprzynależna, trochę pogubiona, w poczuciu bycia zastąpioną i jednak dość mocno niepotrzebną… I oczywiście, można mówić, że nic nie trwa do końca świata [nooo może poza samym światem], że te spotkania gdzieś koleją rzeczy się w końcu odpotkają i że są rozstania, które muszą się zdarzyć, bo niektórym mikroświatom człowieczym nie po drodze do siebie albo po drodze tylko przez chwilę… Ale jejuuu… Kiedy spędza się z kimś tyle czasu, kiedy dni jakoś tam wypełniają się przez niemal trzy lata spotkaniami bardziej lub mniej owocnymi, to na samą myśl, że tego zabraknie, mylą się kierunki i pustoszeją drogi… Pora się przyznać. Miękka ze mnie faja, miękka jak pluszowa owca podwójnie wypłukana w Lenorze. Ryczę jak bóbr, kiedy wiem, że za „Do widzenia” nie nastąpi „Do jutra” i gdy ważni dla mnie ludzie znikają za horyzontem zdarzeń…

Wiem, wiem, Pełen Hartu Ducha Nieczytelniku, dupa ze mnie nie nauczyciel, co roku niemal dochodzi do pożegnań i twardy zad powinien się już do tego przyzwyczaić. A jednak ten czerwiec… Dwie klasy tak cudnie różne, tak cudnie nieporównywalne i tak pięknie ulubione… Hmm gdzieś rzecz jasna czuje się dumę, że dzieci, trochę też własną ręką lepione, stają się na wpół dorosłymi, dokonują wyborów, idą w świat za swoimi pasjami [albo poleceniem rodziców], ale przywiązanie, poczucie wspólności… Ech… we wrześniu wszystko będzie inaczej, całkiem jakbym szła do nowej szkoły...
Podobno rzeczy nie mijają, tylko my oddalamy się od nich. Istnieją, póki serca w nas, trochę poza czasem, trochę poza światem. Żeby do nich wrócić, wystarczy tylko zmrużyć oczy… Dziś mrużę i ja… Nostalgicznie… z potrzeby dziur w duszy, z potrzeby wspomnień wracam do Piernikowego Miasta, gdzie rozstania najdotkliwsze, bo na otwartym nastoletnim, głupio zakochanym sercu czynione. To, Nieczytelniku, mój Toruń przez zmrużoną migawkę…






 A że rok już prawie męczę Cię literami swoimi, to pomyślałam sobie, że może i mnie czas wyjść zza kontuaru? Pokazać się całkiem? A niech tam! Nie wystraszę przecież nikogo, bo Ci, co tu zaglądają i tak widzieli mnie na żywo [w końcu jasnym jest, że marne blogi czytają tylko krewni i znajomi :)]

 PS a propos zmian
Poszłam na kompromis, ewidentnie. Antywersalikowy bunt odszedł w niepamięć. Wielkie litery nastają, trudno. Dlaczego? Bo jestem łatwa. Dałam się przekupić. Cynamonowymi babeczkami. Albo winem. Albo po prostu dałam się upić na tej plaży. Nie pamiętam... ;)

piątek, 15 czerwca 2012

krótka scena rodzajowa, czyli Srebrne Usta dla Klaczy za dziś

nie lubię. nie lubię i już. wkurza mnie, kiedy ktoś chce tankować moje mini prawieautko. Mężczyznę Mojego Domowego toleruję rzecz jasna, bo to wiadomo, wspólnota majątkowa i takie tam dyrdymały. ale obcy? brr… samo spojrzenie z lekka kpiące, że coś na kształt blondynki podjeżdża czymś na kształt samochodu pod dystrybutor, rozbraja mnie na wejściu z tej pełnej koncentracji, żeby w ów dystrybutor nie rąbnąć.  a już nielekka kpina, kiedy zdarza mi się zdjąć nogę ze sprzęgła zanim wyciągnę kluczyk… ech… a może to po prostu jakaś tajemna fobia przed Benzynmenami? 
doszło do tego, że mam swoją zaprzyjaźnioną stację, gdzie już nikt nawet nie patrzy w okno, jak podjeżdżam z przytupem… czy tam z gruchnięciem jakimś… [co za różnica w końcu?] ale dziś… no dziś to nowy Benzynmen się trafił, co to go licho [albo koledzy] podkusiło, żeby się przypałętać w swoich cudorękawicach i na ręce mi spoglądać, jak nieudolnie korek od baku odkręcam… żeby przepłoszyć owo podstępne nasienie, któremu już kącik ust w rozbawieniu drgał, wykrztusiłam z siebie najbardziej przekonywające, na jakie stać mnie było przy tym pokręconym zamku:

-Dziękuję, ja dam sobie radę!

Benzynmen nie dał się zbić z tropu [tak, być może kierowany nierównym zgrzytaniem kluczyka i nie do końca spokojnym klikaniem kapsla] i z jawnym powątpiewaniem zapytał:

- Na pewno?

[o Ty, Niedowiarku Bezołowiowy, Ty Cudaku Ukombinezowany, ja Ci zaraz pokażę, co znaczą humanistyczne dłonie przy wlewie! a masz, niech Ci teraz niezależność zaradnej kobiety w pięty pójdzie, aż Ci szelki spadną!:]

- Na pewno! Ja tylko wyglądam na taką, co nie daje!

ooo, Złotousty Nieczytelniku… ooo, masz czasem coś takiego, że kiedy wypowiadasz ostatni wyraz już wiesz, że zdanie jest mocno nietrafione, mocno? gdybyś widział tę minę znad tych szelek, co całkiem Benzynmenowi nie spadły…

- Rady. Rady nie daję. –próbowałam się ratować. nie pomogło, pogrążyło.

dziś, Drogi Nieczytelniku,  po prostu jest Dzień Robienia Z Siebie Kretyna. ten przykład z rana to nie jedyny niestety… powłóczę teraz swoją zidiociałą lewą nogą do łóżka, nie mniej głupia prawa szurnie pewnie w ślad…
Ciętych Ripost jutrem, dobranoc…

PS z czwartkowych Euro-wzruszeń
jeju…a jak pięknie ci Irlandczycy śpiewali swoim zielonym dziś… w takim godnym ukłonie… to muszą być jednak piękne dusze w tym odcieniu włosów syrenich o świcie…

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Euro nie ominęło Klaczy, czyli tym razem już naprawdę o piłce. po babsku…

to brednie, że My, Kobiety nie znamy się na piłce nożnej. okrutne to pomówienia, że Strefa Kibica interesuje nas tylko ze względu na wysokie stężenie testosteronu na metr kwadratowy. doskonale wiemy, co to spalony, a „Polska Gol!” krzyczymy nie ciszej niż męskie gardła… prowadzimy znające się na rzeczy dysputy na WSZYSTKICH meczach, a i przed meczami się zdarza…
i żeby nie być gołosłowną z dotychczasowych meczów wyjątki zasłyszane:

[Boże Ciało, urocze, rodzinne spotkanie nad ojcowym dodatkiem do Dziennika Bałtyckiego, gdzie o piłkarzach wszystko – zwłaszcza o naszych, od rozmiaru buta po ulubione pierogi…]

Siostrul Moja [szalejąca 40tka za chwil kilka]: - No, dawaj, który z naszych najprzystojniejszy?
Ja: - Wasilewski.
SM: - Wasilewski? Pojęcia nie mam, który to. Czytaj, co tam o nim…
Ja:- Marcin Wasilewski, rocznik 80…
SM: 80? Dziecko jakieś, dla mnie tam kogoś znajdź.
Ja:- Franciszek Smuda rocznik…

[mecz otwarcia, Strefa Kibica, już 1:1]:
Jakiś Lekko Znieczulony Po Przerwie On: - No i czego k*** leżysz? Wstań i graj, bo tak się robi na zachodzie!
Jakaś Ona Pierwsza [chwilowo rozkojarzona]: - A kto leży? Kto leży?
Jakaś Ona Druga [skupiona]:  - Błaszczykowski!
Jakaś Ona Pierwsza [rozmarzenie]: - Aaaaaa nie, no Błaszczykowski może sobie leżeć.
Jakaś Ona Druga [zadziornie]: - Heh, powiem ci, że nawet lepiej, jak leży…

ale żeby nie było, że nic nas te wyniki nie obchodzą…
[mecz Włochy – Hiszpania, zacisze domowe]:
Armagedonica: - Za kim jesteś, mamo?
Ja: - Za czerwonymi.
A: - A ja za żółtymi!
Ja [wykazując się niebywałą znajomością tematu]: - Nie możesz być za żółtymi, żółci to sędziowie.
A: - To jestem za niebieskimi. mogę być za niebieskimi?
Ja: - Nie.
A: - A dlaczego nie, mamo?
Ja: - Bo nie dostaniesz kolacji.

a tu jeszcze nikt nie wyszedł z grupy… i mecz sobotni całkowicie po babsku nas czeka… dźwigniesz to, Nieczytelniku  Biało-Czerwony?

sobota, 9 czerwca 2012

z zaskoczeń Euro dziś...

ożeż Ty, Afrodyto Na Deszczu Przemokła… skąd prądy takie? jaka siła przyciągania niegrawitacyjna, nie do podłoża pcha, a do siebie? nie wiem… nie dowiem się pewnie. ale kurcze…
Rude To To, bardziej rude niż ostatnio, irokezowe, irokezowniejsze nawet niż 4 miesiące temu… wielkie… bojówkowo odziane… na mecz wyczekujące... jednym słowem wszystko To, co zmysłom moim ciągle szumnie zaprzecza… a jednak… a jednak obraz okołobarowy sprzed tylu miesięcy znów przed oczami dziś w całej swojej męskości postawiło… wciąż intensywny tak samo… wciąż ściągający uwagę wzajemną…
jak to się dzieje, Nieczytleniku Dziś Zmeczowany, że z jednymi ludźmi coś sprzęga po prostu? sprzęga… klika… i tak zostaje…? a z innymi całkiem nie? masz na to jakiś pomysł? biologiczne jakieś uwarunkowanie wzrok  obcych sobie ludzi na jedną linię kieruje? oderwać od siebie nie pozwala? po głowie kołacze, choć okamgnieniem tylko takie spotkanie się zdaje? biologia to czy może całkiem inna siła...?
hmm… z niepojętą tą zagadką na powiekach do łóżka się powłóczę… może w snach się coś wyjaśni?

środa, 6 czerwca 2012

no i Zyta jednak miała rację...


bo Zyta była niewątpliwie mistrzem nauk wszelakich. może nie nauczyła nas wiele z literatury, może z gramatyki zupełnie niczego [no… wyjąwszy jery – bądźmy sprawiedliwi], ale za to mądrości życiowych ilu… na wszystko miała radę. kiedy Cypis [ksywa ewidentnie okołowzrostowa] zamiast wstać jak człowiek, podskakiwał  nieudolnie na pośladzie pod pstryczkiem, żeby zapalić światło, na własne rozkładające dłonie „Pani profesor no, nie mogę no.”, usłyszał: ”Nie pajacuj. Prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi, że nie może”… [głowę daję, że sentencja owa złota masakruje cypisowe sceny możliwie erotyczne po dziś dzień, pobrzmiewając w pamięci presją hasła i Zytowym Urokiem, co na konkurencję zażartą Hogaty Gargamelowej się nadawał idealnie] ot piętno wychowania…
przykłady drobne można tu wymieniać do rana, ale miała Zyta prawdę jedną ogólną, prawdę dobrą na wszystko, prawdę na każdą okazję, prawdę, co trzyma się kurczowo w głowie mojej i głowę tę daję, że i w głowach całej mojej byłej  „czwartej eF” [no, może wyjąwszy jedną Wiedźmę, co do naszej klasy chodziła tylko czasami…].
Everest Filozofii Życiowej, ów Evergreen Zytowy, Myśl Ever Złota chciałoby się rzec, brzmiała:
Fala zła [względnie dobra, zależnie od sytuacji] do Was powróci.
tym tłumaczyła nam Zyta słuszność nauki na pamięć Bogurodzicy [bo powracająca fala lenistwa spowoduje, że za milion lat, ktoś o cytat zapyta nas w jakimś teleturnieju i nie wygramy miliona], konieczność przeprowadzania staruszki przez jezdnię [bo fala zła zaleje nam drogę powrotną ze stanu śmierci klinicznej] i istotę zabrania Jej [Zyty, nie Bogurodzicy ani Staruszki] na wycieczkę [gdyż tu z kolei fala lekceważenia, wywoła lekceważenie zwrotne i wszyscy będziemy mieli naganne w maturalnej klasie…]
nie bardzo w to wierzyłam, ale na wszelki wypadek przed lekcjami co dzień żarliwie chodziłam do kościoła, żeby moja dobra przecież modlitwa powróciła do mnie nieprzebranie dobrą falą Nieprzystojnego [skłonność do brzydoty] Studenta Architektury, co się po dzielni mojej pałętał…
i co? i dupa. Bogurodzicę znam, ale pustym kontem świeci, Student Architektury [mimo kilku moich  pieszych pielgrzymek do Częstochowy] zakochał się w koleżance, co go wcale nie chciała, a Zyta zostawiona nad morzem na czas naszych górskich wędrówek nikomu nagannej nie zaserwowała…  siła edukacji jest jednak straszliwa, bo dziś…
dziś turlałam się swoim malutkim stareńkim prawieautkiem do pracy, drogą jak co rano, drąc się wniebogłosy czymś na kształt „Mamy tylko siebie, wielką mamy moc”, kiedy to przyuważyłam Rowerzystę W Obcisłym, co na przejściu beznadziejnym wzrokiem końca sznura samochodów wypatrywał, żeby się spokojnie na drugą stronę mojej drogi przepedałować. żal mi się człowieka zrobiło, widząc we wstecznym lusterku niekończącą się historię tablic rejestracyjnych… wcisłam ja hamulec litościwie [pewnie ku przekleństwom siarczystym tych, co za mną się wlekli] i puściłam sobie rowerzystę rozpromienionego... całkiem przed nosem… i co z tego? [zapytasz Nieczytelniku Kierujący, co w powracającą falę nie wierzy, bo z Zytą godzin wychowawczych nie miał] a to z tego, że kiedy mnie ten Rowerzysta tymi swoimi niezwykłymi zupełnie pośladkami mijał, to pierwsza myśl [no dobrze, druga może] o fali mnie naszła, ino nadziwić się nie mogłam, że ta dobra tak szybki kierunek zwrotny mieć może i że w tak niewymiernej sferze estetycznych walorów działa…
heh, pozdrawiam Cię, Rowerzysto Prędki a Pięknie Upośladkowany, gdzieśkolwiek dojechał…

PS i to nieprawda, że Kobiety nie są wzrokowcami…
pięknych snów Nieczytelniku Policealny Już… :)

środa, 30 maja 2012

kitlowa fobia na dziś...

no i skończyło się. rumakowanie. kiedy ząb boli trzeci dzień z rzędu, robiąc sobie kwadransowe przerwy między garścią ibupromu, solpadeine, ketonalem a wszystkim naraz [wynik desperacji nocnej po ścianach łażącej], nie ma przebacz, znaczy, że piekło zamarza, a anioły stróże spadają z hukiem na ziemię [niewykluczone całkiem, że przez nowy dezodorant Szyca]. czas zatem wywiesić białą flagę, schylić pokornie głowę, schwycić za słuchawkę i umówić się tam, gdzie wieczne tortury w białych rękawiczkach…
tak, Nieczytelniku Zdrowo Uzębiony, już tyle jesteśmy razem, już znamy się tak dobrze, pora więc uczynić to przejmujące wyznanie… tak, panicznie [e tam panicznie – PANICZNIE] boję się dentysty. oczywiście przydałoby się to zwalić na traumę z dzieciństwa. tak byłoby wytłumaczalnie, rozsądnie i jakoś może bardziej honorowo. psychopatyczna, podstawówkowa Wielka Dentyściara z zakrwawionym wiertłem mogłaby uratować dobre imię Klaczowej Fobii. niestety. Dentyściara wielka może i była, ale do psychopatyczności, kurde!, było jej dalej niż mnie jeszcze tydzień temu do gabinetu… zwalniała mnie i Koleżankę Moją Z Ławki Przed ze wszystkich głupich i nudnych matematyk i pozwalała przyglądać się wzajem, jak to miącha ten amalgamat czy coś tam się miąchało do poPRLowskich plomb, i jak zagrzebuje swoje urokliwe łapiszcza w naszych paszczękach. uzębienie Koleżanki Z Ławki Przed jakiekolwiek by nie było, stanowiło przedmiot o milion ciekawszy niż mnożenie i dzielenie ułamków, nikomu niepotrzebne procenty i takie tam [ha! i już jasne, skąd mi ta frekwencja jak krew z nosa idzie]. tak czy śmak, w gabinecie starej dobrej podstwówki był fun, był luz i wieczna impreza. w szkole średniej nie było cholera nic gorzej. trafiłam do Stomatolog Równie Wielkiej, ale jakże moim losem zafrasowanej. odradzała polonistykę jako kierunek bez przyszłości, podkładając propozycję praktyk we własnym gabinecie i rękę syna na dokładkę [syn, teraz wzięty adwokat, było rozważyć. szlag! jak to człowiek po latach mądrzeje dopiero…]
jak widzisz, Nieczytelniku Zdrowo Na Świat Patrzący, traumę z dzieciństwa skutecznie wykluczył los, co na samych miłych dentystów kazał trafiać. ba, nawet i ten, który zaplombował Siostrulowi Mojemu kawał wiertła w zębie, też ujmująco miły był… a jednak… a jednak, kiedy mam przekroczyć próg gabinetu stomatologa, drżą mi kolana, tydzień wcześniej śnią mi się tępe, połamane wiertła, serce wali jak po koktajlu 6 espresso z 8 red bullami, a gdy w nozdrza moje wpadnie tchnienie owo specyficzne…. uuuu… mroczki mam przed oczami i w przychodni całkiem tracę orientację [może dlatego w ostatniej chwili nigdy nawiać mi się nie udało- o podstępna naturo!].  podobno gdzieś tam w Polsce przyjmuje dentysta, co leczy wszystkie zębole za jednym zamachem pod narkozą… czad… marzenie bliskie lotowi na paralotni… no, ale póki Minister Szumiszumi obcinać będzie godziny polskiego na rzecz robótek ręcznych [bardzo słusznie zresztą, w końcu Polska stać pisarzami nie może, krawcowe wymierają, a te czytać nie muszą umieć] szans na takową operację mieć nie mogę…
pójdę zatem do mojej ostatniej Doktor Maluteńkiej, co taka śliczna jest i miła[znów!], co sobie położy mnie na kolanach i wyda wyrok, że rwać trzeba, jako i ostatnio. hasło „chirurg dentystyczny” w taki amok mnie Wtedy wprowadziło, że po drodze omyłkowo wlazłam do dwóch aptek i jednego warzywniaka, zdziwiona, że nikt mi na fotel siadać nie każe…
a jednak Chirurg wyczuć mnie musiał pod gabinetem, bo pukając, modliłam się, że może go nie ma, więc i pukanie adekwatnie głośne było. a on, przy radio, którego umce umce przez drzwi mnie dobiegały, stukanie owo usłyszał.  i wtedy wiedziałam już, że to wampir jakiś być musi czy coś całkiem nadprzyrodzonego [zresztą, kto przy zdrowych zmysłach zostaje chirurgiem zębowym?].
-Proszę usiąść.
usiąść cholera, łatwo powiedzieć, kiedy nogi z waty ruszyć się nie chcą i lewa na prawą zwala, która pierwsza, a fotel od drzwi o jakieś 5 kroków stoi… „przeczołgać się” – wpadło mi do głowy, ale to zupełnie osłabiłoby mnie w oczach kata-oprawcy. „twardym trzeba być, nie miętkim”… usiadłam.
-Proszę się nie martwić, może przyjemnie nie będzie, ale nie będzie bolało.
mnie to mówisz, cholera jasna? mnie? diabeł w anielskiej skórze, co głos podejrzanie kojący miał, schwycił szczypce….
więcej nie pamiętam albo nie chcę pamiętać, na jedno wychodzi. i tak mnie to czeka znów. będzie jak replay kiepskiego horroru [heh, w pierwszej wersji napisałam „chorroru”. widzisz, Nieczytelniku Oddychający Spokojnie, już się zaczyna…]
idę sobie, tępo popatrzę się w ścianę, czy coś… trzymaj kciuki. może ząb się zlituje i boleć sam przestanie albo sam się zdematerializuje choć…?

piątek, 25 maja 2012

nie, to nie efekt pms...

masz takie dni, Nieczytelniku Wszelaki, co zupełnie wszystkiemu pod prąd są? lustro od samego rana wytyka Ci język, z prysznica leci albo za zimna, albo za gorąco woda, auto nie chce odpalić, a jak już odpali, to zaraz na pierwszym skrzyżowaniu marzy Ci się krwawo rozjechać maszerującą powolnie acz ściśle [przez Twoje!!! przejście akurat]wycieczkę długą jak towarowy z Bezkońca… i klnąc siarczyście pod nosem swoim na kwintę, wiesz już doskonale, że nawet, jak ruszysz w tę rozwlekłą bandę  z impetem, nawet jak drzwi otworzysz szeroko, co by z boków więcej utrafić, to gówno Ci to ten dzień uratuje, bo to jeden z takich, co wpisać się ma raczej niebanalnie w kalendarzu Twoim, a co za tym idzie i uczniów  Twoich… [to, że nie oglądasz dziś mnie w Uwadze, w odcinku pt. Krwawa masakra w jednej z pomorskich szkół, nauczycielka zadźgała trzy klasy tępym ołówkiem… uważam za swój osobisty sukces]
nieważne jak przetrwaliśmy lekcje, przetrwaliśmy. jak przetrwałam radę i wzajemne poklepywanie się dyrekcji po pleckach…? tego już nie pamiętam. ale kiedy zasiadłam po 10 godzinach pracy, żeby jeszcze tę urokliwą frekwencję policzyć, co mi się nigdy do cholery przecież nie zgadza [a podobno matematyka to taka obiektywna i dla wszystkich jednaka], jak roztwarłam dziennik, wyciągłam kalkulator i ołówki w liczbie niezliczonej, to na ukoronowanie dnia, co taki radosny od rana, usłyszałam wwiercający się świdrującym dźwiękiem w czaszkę, szczebioczący głos koleżanki, co to ją i w dzień błogi z trudem znoszę…
-„Jeju, jakie ty masz duże piersi!”
-ożesz K*** ja p*** !!! a by Cię zaraza klas ogólnych obsiadła! a by Cię samymi dyżurami przy 30tce raczyli! no ja cież pierdzielę! wyczucie rozmiażdżonej glanem ropuchy!!!   toć nie widzę, że mam? no K*** mam! i ch*** Ci do tego!
i z tej to uroczej słów bieganiny, do aparatu gębowego dobiegło jedynie: „No dzięki, to już lepiej nic nie dodawaj, co?” 

…taki to ze mnie, Nieczytelniku Przemiły, bojownik… glonojad raczej. zabieram swoją tarczę więc i idę się wieszać. nie znoszę tego czwartku ani siebie w ten czwartek, ani własnej głupoty [choć tej to niekoniecznie akurat czwartkowej] a „miłosierdzia” to już najbardziej nie…

wtorek, 22 maja 2012

panta rhei, czyli szkoła przetrwania na całkiem niesucho

hehe i ruszyły… ale jak... z jakimże impetem…! kajak zabujał się ochoczo, Siostrul Mój machnęła wiosłem to raz, to drugi, jej Młoda Niedojrzała z rozmachem poszła w ślad matki własnej a osobistej i… hoho, mignęła nam tylko przed nosem żeńska ich rufa, kiedy załoga nasza walczyła z płoszącym okoliczne ptactwo w promieniu 15 km, Armagedonicowym: „Mamooo!!! Ja chcę na ląd! Ja chcę zejść z tego okrętu!!!”.
tymczasem drużyna kobieca, kpiąc siarczyście z naszej napokładowej paniki i prób wyskoków za burtę, pruła fale… pruła… jeszcze trochę pruła i… upruła… z dobre 10 metrów.  pierwszy konar na środku cudnej Słupi… i bach. nie, żeby wywrotka. żadne tam takie. utknęło się dziewczynom odrobinę.  dopłynęliśmy z naszą Prywatną Syreną Alarmową, odblokowaliśmy, bo co tam, dobra siostra zawsze się przyda. i ochoczo ruszyliśmy naprzód.
kajakowanie po rzece, Nieczytelniku Lądowy, to zupełnie inna jakość… męczyć się nie musisz, podziwiać widoki możesz spokojnie, bo prąd Cię niesie radośnie w jedynym słusznym kierunku… [bądź też w sobie tylko wiadomym, jeśli przyjdzie Ci niezwykłym splotem zrządzeń losu na pokład z Siostrulem Moim trafić…] Dziewczyny zdaje się potraktowały spływ zbyt ambicjonalnie i tak jak ja mam odgórny przykaz zaliczać wszystkie dziury drogowe [gdzieś tam tli się wewnętrzne przekonanie, że jeśli to nie moje powołanie życiowe, to przynajmniej zbieram tym jakieś nikomu niewiadome matrixowe punkty], tak One uparły się, żeby nazbierać sobie pamiątek do kajaku… zewsząd... przyznaję, było to na swój sposób imponujące. zakładając, że trafienie w takie zwalone kłody miały z punktów 5, to już wcelowanie w drobny, pojedynczy konar w szerokim korycie, musiał mieć przynajmniej z 50. nie przepuściły żadnego. być może miało to związek z tym, że rady pt. „teraz w prawo” kończyły się odłożeniem wiosła, sprawdzeniem [acz precyzyjnie i bezbłędnie], która to ręka zazwyczaj dzierży długopis [nie pytaj, Nieczytelniku, jak długotrwały to proces], dalej ustaleniem, które pióro trzeba unurzać, żeby w owo ”teraz prawo” skręcić… pióro i owszem, nurzało się solidnie, za to owo „teraz” odpływało bezpowrotnie za zakręt, pakując uroczo rozbawiony kajak na mieliznę… albo podniszczony mostek… albo w kupę zarośli… albo też w zwisające nisko zowadziałe gałęzie [wywołując u Młodej Niedojrzalej wtórujące Armagedonicy – bo i owszem, nasza syrena wyła nieprzerwanie- „AAAAAAAA!!! Mamo!!! Tu jest jakieś świństwo!!!”] jeśli więc Nieczytelniku Przyrodniczy, liczysz na jakąś zwierzynę w okolicach Słupi, to możesz spokojnie sobie odpuścić, przynajmniej przez 3 najbliższe lata… a może dziewczyny po prostu planowały w kajak swój przerobić na prywatny akwen z hodowlą ryb wszelakich, bo przy wylewaniu wody z ich okrętu poziom w rzece drastycznie się podniósł…? może to był taki niekonwencjonalny pomysł na połów pstrągów? nie wiem. nieodkryte są wyroki Sioistrula Mojego… zwłaszcza, kiedy rzekę postanawia przepłynąć tyłem…
tak czy śmak, Wesoła Ta Wycieczka zaowocowała:
3879 wpakowawaniami się w tarapaty [z czego żeńskiemu kajakowi przypadło jakieś 3873- żeby nie było, że wszystko One :)]
519 czarowaniami kajaka przed wywrotką [nieliczne momenty, kiedy Armagedonica była ciszej]
1 zapadnięciem się w mule po uda męskie [żeby wysadzić Armagedonicę na siku]
17 deklaracjami oddania dzieci własnych do obcych domów [względnie utopienia zaraz po zrobieniu siku]
9 kategorycznymi żądaniami rozwodu [na 2 kajaki małżeńskie]
3 deklaracjami oddania rodzica do domu starców [tuż po ugotowaniu obiadu]
1 widokiem rozkładających się zwłok dzika [a to już, Nieczytelniku Nadbałtycki, musiałeś słyszeć za swoim oknem..]
5 godzinami walki nieprzerwanej z żywiołem, co kpił sobie z nas w żywe [ciągle!] oczy…
[i co z tego, że bez ruszania wiosłem, z samym tylko prądem spływa się 3h 40? widać Władca Kajaków nigdy w załodze z Siostrulem Moim nie był…]
ubaw po pachy!:) a to zamiast PS: