piątek, 30 września 2011

operacja "apokalipsa", czyli o jednej takiej, co piekła rodem z piekła...

jeju... ambicja to podobno nic złego, chorobliwa ambicja wygląda już nieco gorzej... ale ambitne porywanie się z motyką na słońce to powiedzmy sobie szczerze, totalna głupota...
moja motyka dziś to bosko na internecie ze zdjęcia wyglądający przepis. a słońce? a słońce, Mój Kulinarnie Uzdolniony Nieczytelniku, to nie byle co, bo tort. ba, tort urodzinowy nawet. kiedy zapytałam W Pełni Trzyletnią Armagedonicę, jaki tort na urodzinową imprezę sobie życzy, oświadczyła z pełną powagą "czekoladowy z kremem czekoladowym". jaki diabeł mnie podkusił, żeby zamiast do cukierni podskokliwym krokiem się udać, własnomącznie się za to zabierać??? jedyne źródło Przepisów Dla Kretyna przepadło bezpowrotnie, zostawiając w moim zeszycie jedynie zawszewychodzący biszkopt, ale kurde, pech chciał, że całkiem nieczekoladowy... jaki zatem diabeł? może jakiś Truciciel Rodzinny, odpowiedzialny w piekle za Departament Zejść Na Wymiot? może ten od pychy [nie mylić z pysznością bynajmniej...], co mi kazał powgapiać się w zdjęcia kumpelki, która z gracją Tortowy Ul poczyniła, kitrając najwyraźniej informację o tym, że jakiś kurs mistrzowsko cukierniczy ukończyć trzeba, żeby takie cudawianki wyczyniać i że to wcale NIE jest proste...
tak czy śmak, zapominając totalnie w piekielnym rozentuzjazmowaniu, że o ile w kuchni wiem, gdzie patelnia i pieprz, to, jeśli chodzi o pieczenie ciast, raczej bliżej mi do "pieprz yourself" [tak, jeśli chodzi o pieczenie, nie ma co kryć, Rozsmakowany Nieczytelniku, Dupa jest ze mnie nieprzeciętna] zapominając więc o tym, powzięłam postanowienie samodzielnego utortowania przedimprezowego piątku...
jesoooo... nie wiem, czy jakiś święty Odwypiekowy jest, ale głowę daję, że jeśli istnieje, ręce swoje błogosławione nad moim widokiem dziś załamywał... 
pomijam domowe trzęsienie ziemi, tornado nablatowe, które moje kuchenne wszystko nie wiedzieć kiedy stertą każdych naczyń nakryło [po co mi były te trzy garnki i patelnia? nie pamiętam, ale po coś na pewno niezwykle istotnego, kluczowego wręcz dla powodzenia całego przedsięwzięcia]... heh, ale zgodnie z zasadą "kto gotuje, ten nie zmywa" uciekłam z domu, Mężczyźnie Mojemu Domowemu to utrapienie na głowie zostawiając...
pomijając [całkiem więc zasadnie] ten lekki "chaos", upiekłam dwa [DWA!!!] czekoladowe ciasta i oba rzecz jasna z uroczym, piękniusim po brzegi zakalcem... zwarzyło mi się wszystko, co zwarzyć mogło... od kremówek [tak, Bystry Nieczytelniku, rzecz jasna, że dwóch...] przez krem maślany po polewę czekoladową, która nigdy wcześniej warzyć się nie lubiła... ale za to, przy czynieniu jej w rondelku, z takim rozmachem żem chlapła łychą, że czekoladowa była bluzka, spodnie i włosy moje a i podłoga czekoladowo nasycić się zdołała... [w co oczywiście nie omieszkałam wdepnąć lewą skarpetą...] na koniec cukrowymi kolorowościami napisałam żądany przez Armagedonicę rysunek... [jakie dziecko kurde na torcie chce mieć krowę???? pomyślałam, że żadne i że na pewno Jej się pomyliło, zatem wyszło mi zgoła coś innego]
teraz pozostaje mi czekać, aż wstyd pójdzie po całej rodzinie... chyba że tak się napróbowałam tych wszystkich kremów, że jutra wcale mi nie przyjdzie doczekać... "o... już czuję jak mi oko lata"... ;)

środa, 28 września 2011

i ślubuję Ci...

i przybiega ten Mój Siostrul, na wydechu prawie, z okrzykiem że wujka antka szwagra Ktośtam, czyli Dziesiąta Woda Po Kisielu przetrzepała komórkę swojego męża i okazało się, że… ON JĄ ZDRADZA!!! i że Ona na utrzymaniu jego przecież jest i dwójką dzieci się zajmuje i że taki Łejf Na Medal, że wszystko Mu pod nos, i że taka niedoceniona, i że teraz to by najchętniej siebie z dziećmi albo Podłego Zdrajcę przynajmniej zwalizkowała i za drzwi wystawiła, ale z czego się utrzyma…?
- No i co Ty byś zrobiła? - pyta mnie Siostrul Dziesiątą Wodą Po Kisielu zatroskana.
- Ja? Nie przetrzepałabym komórki…- odpowiedziałam. nie mogła tego pojąć.

a po co? nawet jeśli… po co to wiedzieć? po co to mówić? przyznanie się do zdrady jest trochę jak zrzucenie odpowiedzialności „zrobiłam źle, mam wyrzuty, teraz Ty się martw, co z tym dalej”… grzebanie w telefonie... jeju... a ostatnio rzucił mi się nagłowek w Twoim Stylu, z którego wynika, że są kobiety, które zatrudniają się jako zdrad prowokatorki... rany... czy tylko mnie się wydaje, że świat totalnie oszalał? "rozwodzę się z Tobą, bo o mały włos nie przespałeś się z wynajętą przeze mnie kobietą"??? ależ mi odkrycie...
hmm… a może mój nabyty cynizm małżeński nie do końca pozwala mi wierzyć w wierność bezwzględną, w wierność na zawsze? Miłość, Wierność i Uczciwość Małżeńska? tak, dla mnie zdecydowanie z tych trzech największa jest Miłość…

wszyscy z otoczenia Dziesiątej Wody Po Kisielu, w poczuciu słuszności, kategorycznie napiętnowali Podłego Zdrajcę i choć przyznaję, że nie lubię człowieka ni ciut, to kurde… naprawdę nikt nie widział, że jego żona cały czas z Mamą swoją spędza, z Mamą te kaszki, kupki pierwsze kroki przerabia, z Mamą kąpie i przewija, i na spacery chodzi, ino tylko do szkoły rodzenia nie… a Podły Zdrajca naprawdę zachował się w tej sytuacji najuczciwiej jak mógł. nie usprawiedliwiam go. każdy ma swoje sumienie, swoje powody do wracań lub niewracań do domów. ja chyba po prostu nie umiem tak lekką ręką serwować w ludzi kamieniem ocen i haseł pt. „ja bym nigdy…” Podły Zdrajca wrócił w końcu do domu ku radości [a może satysfakcji bardziej] żony, co wybaczyć zdecydowała się i zacząć budować ten ich świat pogniecionego domu na nowo… ale… ale widziałam fundamenty, bo miałam okazję spotkać ich kilka razy. Ona warczy na Niego, On się przed tym chowa… i pewnie, że Ona ma słuszność, że prawo jakieś niepisane Domownika Oszukanego, ale to chyba uparcie nie chce tak działać… bo albo oboje wciskamy START raz jeszcze [i tak, wiem, jakie to trudne dla obu stron] albo stawiamy się w pozycji zwycięzcy moralnego i tkwimy w tym ciągłym ranieniu się rozdrapywaniem tego, co boli najbardziej…
znam kilka takich historii, historii spod znaku „to Ty wszystko zepsułeś” albo „teraz to mnie wolno. wszystko wolno.” i to prawda. wolno, choć znam małżeństwa, gdzie jedno, mimo własnej zdrady, potrafi powiedzieć „ale gdyby On/Ona nie wybaczyłbym/nie wybaczyłabym” [celowo łamię rodzaje zaimków i czasowników, bo to tak bardzo obustronne zdanie]. 
zdradzająca jakiś czas temu żona dziś obwąchuje męża, czy aby na pewno Ten nie chce się jej odpłacić. On odpłaca się już jakiś czas, ale ujawnia to na granicy dowodu… żeby Ona się mogła jeszcze łudzić, żeby mogła wierzyć, że jeszcze nie, że jeszcze nic, ale żeby cierpiała jednocześnie tak, jak On cierpiał niedawno, kiedy Jej romans wyszedł na jaw… spirala wzajemnych poharatań się nakręca. ale to jeszcze w ogóle jest Miłość?
kiedy byłam młodsza, byłam pewna, że jeśli Mężczyzna Mój Domowy mnie zdradzi, pierwsze, co zrobię to wyrzucę Jego pięknego Telecastera przez okno, żeby nie było czego zbierać, że drugą będzie jego walizka, albo najlepiej bez walizki… jakież to medialne… jakież to włoskie… dziś wiem, że to nie czarno-białe, że małżeństwo to nie tyle sztuka kompromisu, ile sztuka wybaczania. ostatnio dopadł mnie cytat z zaprzyjaźnionej z Wiedźmą milionletniej czyjejś małżonki. „mąż jest moim najlepszym przyjacielem”- powiedziała – „ale wiele kryzysów  na to pracowaliśmy” . hmm… tak, wierzę, że są odchodzenia, które sprzyjają powrotom i dziury, które paradoksalnie czynią budowę stabilniejszą. trzeba być tylko pewnym, że się tych wracań chce.
Mężczyzna Mój Domowy jest lepszym mężem niż kiedykolwiek ja będę żoną… a jednak co dzień wybiera Nasz poranek… z drugiej strony, czy gdzieś leży wzór małżeństwa? partnera? heh w muzeum w Sevres: „oto przed Państwem wzorzec metra a obok… idealny mąż wraz z równie idealną małżonką…” tylko…
kto by ich takich chciał...?

wtorek, 27 września 2011

lokalne pitu pitu, czyli rzecz o nowym nie w kij dmuchał lokalu

ech i proszę bardzo. doczekało się miasto moje młode prestiżu, celebracji, żeby nie powiedzieć celebrycji i takich tam… i czort tam z Festiwalem Filmów Fabularnych i mega gwiazdorskim namiotem na plaży, czort z żaglowcami wielkimi i większymi, i z bezdechem, kiedy na nie nocnie oświetlone spoglądać przy odbijającej cały ich urok flaucie, czort z zielonymi Openerowcami, czort z lejdis, co na Jazz Festival wieczorowo kieckowo i czarodziejsko głosowo przybywają, bo co tu kryć… mnóstwo jest miast, może nieco większych, może nieco starszych, co się obłędniejszymi, głośniejszymi i filmowszymi imprezami poszczycić mogą… i tak wiadomym jest, że nikt miastem moim młodym zauroczyć się nie może dopóki nocy naplażowej a upojnej, nurzając stopy w morskiej wodzie nie spędzi, zachodu słońca nad klifem nie zobaczy… ale nie o tym, nie o tym…
bo otóż zgniły zachód zza Oceanu się do nas na rozpędzonych ziarnach przearomatycznej kawy jednak przypałętał… na miejscu odwiecznego Bella, co dziarsko garniturami handlował, mierząc biednego klienta oczami sprzedawczyń od góry do dołu już u samego progu [doprawdy, nie wiem, czemu się ów przybytek po tylu latach jednak zlikwidował] powstaje wielki, nowiusieńki i nadzachwalany Starbucks! pamiętam, jak Wiedźmie jednej zamiast do Karpacza z klasą [jak przystało na klasowego czytacza leksykonów wszelakich] przydarzyło się do Ameryki [no niestety bez klasy] pojechać [czy też polecieć raczej]. kiedy wróciła… kiedy wróciła, my jej opowieści z wina chowanego w pojemniku na pościel mocno nadwyrężonego schroniskiem łóżka snułyśmy, a ona nam zgniłozachodnią kawą na wynos [!!!] mamiła powonienie…  a skąd nam te opowieści jak z kubka parującego wyciągała? ano ze Starbucksa właśnie…
na mnie Starbucks takiego wrażenia aż nie zrobił, bo poznańskie kubki nie zachwyciły mocno, opowieści wrocławskie pt. „nie było dla mnie miejsca w gospodzie”, powtarzające się zresztą echem w Krakowie, zastanowiły, a rozedrgane dłonie „baristy” w mieście smoka, kiedy to z braku kubków, które przepraszam, ale się myją jeszcze upychały moją kawę z bitą śmietaną [ech… głupia dieta!] pod wieczko bo takie są przepisy, rozbryzgując ją po „profesjonalnym” fartuchu, stole i moim już nadgniecionym kartonowym naczyniu… hmmm każą mi powątpiewać w możliwość przebicia aromatycznego, rozsmakowanego już Cynamonu…
ale co tam, żeby nie mówili, że gdynianie nie są tolerancyjni [no i trochę dlatego, że Contrast Stary się robi nowy i palmowy] i Starbucksowi damy szansę ;)

niedziela, 25 września 2011

top model - zostań posłem, czyli nierozważne rozważania o wyborach...

i straszą te twarze z plakatów, z bilbordów. na  słupie po czterech, po sześć, jeden pod drugim… ten z przyklejonym sztuczydłem uśmiechu, ten z wybielonym złotym zębem a tamta z pięknie sfotoszopowanym liftingiem zmarszczek… wyglądać mają mądrzej, radośniej, zdrowiej, uczciwiej i bardziej dziarsko niż rzeczywistość parlamentarna ich później ma w zwyczaju prezentować... patrzę na te twarze, na te gęby raczej [ i nie, żebym obrazić chciała, że brzydcy jakoś strasznie mnie się wydają – bardziej może właśnie wydają się brzydko jakoś straszni]. każdy w masce tej gębiarskiej, żeby krzyżyk mu postawić i bynajmniej nie na drogę, chyba że wijącą się na kształt błogosławieństwa demokracji…
strasznie to głupie, że w tej mojej osobistej Polsce przeciw Komuś mi bardziej głosować przychodzi niż za Kimś… jak widzę Nowe Oblicze wyszczuplonego Jarosława w piekarni, co się chyba nagle przekwalifikować zechciał, to mnie słabość jakaś ogarniać zaczyna, ale jak mi z drugiej strony Premier z hot-dogami po stacji benzynowej przy autokarze swoim skacze i łzy staruszkom na wizji dłonią swoja ludzką ociera, to mnie i żołądkowa gorzka na żołądek pomóc nie może… Napieralskość, szczerząc się szczerze, z wyciągniętymi dłońmi do ludu na ekran napiera, tylko nie wiedzieć czemu Kaliszowi w tle jakoś mało do śmiechu… jeju… istny cyrk, przekupowisko i wybieg dla modelek… do obrzydzenia i do obrzygania… 
i wiadomo przecież, że jak PIS się do stołka tymi ogródkowymi drzwiami doczłapie, to bez ogródek PIS of shit z tego będzie, ale jak sobie o Pani Hall Szanownej dalej reformującej szkolnictwo polskie pomyślę, to wychodzi mi tylko na to, że kredę swoją kolorową do pudełeczka należy schować pokornie i emigrować do pracy może w tej piekarni właśnie…?
ech i w związku z tym, kiedy patrzę na te uroczyska plakatowe i billboarodowo roześmiane, to najchętniej na tę Panią z billboardu bym głosowała [choć słowo daję, pojęcia nie mam, co Oni Jej chcą tą bielizną, jak głosi podpis, modelować…]



ale obawiam się, że Jej to raczej na liście nie będzie…

piątek, 23 września 2011

a jednak uparcie twierdzę, że... "jedyny nasz ratunek jest w obłędzie..."

ha! pamiętam, jak w połowie czerwca po szafach, w autobusach, pod kanapą i przez okna wyglądając, szukałam i czekałam upragnionych wakacji… czerwiec to taki miesiąc, kiedy nauczyciel dogorywa, na oparach już tylko jedzie, uczeń już nawet nie na oparach, a na po-oparowości oparów pracuje, czy też nie pracuje raczej i generalnie nagle wszystkim godziny w kalendarzu skreślać przychodzi, oby do przerwy, oby do piątku, oby oddać to ostanie świadectwo i iść gdzieś, gdzie nie ma ani uczniów, ani nauczycieli, ani dzwonków, ani nic, co kredę przypominać by mogło… tak więc wyglądałam i czekałam tego spania do południa, czerwoności długopisowej porzuceń... nóżeńkami [no dobrze, spójrzmy prawdzie w oczy - nogasami raczej] przebierałam na myśl o błogiej bezczynności, zawieszeniu czasoprzestrzeni i nicrobieniu… i kiedy tak cieszyłam się, że już tuż tuż, że za momencik, że prawie, usłyszałam:
-eee, ale co tam takie wakacje…? dwa miesiące zlecą szast prast i znów będzie trzeba do pracy i znów się zacznie…
AAAAAAAA!!!!! znasz, Optymistyczny Nieczytelniku, takich Wiecznych Maruderów, takich Odzawsze i Nazawsze Niezadowoleńców Wszelakich?
że też nie trafiłem tej szóstki miesiąc temu, kiedy była większa kumulacja…”, „o rany, znowu to słońce… mogłoby popadać”, „no tak, jak ja mam urlop, to od razu padać musi”, „wycieczka jak wycieczka, ale ten dojazd…”, "autokar niby wygodny, ale żeby taką krętą drogę budować...?"
Ssawki Energii Piekielne… wczoraj dowiedziałam się od takowej, że jestem głupia… nie, że jestem ciepłą kluchą. a dlaczego? bo uważam, że ludzie generalnie są w porzo, a stereotypy i upychanie świata w schematy i szuflady z ponaklejanymi z góry etykietami [które to podobno niezwykle rzeczywistości potrzebne są] jest raczej  gorsze niż lepsze. Wszechwiedzący Mój Rozmówca stwierdził w całej swojej nieomylności, że wiem o świecie tyle, co nic [i tu nie sposób się z nim nie zgodzić], bo zaprawdę powiada mi, że świat jest zły, rozczarowujący i czai się podstępnie, żeby człowiekowi biednemu nogę na bezdrożu podstawić [Mu jednak częściej niż mnie najwyraźniej]…
moja pestka została uznana za oszukiwanie siebie i pierdolety… cóż… pewnie muszę ją sobie przemyśleć, napraw[dz]ić i uznać wyższość niezaprzeczalnie przecież wyższych racji…
ale to może już jutro… może dziś jeszcze pożyję… w błogiej nieświadomości… w pięknym ogłupieniu… w życiowym oszukaństwie…
trwaj chwilo! :)
zjawiskowości tym podstępnym piątkiem Uświadomiony Już Nieczytelniku!

czwartek, 22 września 2011

a może jednak...

jesień!!! nareszcie!!! najulubieńsza ze wszystkich jesieni! bosko słoneczna, nieprzecieplona jak podstępne lato, w całym swoim wachlarzu rdzawości i zaczerwień płonąca rozpachnieniem wilgoci i lśnień kasztanowych. [tak, zdaję sobie sprawę, Zrównoważony Nieczytelniku, że po poprzednim poście dziś rozumowość moja zakrawa o depresję maniakalną, ale żaden też lekarz tego w sumie nie wykluczył… ;)] tak czy śmak, jesień wlewa mi dziś wino do za dużego kieliszka i rozmarza duszę całym swoim nostalgicznie pięknym uwrześniowieniem…
przesiaduje mi na duszy ten Czeperuch jak na ławce owej przydomowej… Ktoś jakiś czas temu powiedział mi, że nigdy nie kochał, że może zauroczony był, ale nie kochał nigdy… jeju jak bardzo żal mi się zrobiło…bo przecież spanie na walizkach nie jest fajne… przecież z przeklętego peronu któregoś tam odjazdy świat zatrzymują bardziej niż wcześniejsze na chwilę przyjazdy, bolą rozstania, kopią momenty, kiedy w środku nocy przychodzi błąkać się nadjeziornie albo smarkać w poduchę, bo świat wywraca się do góry dnem, wyłamując nogi aksjomatom bez wcześniejszego pytania, czy można…
ale kurde…
jak To unosi… hmm to chyba nieprawda, że pierwsza miłość jest najważniejsza, najpiękniejsza, najboższa i naj… jakaś, może najładniej zapamiętana po prostu…
nie można kochać mniej, kochać można tylko inaczej… tak jak słońce jesienne inne jest od letniego… jednak, czy w urokliwości spadających liści i listów, i kasztanów lekko pękniętych w całym swoim zielonym najeżeniu, promienie te mniej rozjaśniają i cieplą  duszę…?
 
dobrej nocy Jesienny Już Prawie Nieczytelniku…

wtorek, 20 września 2011

szarość nad szarościami i wszystko szarość...

jeju… [heh, ciekawe to jeju moje, przejęte szturmem po Kimśtam kiedyśtam. hmm sporo się takich przejętości we mnie kołacze, ale nie o tym, nie o tym]
masz tak czasem Słoneczny Dziś Nieczytelniku, że dzień się zdaje ciągnąć w nieskończoność? że świat drażni samą swoją bezczelną w powolnym rozleniwieniu jednokierunkowością kręcenia? że Dziecko Zachorowane, niemarudne jest nawet, więc zwalić nie ma na co tych snujowatości i pidżamowania do późnego popołudnia?
dziś mam taki dzień…
dom mi zarasta… w kuchni garami, co się złośliwie same umyć nie chcą, w pokoju portkami, bluzkami i mnogością skarpet, które uschły na strychy z braku nadziei, że ktoś się po nie w końcu zgłosi i z góry jakoś się same zdołały przytaszczyć, ale wrednie już do szafy pochować się nie chcą… praca leży odłogiem, plonów z tego raczej urodzajnych nie będzie… telefon milczy przeważnie, widać lista kontaktów też się rozwlekła nazbyt albo omijać rozwlekłego półczłowieka z obawy przed zarazą raczy… niepisanie idzie… sam widzisz, jak… książki wszystkie jednakowością liter wypełnione dziś i w ogóle jakaś megaklapa moje wtorkowanie opanowała… tylko lodówka niezmiennie kusi i prezentuje się niezwykle żwawo, choć i tak… mleko do kawy lane, samo się po stole rozlewa, pomidory z deski do krojenia z pełną premedytacją spadają z uroczym rozplaskaniem na podłogę, którą, znów trzeba będzie umyć… wrrrr…
nie znoszę takich dni, całe szczęście, że nieczęste w moim kalendarzu… pójdę… pobuduję jakąś wieżę z super klocków, co się na pewno rozwali zaraz, albo polepię z ciastoliny ciastko, które z kolei urokliwie samo się wetrze w niegdyś jasną kanapę… ech...
idę marudzić gdzieś indziej, trzymając kciuki za Twoją wtorkowość, Energetyczny [a na pewno Energetyczniejszy dziś] Nieczyteniku… jeszcze 9 h 26 min i 25 s do środy…

poniedziałek, 19 września 2011

walizka całkiem bez kółek, czyli krótka historia o prawiemiłości

a dziś… a dziś odnalazła mnie historia, co jakoś nieszumnie zawisła mi na duszy i kołysze się w niej ciągle jak na huśtawce nadwodnej… historia trochę smutna, trochę o miłości, historia trochę niedokończona… a może dokończona właśnie… nie wiem, bo przyznam się szczerze, Urokliwy Nieczytelniku, że zakończenie jej zniknęło w połowie zdania bez śladu, razem z jej bohaterem…  ale od początku, zawsze przecież łatwiej opowiadać od początku… historia ta przypałętała się z mojego domu rodzinnego, czy raczej spod domu, bo na ławce pod oknami Rodzicieli Moich się zaczyna…
wstaje bowiem Tato Mój do łazienki koło 1 ostatniej nocy i wracając, wygląda starym zwyczajem przez okno, sprawdzając, czy aby jego dorobek życia- seicento bordowe [ale metalic] stoi pod oknami, czy może jednak ktoś po tych 10 latach połaszczył się na owe arcydzieło sztuki motoryzacyjnej. seicento na miejscu odnotowawszy, na ławkę pobliską Tato spogląda, a tam… a tam Mężczyzna. siedzi sobie, znudzony wydawałoby się z lekka, raczej młody, za to mocno w kitku [Czeperuch, jak zwykła Babcia Moja nazywać mężczyzn długowłosych]. i nic by w tym całym obrazku nie było dziwnego, gdyby nie ogromna walizka u nóg Młodzieńca spoczywająca, łasząca do stóp chciałoby się rzec, za noclegiem smutno acz już raczej beznadziejnie wyglądając… podrapał się Tato Mój w głowę, ziewnął przeciągle, pomyślał ech ta młodość i poszedł spać…
o 3 w nocy do łazienki wstała Moja Mama. wracając do łóżka, starym zwyczajem przez okno wyjrzała, czy aby staruszek jej ulubiony stoi jak stać powinien i co widzi? Młodzieniec jakiś, na walizce ręce skrzyżowawszy, aby głowie sny piękne mościły i dobytku strzegły, drzemie sobie spokojnie… poprawiła Mama Moja firanki, pomyślała no dobrze, że noc ciepła i że nie pada… i poszła spać…
a o 5.30 Tato Mój w blokach startowych gotów, aby po gazetę ulubioną do pobliskiego kiosku się udać, złapany zostaje przez Czeperucha owego, napadnięty prawie, zmolestowany zdjęciem, co z komórki pośwituje… Młodzieniec, co całkiem rześko jak na śpiącego na walizkach wyglądał, ślicznym dziewczęciem Tacie przed oczami machnął z pytaniem, czy Tato Mój nie widział przypadkiem. Tato Mój nie widział niestety, sam żałował zresztą… myślał może, żeby spojrzeć raz jeszcze, ale kiedy wracał z gazetą pod pachą, zauważył, że Młodzieńca Czeperucha szlag jasny zdaje się trafił, bo śladu po nim ani po jego walizce nie było… nie szlag jednak, jak się potem okazało, a Sprzątaczki Zacne owo zjawisko nadprzyrodzone z podwórka przeddomowego sprzątnęły. widząc bowiem desperata biegającego od lokatora do lokatora, zlitować się raczyły i do swojej kanciapy piwnicznej zaciągnęły. tam herbatę zaparzyły, kanapki swoje pracownicze oddały, wysłuchały w skupieniu i pomogły rzecz jasna… pomogły na tyle, na ile pomóc mogły, bo okazało się, że obdzwonienie wszystkich trójmiejskich szpitali na nic się zdało… a po cóż szpitali?
otóż historia Młodzieńca Czeperucha całkiem prosta i w swej prostocie urocza się okazała… poznali się na necisku, było bosko, cudnie i w ogóle jak jeszcze nigdy z nikim… Ona, ze zdjęć Piękna, z mowy Piękniejsza jeszcze, serce młode ujęła, więc właściciel jego walizę [co Mu ostatniej nocy za sypialnię czyniła] spakowawszy, w pociąg relacji Wrocław [sic!] – Gdynia się wpakował i fru… czy też ciuch ciuch po szczęście nadmorskie ruszył… tam zatelefonował, że oto jest, oto pędzi, oto całuje gorąco i będzie za moment, więc żeby Piękna Piękniejsza wodę na herbatę wstawiała albo w zasadzie może być i bez herbaty… na to zdanie dźwięk ucinanej rozmowy usłyszeć tylko zdołał i w prostej konsekwencji marny, przerywający wszystko, sygnał telekomunikacji polskiej w słuchawce… zdruzgotany, że coś się Pięknej Piękniejszej stało, że może serce nagłego rozlewu uczuć nie uniosło, bo żadnego więcej telefonu od Niego już nie odebrała, pod wskazany kiedyś kiedyś adres popędził, gdzie okazało się, że numer ulicy nie prezentuje się domkiem jednorodzinnym jakby spisany wskazywał, a mrowiskowcem, co lekko 80cioma mieszkaniami oddycha… usiadł więc Młodzieniec Czeperuch na  ławce i tak został się do rana… a świtem bladym poszukiwania rozpoczął, bo przecież Piękna  Piękniejsza dogorywała gdzieś na pewno, w dłoni swej telefon komórkowy ściskając…
tak, Droga Nieczytelniczko, tak jak Ty, też w zawał nagły nie wierzę, też bliższy mi obraz matki tuzina dzieci albo wysyłanych zdjęć koleżanki, albo kochanków na pęczki netowych… i wspominając wszystkie testosteronowe znikania bez słowa, wszystkie zasłyszane gdzieś teksty pod tytułem powiedz jej, żeby już na mój telefon nie czekała, albo od teraz będzie nieco inaczej [było, bo przepadł], albo [jedno z moich ulubionych] jutro [po prawie roku wspólnego mieszkania] wyprowadzam się na drugi koniec Polski, oddajemy psa do schroniska czy chcesz go zatrzymać? albo… ech wspominając takie rzeczy, chciałoby się rzec: i dobrze Ci tak Dziadu, jednak sprawiedliwość jest na tym świecie!  ale tyle w tym Młodzieńcu Czeperuchu romantyczności, tyle nadziei przegranych, donkichowatości takiej ujmującej, że ta huśtawka duszna, co mi się przy okazji tej opowieści rozbujała, trzymać mi kciuki za Jego powroty i klejone serce nakazuje… no i uczyć się od Niego takiej bezwarunkowej gonitwy za uroczyskami marzeń, bez względu na wszystko [i tak, to jest do Ciebie ;)]

sobota, 17 września 2011

beznadziejny tytuł za długiego posta...

uwielbiam chodzić między ludzi, w Międzyludziu zawsze coś niezwykłego się zdarza... a to jakaś para nastolatków, zamiast biec na lekcje, całuje się pod drzewem w deszczu, mając w wyjątkowo rozszerzonych nozdrzach staruszka wymachującego na nich laską [niedługo zresztą, bo przecież deszcz…] a to jakieś dziecko ani myśli podnieść głowę znad obserwacji mrówki, nie reagując zupełnie na rozpaczliwe krzyki spóźnionej gdzieśtam Mamy, albo komuś rozsypią się cytryny a ktoś inny podbiegnie, żeby je pozbierać, jedną ukradkiem chowając do kieszeni, bo w taką pogodę to nigdy ze zdrowiem nie wiadomo... uwielbiam Międzyludzie, bo wystarczy zmrużyć oczy i prawdy jakieś bardziej oczywiste się wydają, a ludzie bardziej ludzcy…
trafiłam do Międzyludzia nie dalej niż wczoraj [nie to, żebym pracowała na Bezludziu z kolei, ale to Międzyludzie było dla mnie obcobrzmiące mocno dość i może przez to fascynacją jakąś tchnęło] przyszło mi bowiem badania okresowe zrobić i w kolejce do rejestracji stać i raz, i drugi nawet, i pod gabinetem potem, i w ogóle. mówię Ci, Wyleczony Nieczytelniku, zabawa przednia, bo rzadka. nowe okoliczności zawsze we mnie jakiś dreszcz emocji wywołują i może przez to widzę ostrzej, czuję jaśniej i smakuję wielokrotniej. i tak, w związku z Międzyludziem Leczniczym dwóch nowych prawd odkrycia dokonałam.
prawda pierwsza: to nieprawda, że Miłość można spotkać wszędzie.
stoję Ci ja bowiem, Zakochany Nieczytelniku, w rejestracji laboratoryjnej, na zapiski jakieś tajemne czekam Ci ja spokojnie, w mocno nieprzezroczystej torebeczce trzymając płynną zawartość kubeczka, co to przecież jedyną zawartością kubeczka w takim miejscu być może i wyglądam momentu, kiedy mogę ów kubeczek ujawnić, na ladzie Pani Laborantce szybkim gestem stawiając. i kiedy ów moment dramatyczny nadchodzi i sięgam Ci ja po ten kubeczek i ujawniam Ci ja go, drzwi boczne otwierają się i przy szumnym akompaniamencie spuszczanej wody wkracza Ci do tej rejestracji laboratoryjnej Mężczyzna. nie boski Adonis, nie Clooney nawet, ale z takim okiem świata łaknącym, z takim uśmiechem obezwładniającym, że prąd jakiś po ciele wysyła niespodziany zupełnie… i On wysyła i ja wysyłam i skry idą, że ejże! i już gdzieś tam świat się zaczyna rozmywać [i oczywiście, że w tle głowy cała rodzina stoi i dziecko, i papiery podpisywane przy świadkach, i takie tam rozmaitości, ale czymże one do takiego skrzenia nadawczo odbiorczego…] i wtedy… i wtedy osuwają się nieco te nasze spojrzenia i na kubeczkach wzajemnych dzierżonych w dłoniach na sekundy ułamek się zatrzymują i już wiemy… wiemy, że kubeczki owe, całą analizę chorób i niechorób zawierające, ściągę dociągnięć i niedociągnięć wszelakich naszych płynnie w plastiku swym kołysząc, ciążą nam straszliwie i całą tę potencjalną Miłość z góry przekreślają, szanse na jakiekolwiek zapoznanie bliższe szczelnie zamykają, żeby nie powiedzieć „wieczkiem dokręcają sterylnie”. bo jakże to namiętność zaczynać w rękach mocz swój trzymając? klapa. klapa totalna. uśmiech szybko zyskuje na zakłopotaniu i tyleż. po romansie wszechczasów…
prawda druga [masz jeszcze na nią siłę, Wytrwały Nieczytelniku?]: myślenie o bliźnim krytyczne przyszłości nie ma.
kiedy w kolejce do rejestracji przyszło mi utknąć po raz kolejny [nie pytaj nawet]  stanęła za mną niezwykle urodziwa [i to piszę bez przekąsów absolutnie], acz mocno Turkusowo- Różowa Młoda Dama. skąd wiem, że Dama? bo w kolejce stanąwszy tuż za mną, telefon wyjęła, numer wykręciła i jęła przepraszać bardzo, że dopiero teraz oddzwania, ale wcześniej dzwoniła Anka, a wiesz, że jak ona się rozgada, to 40 minut na boku i nic tylko narzeka… pomyślałam: biedne dziewczę 40 minut użalań nerwowych słuchało, no i miłe to z jej strony, że Kogośtam przeprasza… ale…
ale to dopiero początek rozmowy był… potem było coś o głupim szkoleniu, o głupim sprzątaniu, o głupim lekarzu i głupim… nie wiem czym, bo urokliwy głos Jej taki uszczerbek czynił na moim Kuczoka po góralsku smakowaniu, że bezczelnie trójkę w uszy sobie zapodałam, oddalając nieco dźwięki, co pewnie z parteru i po pierwszym, a może i po drugim piętrze przychodni doniośle niosło. Kuczok urokliwy czas umilał i nawet nie zauważyłam, kiedy 20 minut kolejkowości minęło. słuchawki wyjęłam, Turkusowo- Różową Damę sobie niechybnie znów potężnie nagłaśniając… i kiedy na myśl mi przyszło, że ją tu do Klaczy na poście zaproszę, to trrrrach… torby ucho poszło parszywe, do noszenia jej w rękach bezczelnie zmuszając… niezrażona faktem, ciągle jeszcze naiwnie sądząc, że zbiegła okoliczność to uczyniła, dziarsko kupiłam co kropelka kleju sklei… i przy podejmowaniu wyzwania tymczasowej reperacji, post o Turkusowo-Różowej sam się w głowie zaczął układać i wtedy… chlap… chlusnęło, prosto na palec serdeczny, i środkowy, małego tez nie oszczędzając…i to wcale nieprawda, że w tubce jest kropelka ino! losowi więc na złość dziś, dzielnie rowerując, myślę sobie nie będzie mnie tu życie zastraszać bezczelnie, napiszę! i co?? i ŁUP! i SRU! i co tam jeszcze! pedał lewy upodobał sobie asfalt bardziej niż rower i fruuu odleciał sobie na przejściu dla pieszych, zostawiając mnie na pastwę samotnego pedała prawego… wiesz, Drogi Nieczytelniku, że nie da się rowerować z jednym tylko pedałem? to mnie nieco rozczarowało, ale że znalazł się Rycerz z muszlą na plecach i kluczem jakimś tam w dłoni, mogę na przekór Wszystkiemu dokończyć bezpiecznie to niepisanie dziś…
no i bądź co bądź, o dwie prawdy z Międzyludzia zaczerpnięte jestem mądrzejsza zdaje się…

środa, 14 września 2011

w drodze z przedszkola, czyli z poważnych dysput wyjątek

- Mamo, ja nie chcę być starszakiem...- oznajmiła mi dziś Armagedonica najwyraźniej zatroskana swoją karierą w przedszkolu.
popatrzyłam na Młodego Filozofa ze zdumieniem, taszcząc wypchaną po ekologiczne brzegi torbą almową, [bo jutro już zupełnie nie będę miała, kiedy zrobić zakupów] w jednej ręce i nasze kurtki [bo nagle zrobiło się ciepło] w drugiej...
- Ja też nie. - odpowiedziałam - Noo, przeważnie nie... ;)

Dobranoc dziś [czy raczej wczoraj], Kołysany Już Podkołdrzanie Nieczytelniku... ;)

wtorek, 13 września 2011

Humbak kontra świat współczesny, czyli o jeden clubbing za daleko

...
a kiedy już napatrzyliśmy się na siebie z księżycem... na dość i na zapas przynajmniej tej nocy i kiedy ten niezwykle polski bokser dał się ponieść bokserowi zgoła niepolskiemu... kiedy wszyscy kochankowie, ci obecni, byli, przyszli i niedoszli posnęli w łóżkach kilometry oddalonych, kiedy już Gacie sztuk 3 tylko w nazwie [choć kto ich tam wie... kto im tam w spodnie zagląda...] na scenę weszły, wyśpiewały i wygrały wszystką skoczność ze swoich skrzypek, gitar i liroy'owo podobnych gardeł, kiedy wydawałoby się, że należałoby pójść już do domów, rozejść się grzecznie jak matkom dostojnym przystało, postanowiłyśmy odmłodzić nieco stare już bądź co bądź kości, dowody podniszczone odświeżyć i wzorem młodzieży, którą [nie ma co się oszukiwać] nie jesteśmy już raczej, postanowiłyśmy dziarsko, odważnie i nietypowo dla nas uprawić clubbing.
tanecznym, choć jeszcze ciągle nierozchwianym krokiem opuściłyśmy więc zaliczony jeden Przybytek Rozpusty Pląsów Wszelakich i żwawo, by nie powiedzieć chyżo pomknęłyśmy dalej z nadzieją, że nie wszystkie tańcoprzybytki przy okazji sobotniego rozpasania okupowane są przez jakże natrętnych weekendowo gimnazjalistów. wstępny rekonesans uczyniwszy, kroki swe nadpobudliwe ku elegancko brzmiącej w nazwie, kinematografią dawną pachnącej knajpie skierowałyśmy. z lekka przeraził mnie napis "selekcja" u wejścia, bo śni mi się czasem po nocach, że wpuszczają wszystkich poza Humbakiem i kiedy ze zwieszona głową odwracam się, żeby wrócić do domu, zlana potem się budzę... ale, że Reszta Towarzyszek popatrzyła na mnie jak na Kosmitę [czyli nie tak znowu bardzo inaczej niż zawsze] i mając w pamięci nakaz MEN, iż do ucznia należy teraz podchodzić indywidualnie [tzn. indywidualniej niż do tej pory], spragniona więc nowych doznań, co wszak gimnazjalistce stojącej w kolejce do klubu bliskie są, postanowiłam spróbować... z drżeniem serca, wypchnąwszy Reprezentatywną Blondynę [Nasze Okno Na Selekcję chciałoby się rzec] przodem, mając jednak świadomość, że się przecież za nią nie schowam nijak, bo to jak arbuza za marchewką próbować upchnąć, uśmiechając się więc ciągle niepewnie do Pana Ochroniarza, co z pogrzebu chyba jakiegoś prosto do pracy szedł, bo czernił się jako To Kruczysko Złowrogie u drzwi imprezy upragnionej, podjęłam się wyzwania i udając, że to nic a nic dla mnie i dla moich kompleksów, ku Bramie Obiecanej ruszyłam. napięcie jak u Hitchcoca rosło z każdym stąpnięciem, ale nie na darmo przecież kursy z dramy przechodzić mi przyszło… Kruczysko Złowrogie uśmiechnęło się na tyle radośnie, na ile Kruczysku uśmiechnąć się wypada i grzecznie, nieco niepasującym może do postury głosem, rzekło niegromkie wcale „Dobry wieczór”. ba, nie machnęło nawet palcem, kiedy jednej z Nas Kopciucha się kurde w kulminacyjnym momencie zachciało odgrywać, obcas wpychając między deski u wejścia i buta gubiąc przy tym profesjonalnie…
ech… jakież to szczęście, jaka niewysłowiona radość i poczucie satysfakcji, że się przez ten ostrzał wzrokowy udało przedostać…! jaka ulga na duszy i myśl zwycięzcy, że się jednak to rowerowanie na coś człowiekowi nadaje…
a za bramą…? a w środku…? a w środku toć Raj Upragniony, Drzewo Poznania, Arkadia i Takie Tam przecież…
nooo, może gdyby nie to światło jak na dyskotece rodem z sali gimnastycznej w podstawówce… i twarze nieliczne, a jednak jakby prosto z dyskoteki tej samej wyjęte… [no średnia wiekowa trochę wyższa niż w szkole, bo Henio i Kazio skutecznie średnią ową podbijali…] Henio i Kazio… właśnie… Moja Lekcja Pokory, Mój Upadek Ikarowy z Jej Wysokości Próżności… prosto na rozbite lustro…
ci Dwaj Mocno Chwiejni Gentelmani bowiem, szalejący dziarsko na parkiecie, nie dość, że ledwie na nogach trzymali się, to podkoszulki ich, co pralkę widziały lat temu kilka, dostarczały wrażeń estetycznych nie tylko wizualnych, ale też i węchowych, co skutecznie miejsce rozlegle na parkiecie Im czyniło… [a pomijam tu całkiem ich wąs obciachowy a uroczy, sandał, skarpet biały i spodzień krótki zupełnie] i niech sobie tańcują Henio z Kazikiem w duecie, ale jakiż to bystry wzrok [a i węch] musiało mieć owo Kruczysko Złowrogie Selekcjonerskie, którego to mocno krytyczne spojrzenie w takie mnie kompleksowe rozedrganie wprawiło…
zawinęłyśmy się z tego hiperclubu, kiedy tylko Henio z Kaziem stwierdzili, że tego Zorbę, to najfajniej z nami przyjdzie Im wytańcować…
hmm… nie wiem, co nas ku selekcjom podkusiło doprawdy, dziś myślę sobie, że to może ta pełnia do fiksowań jakichś nakłaniała tej nocy… heh i śmiać mi się chce z głupoty własnej a rozkosznej... no i nie wiem jak Ty, Imprezowy Nieczytelniku, ale ja następną imprezę mocno nieselektywnie jednak [mimo obiecujących neonów i szyldów dekadenckich] spędzić zamierzam… ;)

niedziela, 11 września 2011

z zachwytów pod-niebnych...

kiedy mi nijak… kiedy mi mocno w drugą stronę niż światu, wgapiam się w niebo. niebo nieuchronnością swoją, płaszczem nieruchomym w poczucie bezpieczeństwa mnie otula, aksjomat jakiś wyznacza i pozwala wierzyć, że samo tak od razu nie spadnie, że się w tym całym swoim ogromie, na moją niepozorną głowę tak na raz, dwa, trzy hopsa, nie zawali.
zachwyca mnie płaszcza tego bezgraniczność, równość i doskonałość błękitu podszewki jedwabnej, a przy tym jakaś głębi tajemnica, nie tyle nawet chropowatość, co niegładkość, draperie z chmur poczynione, lekka puchowość i ciężkość zarazem.
kiedy jechałam w piątek do pracy, na granicy wzgórza przywitała mnie tęcza. chłonęłam soczystość kolorów, bo nie sposób było nie smakować ich intensywności i granic paradoksalnie zatartych. jakby w uroku barw rozmytych zapowiedź dobrego weekendu się kryła…
a wczoraj, kiedy cała Polska trzymała kciuki za Adamka, a nam mocno nie w porę przerwano koncert wiedźmowo - gaciowy, żeby ekran ściągnąć i pokrzyczeć sobie wartko na okładających się półnagich pięściarzy… kiedy okazywało się, jak bardzo sportową apatriotką  jestem, mimo tego, że sam Prezes Jarosław twierdzi, iż Adamek „to jest bokser szczególnego rodzaju, taki można powiedzieć bardzo sympatyczny, bardzo polski”... kiedy zatem świat cały wstrzymał oddech na wrocławski ring spoglądając, księżyc na mnie swoje satelicie, cyklopie oko zwrócił, jakby go naplażowa wariatka fikołki czyniąca bardziej interesowała niż międzynarodowe, męskie wygibasy całkiem obok, profesjonalnymi rękawicami okraszone… a może po prostu ten kosmiczny miesiąc sporą podzielność uwagi ma…
tak czy owak, leżąc sobie na tym chłodnawym już piasku, słuchając „Bez etykiety”, co się tak uroczo w wilkołaczość pełni mętnością dźwięków wpisywała, znów mi tej zmiennej stałości doświadczać przyszło. mając głęboko w poważaniu i tego bardzo polskiego, i bardzo niepolskiego boksera, którzy walkę nad walki właśnie staczali, zaglądaliśmy sobie z pochmurnawym księżycem w tych troje ludzko-nieludzkich oczu i przyszło mi na myśl, że są rzeczy, które nigdy się nie zmienią… że gdzieś tam w duszy istnieje bezkres, którego nie da się przemierzyć, tęsknoty, których nie da się odtęsknić i poszukiwania, których nie da się odnaleźć… hmm i paradoksalnie, pod tą gwiezdnie nakrapianą, puszystą podszewką płaszcza nocy objęła mnie taka radosna, prosta, trywialna może nawet błogość…
i choć dziś jest wszystko zupełnie inaczej, bo dzień znów świat mi do góry nogami wywrócił, to wiem, że kiedy znów zadrę głowę, wtulając oczy w to palto bez granic, to ciągle ta sama magia, ten sam mistycyzm przestrzeni mnie wchłonie, drgając duszę do więcej, żywiej, chciwiej, wszechświetniej…
spoglądaj zachłannie w niebo, Kosmiczny Nieczytelniku, tego Ci życzę dziś...
gwiezdnej nocy...

piątek, 9 września 2011

"para z samowara", czyli brutalne zderzenie z rzeczywistością...

i chuchają te Mamy Cudne na cudniejsze jeszcze pociechy swoje. chuchają, dmuchają Ojcowie, na rowerze uczą jeździć, na barana noszą, książeczki czytają, na basenach ze szkrabami po płytkich wodach się szwendają, pokazują, jak butki sznurować i dzielić się jedną łopatką w piaskownicy, podając z małej rączki do małej rączki, a nie z rączki w łeb…
i myślą sobie ci w porzo przecież Rodzice, że takie fajniusie Dziecię udaje im się wychowywać, że Urok Sam W Sobie po domu im małymi stópkami tup tup od kuchni po sypialnię z ulubioną maskotką pod pachą popyla. że oczywiście wady Ich Pociecha posiada, ale nieliczne, nieszkodliwe i w ogóle przecież ludzie doskonali nie istnieją, więc prawie doskonały to już wynik całkiem git jest.
aż w świat wielki te małe rączki i stópki, na pastwę przedszkolnych nakazów i zakazów wydać Rodzicielom przychodzi. Małe skarżą się i buntują, jedne w ton rozpaczliwości łez uderzając, inne w siłę tupania ukapciowanych już przedszkolnie nóżek i w okrzyki desperackie „Pani jest  straszna!!!” ufając. Matkom Doskonałym serce pęka, Ojcom Przejętym ramiona wzruszają się bezsilnie, a Panie Przedszkolanki po kilku dniach początkujących wrzasków i płaczów głowy dostają kwadratowe i na identyfikatorach sprawdzać im przychodzi, czy aby jeszcze imiona swoje pamiętają. tak trwa ta sił próba, aż Szkrabstwo powoli widzi, że nic Ich raczej przed zupą mleczną w towarzystwie licznym równie Podstępnie Porzuconych nie uchroni i kapitulują jedno po drugim, zwalniając jeszcze kroku na widok kolorowej furtki i ostatkiem buntowniczych sił, smętnie opuszczając głowę. Rodzice się uspokajają, bo cała procedura przekazania w błogiej ciszy zaczyna się odbywać, więc i Skarbowi Nad Skarby aż tak źle Tam być nie może znowu.
i ukojony taki Rodzic, pewien, że pracę heroiczną przez pierwsze trzy lata wykonał [e tam heroiczną, skuteczną przede wszystkim] dziarskim krokiem na zebranie z Nowym Autorytetem swojej Pociechy zmierza, bo wie, że zasłużone pochwały za cały trud włożony w ową prawie idealność dostanie. wytrzymuje więc dziarsko godzinę na mikroskopijnym krzesełku, przy mikroskopijnym stoliku, kuląc kolana pod brodą i uważnie słuchając rzeczowości, profesjonalizmu i ciepłego głosu Nowego Autorytetu Pociechy. niecierpliwie zmienia pośladki, trochę z niewygody, a trochę z wyczekiwania rozmowy indywidualnej, gdzie Pani przecież rzeczowa i profesjonalna ciepłym głosem Jasia, Zosię czy tam Krzysia pochwali. i staje w końcu wymarzenie przed Panią Uczycielką [jak Armagedonica zwykła Nowy Swój Autorytet nazywać] i co słyszy?
tak, tak już nie płacze. tylko co drugie słowo, jakie mówi, to KURDE”
„no nie je chętnie na razie, ale to początki, proszę się nie martwić. tylko dzieci inne tak chce przytulać ciągle, że każde już w zasadzie wywrócił.”
„oczywiście bawi się z innymi, ale Pani Uli powiedział dzisiaj, że wszystko powie Tacie i Ten ją na pewno wyrzuci przez okno, jak tylko się dowie, co zrobiła.”
„no bardzo inteligentny chłopczyk, bardzo, tylko kopie i bije inne dzieci. bez powodu. przechodzi i trach samochodzikiem w głowę albo z kapcia w łydkę.”
i dociera do Rodzica Heroicznego jeszcze chwilę temu, że profesjonalizmu ciągle Wychowawczyni odmówić nie można, że zaufanie budzi pełne albo pełne plus, za to w zestawieniu słów prawie ideał, który przed chwilą do przedszkola przyprowadził, wyraz prawie jest dużo bardziej niż ideał uzasadniony …

znając możliwości Armagedonicy, a widząc, że przedszkole było nie było ciągle stoi, zapytałam tylko, czy innych dzieci nie okłada…
- nie –odetchnęłam- tylko…
tylko ma takiego kolegę [o Paskowym Koledze – Armagedonicy sposób na imienia niepamiętnie- już coś tam słyszałam], z którym, jak się dobiorą, to jest istna Para Z Samowara, roznoszą zajęcia za 20tkę dzieci. żeby się do głosu dopchać, muszę sadzać ich po przekątnej.
-stolika?
- nie, sali.
w sumie… nie wiem, co na to rodzice Paskowego  Kolegi, ale mnie tam jest lżej z myślą, że w razie wysadzenia przedszkola w powietrze, koszty przyjdzie nam dzielić na pół…

czwartek, 8 września 2011

"piękne Kobiety zostawmy Mężczyznom bez wyobraźni..."

ech... i dałam się wkręcić niczym średnio lotna gimnazjalistka..
pierwszy odcinek „Tap.Madyl” i ja co? bach na tvnik. niewiele zdaje się jest bardziej masochistycznych zajęć niż oglądanie pięknych, długonogich kobiet z gracją poruszających się po wybiegu, które ani potknąć się nie chcą, ani nawet dla podtrzymania morali matki Trzylatka, co to zawsze na diecie „od jutra” jest, głupot gadać straszliwych nie próbują. no, może tylko komentarze jury pt. „musisz schudnąć kilkanaście kilo” [ludzie??!! z czego, ja się pytam???] kierowane do chuderlaczka urokliwego dobijają bardziej. nad urokami adeptek nowego sezonu modelingowego show wcale nie chcę się rozwodzić, bo zaraz się okaże, że z desperacji i kompleksów, a przede wszystkim z faktu posiadania lustra, które jak w przeklętej bajce „prawdę Ci powie”, przyjdzie mi ochota upić się i nie trzeźwieć przez tydzień. wychodzi wszak na to, że licealny „grubas” może przez casting przejść, matka Pięciolatka [to dopiero budujące] i Zmysłowość Chodząca, co niedawno była Michałem… każda z tych Kobiet/Dziewczyn swoje przeszła i odwaga, z jaką przed Urokliwym Na Swój Sposób Zespołem Oceniającym prezentowała ciało, co przez niebotyczność nóg ledwo mieściło się w kadrze, rozdziawiła mi buzię, że aż…
to wybiegowanie przywiodło mi na myśl Zjawiskowość Kobiet wokół mnie zgromadzonych, co to nigdy z siebie zadowolone być nie chcą. pamiętam, jak Siostrula Moja schudła milion kilogramów i jak milion dolarów wyglądać zaczęła… sam Clooney [Brzydal! cytując klasyków ;)] mógłby przed nią Leśmiana z uwielbieniem [a i pewnie z urokliwym kaleczeniem szumiących głosek nawet] deklamować, a i tak, uważałaby, że dobrze to będzie, ale za kilogramów 5… takich przypadków stosy całe po świecie się miota. swego czasu na mój telewizor przylatywał sobie zza morza program, co Kobiety przekonywał nie tyle do zrzucania krągłych bioder, ile do tej krągłości polubienia. pamiętam, jak fajne przecież babki, tu i tam sobie w wyobrażeniach dodawały, nogi własne skracały, biusty pomniejszały, brzuchy otłuszczały… a kiedy okazywało się, że faktyczny stan mocno mija się z tym, co o sobie myślą, pojawiał się błysk w oku, który wszystkie błyski pod sobą miał. czemu tak ważne dla nas, Drogie Nieczytelniczki, własne odbicie w lustrze jest? przecież  nie ma się co oszukiwać [ i tu wybaczcie Nieczytelnicy Męsko W Klacz Zaplątani] przecież nie dla Mężczyzn. ci, których pociąga w Nas błysk w osobowości i w oku, śmiem twierdzić, że centymetrem obwodu ud nie odmierzają. ci, którzy odmierzają… ci, którzy odmierzają niespecjalnie warci są klaczowego wspomnienia…
skąd więc taki brak własnej akceptacji w Kobietach? pojęcia nie mam. za to mam milion niedociągnięć i dowodów na to, ze humbaki świetnie radzą sobie w środowisku lądowym. ech, chyba pójdę poćwiczyć jakieś brzuszki czy coś, czy może poczytać książkę [150 kcal przy czytaniu głośnym w końcu ;)]
i nic, że to program mocno niskich lotów, że żadne to tam dawne Wydanie drugie poprawione, ale kurde, za te Trzy Dzisiejsze Damy będę trzymać kciuki, będę trzymać kciuki niczym profesjonalna gimnazjalistka. należy się im. za urodę też…

środa, 7 września 2011

siostro, basen! [czyli gminny program usportowienia kobiet domowych...]

dobrze, Perspektywiczny Planujący Nieczytelniku, czas się pakować. z tego świata pakować. choć najpopularniejszy chyba dziś góral [i nie, nie chodzi mi o Tischnera] pokrzykuje na niemal wszystkich stacjach radiowych, że na Jakąśtam Drugą Stronę pójdzie boso [??!!], to jednak niczym starożytni Egipcjanie wierzę, że drobne MP3 dla umilenia zaświatowych podróży, względnie planszówka, żeby się w kolejce do Rozliczenia Ostatecznego nie nudziło, przydać się mogą. zwiastuję bowiem, że koniec świata jest bliski. już coś ostatniej zimy przeczuwałam, już mi coś w kościach z biegiem szpiku mówiło, że się z tym światem niekoniecznie zwykłe rzeczy dzieją, kiedy to moja nieznająca czapki od niskiej podstawówki głowa z beretem prawie wyznaniowym się przepraszała… ale żeby czepek? uuu czepek na mojej głowie, trzeba Ci wiedzieć, Drogi Nieczytelniku, to coś jak Biedroń na rodzinnej kolacji u Prezesa Jarosława albo biało-niebieski kibic Bałtyku w młynie na Arki meczu sam więc rozumiesz, że piekło powoli zamarza [kurde, co na ten frazeologizm Dante?!] i świat nieuchronnie ku upadkowi zmierzać zaczyna…
a czemu ja znaki ostateczne światu serwuję, w czepek bezmyślnie się uzbrajając? otóż temu, że na basen czepkowolubny przyszło mi się przyczłapywać. wczoraj raz pierwszy, o jakieś pół godziny na moje wejście za szybko. usiadłam Ci ja zatem, Wykąpany Już Dziś Zapewne Nieczytelniku, na trybunach, co by sobie na wartko pływających popatrzeć. grupa silnie męska profesjonalnie pokonywała kolejne długości basenu z głowami, co niczym piłeczki pingpongowe na treningu Andrzeja Grubby odbijane, od krawędzi do krawędzi raz ciach przemieszczały się. na bocznym torze kilka Pań syzyfowo próbowało za rytmem puszczanej z głośnika muzyki nadążyć, aquaaerobik dzielnie uprawiając [swoją drogą, to mocno niesprawiedliwe znów, że Mężczyzna w czepku wygląda sportowo normalnie, a Kobieta... sportowo upośledzenie]
tak czy siak przyszedł czas i na mnie, więc przebrawszy się w strój, założywszy czepek, do czegoś na kształt krzyżówki humbaka z  bohaterem Star Treka się upodabniając, dokonałam zanurzenia [niepełnego rzecz jasna, trochę z obawy całej wody basenowej wychlupania, trochę z obawy o makijaż…]. na torach przybocznych kilka Pań uczyniło podobnie i kilku Panów też. i tu [pływając żabką szuwarowo-bagienną,  ruchem jednostajnie opóźnionym] udało mi się zauważyć pewną prawidłowość. poza jedną Kobietą, co to chyba motorek jakiś w zgrabnej dupce zainstalowany miała, to Inna Młoda Dama, machnąwszy z prędkością ponaddźwiękową długości ze dwie, przy ratowniku parking swego ciała uczyniła, a dwie Panie Kolejne, pół długości przepłynąwszy, na glona przy ścianie się zawiesiły i ćwiczeniem artykulacji bardziej zajęły się niż pokonywaniem kolejnych mil basenowych. z podzielnością uwagi jednak, bo mężczyznom, co znów od lewa do prawa jako te wspomniane wcześniej piłeczki wodnie się realizowali, przyglądały się bacznie. a ja co? wiedząc już, że pływać tylko jednak lubię, bo na pewno umiem jest sporym nadużyciem, turystycznie miotałam się ślimaczo wzdłuż toru [na makijaż wciąż mając wzgląd pieczołowity, co i tak zresztą g… dało rzecz jasna]. mam nawet pewne podejrzenia, że Zawodnik obok, kiedy Mu wszyscy męscy partnerzy wyścigów z wody pouciekali, czyniąc zapewne 3456 długości w dwa kwadranse, z braku laku ze mną postanowił się ścigać. słuszne to założenie, okazało się jednak wyzwaniem oczywiście nikłym. dawał mi więc fory. i przy puszczaniu mnie przodem do połowy długości, i ¾ długości, i w końcu 5/6 też, na mecie był zawsze pierwszy… a jedyna zawodniczka, która tak naprawdę wyzwaniem być dla niego mogła, wciąż z Ratownikiem plotkowała, obok tych Pań, co ciągle na glona przyklejone o sprawach ważkich czyniły dysputy…
i tak mi przez głowę uchlorowaną  wdzięczny obrazek przeszedł, jak wróciwszy do domu, do mężów, kochanków czy kogo tam jeszcze z ust tych Zacnych Dam pada:
ależ mnie ten basen wykończył, Kochanie. zrobisz mi herbatę?...

poniedziałek, 5 września 2011

weekend edukacyjno- rozwijający, czyli o Cosmo po raz ostatni

jeju! no i udało się dorwać Cosmo… rocznik 2005, może więc lekko przeterminowany [choć, czy ktoś wie, jaki jest termin ważności Porad Damsko- Męskich Niezwykle Ważnych?] ale cały zdrowy i w onieśmielającej kredowości swojego papieru błyszczący [nie mylić z błyskotliwy]. na okładce czerwonosukna, zgrabna, że ACH! Cichopek K. a w środku…? a w środku same Cuda i Dziwy. na pierwszy rzut wnętrza dowiedzieć się może Zjawiskowa Czytelniczka, czego od Mężczyzny Swojego wymagać powinna, gdzie na pierwszym miejscu, bez taryfy ulgowej [żadnej!!! jak podkreśla redakcja] żądanie opuszczania deski klozetowej znajduje się… potem jest coś o uwielbieniu w spojrzeniu, o drogich prezentach na odkupienie win… psychologia w najczystszej postaci, sam urok i to, co niemal w człowieku doskonałe…
niemal, bo…
bo kolejne strony przynosiły doskonałość pełną w postaci nagich umięśnionych męskich okolic okołopępkowych, gdzie… gdzie właściciele owych grzejnikowych brzuchów opowiadali o najpiękniejszych komplementach, jakie udało im się w ich niebanalnie doświadczonym dwudziestoletnim życiu usłyszeć [i tak, cieszyłyśmy się – bo czytała nas to pismo cała, okrągła Piątka- razem z nimi]. a później był test… test Czy lubisz się dobrze bawić? [jak widać muszą być i tacy, których hobby jest zabawa zła… ale nie czepiajmy się szczegółów]. wyszło nam, że jesteśmy Idealne, albo Prawie Idealne, bo przed egzaminem zostałybyśmy na imprezie do końca i poszłybyśmy na plażę, gdybyśmy tylko miały bikini… idąc za psychoporadą mogłyśmy doczytać jeszcze Jak zamienić Mężczyznę Wybranego w Pana Idealnego, ale to był strasznie długi artykuł, a nam skończyło się wino i zaczynałyśmy trzeźwieć…
i tak sobie myślę, kto u licha wydaje koło 6ciu zyli [zdaje się] na takie pierdolety co miesiąc? no Ktoś musi, bo się pismo od 1886 roku ukazuje… no dobrze w polskich kioskach od 1997. widać każda potwora, znajdzie…

PS [Z DZIENNIKÓW ROWEROWYCH]
hehe i dwie najgórsze góry miasta zdobyte! a wyobraź sobie Nieczytelniku Sportowy rower jadący [już] z górki, rozpędzony [ba, prawo fizyki, że coś tam o ciężarze i prędkości nieubłagane jest] i po tym dusznym, gorącym dniu pysznie ciepła ulewa…

czy po 30tce chodzi się po lesie inaczej?

pamiętam, jak kiedyś, wracając z wakacji, koczowałyśmy wiedźmowo na podłodze częstochowskiego dworca w całej jej bezławkowości… pamiętam, jak przejeżdżałyśmy pociągowo Polskę, beztrosko rozkładając się z plecakami na korytarzu, jak spałyśmy po szkołach… pamiętam smak wakacji 2giej klasy, rozgniecionej śliwki „na pół” za Przywidzem, internatowych toalet, gdzie głowa przy męskim sikaniu wystawała nad przepierzenia, co ze średnim powodzeniem udawały ściany … pamiętam nocne wycieczki na dziki po lesie i zastyganie w pozycji „kung fu panda” [nawet nie pytaj Drogi Nieczytelniku], ostatnie drobne na piwo zamiast na nocny autobus, więc i wędrówki „z buta” przez całe miasto… pamiętam leżenie na trawie [czy tam czasem na nieuczęszczanej przecież drodze] pod gwiezdnością nieba… bezkasowość, bezłazienkowość, bezciepłowodność, bezmiejscówkowość, beztroskość…
a dziś…
a dziś jedziemy na wakacje klimatyzowanym autem z odtwarzaczem, co [szlag!!!] nie ma wejścia USB, wynosimy do ogrodu rozkładane w 3 poziomach leżaki, zamiast rozłożyć się na trawie jak jeszcze chwilę temu… planszówki lądują  na stole, a nie na podłodze i kiedy siadamy na przytarasowych schodach, da się słyszeć „ależ mnie komary pogryzły”, „ależ mam alergię”, „ależ mi się poplamiły spodnie”, „ależ mam kaca”, „ależ mnie to życie w dupsko gniecie”…
dziś, jeśli PKP, to tylko z miejscówką, jeśli wczasy, to tylko w pensjonacie, jeśli pensjonat to tylko ze spa… jeśli plecak, to tylko walizka na kółkach... może postudencka stopa życiowa nam się podniosła, unosząc tyłki znad murawy na wyściełane fotele ogrodowe… może odpowiedzialność za dzieci, a może się starzejemy po prostu… tylko strach pomyśleć, co bedzie co dalej?? kuszetki? samolot? wczasy all inclusive?
uspokajające jednak jest to, że gwiazdy wciąż  tak samo zjawiskowo wirują nad mokrą od nocnej rosy trawą, co włosy i ubrania [nawet te z metką] od leżenia nań bosko bezwzględnie czyni mokrymi…

PS [KLASYCZNIE] NIE NA TEMAT
…a kiedyś myślałam, że miasto bez starówki, to nie jest miasto. moje miasto starówki nie ma, nie może mieć. zbyt gówniarskie jest. i choć UNESCO twierdzi inaczej, śmiem nie podzielać entuzjastycznych opinii na temat uroków tejże osiemdziesięcioletniej urbanistyki. powiedzmy sobie szczerze, główna ulica nijak się może mieć do krakowskiego Zaułka Niewiernego Tomasza, wrocławskiego Rynku [tfu!] Placu Solnego czy poznańskich przytulisk… ale…
ale przecież w żadnym mieście, na żadnym darze Niedźwiedź nie będzie się tak zjawiskowo prezentował jak na Darze Młodzieży, w żadnym mieście nie będzie się tak skakało na ulicy do skrzypek Jasia, ku zdumieniu już tylko obcokrajowców, w żadnym w końcu mieście nie zobaczy się tego



przy jednoczesnym akompaniamencie Morze Bałtyckie morze, wdzięcznym ci jestem bardzo… z jednej sceny i… Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina z drugiej…
parada żaglowców koło 17… jeszcze zdążysz Nadmorski Nieczytelniku pomachać białą chustką tym wszystkim Dziarskim Pięknym Marynarzom… ;)

piątek, 2 września 2011

"uwielbiałabym parkowanie tyłem, gdyby nie ten okropny dźwięk tłuczonego szkła."

-Przepraszam Panią, jak dojadę na Hel?-  to pytanie nie zdziwiłoby mnie mocno na dworcu PKP, PKS [w końcu mieszkam w mieście nadmorskim, to i o Hel ludzie pytają czasem] ale na czerwonym świetle gdzieś na obrzeżach miasta? rowerzysta…?
uśmiechał się rozbrajająco, jakby tym swoim basowo trzeszczącym jak stara płyta głosem pytał o najbliższą piekarnię, a nie o za70kilometrowy koniec świata.
- Wie, Pan, to dość daleko jest. – spojrzałam na kufry bagażnikowe i mapę wmontowaną na kierownicy i ugryzłam się w język. ­- Musi Pan jechać prosto droga rowerową, potem przy centrum handlowym w lewo…
- Ale w które lewo? ­– roześmiał się.
- No ja akurat muszę Pana rozczarować, ze stronami sobie radzę.- choć faktycznie, myśl o Siostrze, która dopuszcza się szeregu akrobacji, ustalając, w które lewo ma skręcić i mnie rozbawiła setnie.
- A to ewenement wśród Kobiet, doprawdy.
zmieniło się światło i ruszyliśmy, bo obojgu nam trasa wyznaczała ten sam kierunek [nie nie, ja nie porywałam się na Hel w żadnym wypadku]. kilka kilometrów jednak przyszło przerowerować nam razem. dowiedziałam się, że Rowerzysta Urokliwy spod Katowic pedałuje, drugi tydzień już i że podejrzenie lewej z prawą pomylenia wziął z Mazur, kiedy to mając lepszą widoczność na drodze, Kobiecie prowadzącej auto pokazywał, żeby się zatrzymała, a Ona rzecz oczywista, na owy znak dodała gazu, delikatnie wpakowując się na coś tam i niechcący stłuczając swój samochód…
­-Kobiety mają jakąś magiczną zdolność odbierania wszystkiego na opak.­ – skończył swoją opowieść.
- Nie, Kobiety są po prostu gorszymi kierowcami.- skwitowałam.
pożegnaliśmy się serdecznie tam, gdzie On miał skręcić w swoje lewo, a ja w swoje prawo [ i zupełnie nie wiem, jaką męską orientacją się kierował, gdy trzy razy z uporem maniaka, próbował ruszyć w prawo ;)]  

wyrzut sumienia odnośnie Gorszych Kierowców skierował moją głowę w stronę ostatniego prowadzenia auta w moim wykonaniu, kiedy złapałam się na tym, że nie pamiętam czy u góry jest 3ka czy 4ka i zaczynam po cichu odliczać sobie biegi od początku, od jedynki…
to z kolei naprowadziło mnie na dawną już dość historię, gdy korzystając z wyjątkowego uroczyska wieczoru, zaszyłam się autem z trójkowym radiem na parkingu z widokiem obłędnym. wszystko to do kupy w połączeniu z moją duszą rozmarzoną i ogrzewaniem włączonym [zimno wszak]… skutecznie rozładowało akumulator… pierwsza w nocy, obok para zajęta sobą i mój rzężący nikło silnik… ratunku znikąd… no prawie znikąd, bo potem zjawiło się Dwóch Rycerzy w czarnym, sportowym aucie, co najpierw mojego Ledwożywego Nadmalucha na popych reanimować próbowali, a jak to się nie udało [bo coś tam wciskałam nie tak i tylko sturlać się z górki dałam radę] to nadjechali za mną z jakimiś tajemnymi kabelkami, które tu podłączyli i tam i Cudo Moje Niecudne Wcale gromkie bruuuum uczyniło…
mylenie wciskania pedałów z kolei, do pamięci przywiodło fakt omijania pewnej Naddziury, kiedym gaz z hamulcem pomyliła przez moment jak stuprocentowa, niepodważalna blondynka z kawału…
no a później do głowy mi Siostrul wpadła, co raz ręcznego nie zaciągnęła, przy ulicy pochylnej parkując, i złośliwa Błękitna Strzała stoczywszy się nieco, główną ulicę zablokowała. na to policja się zjechała, ruch wahadłowy zarządzając. a wszystko to, kiedy Siostra Moja na chwilunię dosłownie do sklepu weszła bluzeczkę zmierzyć…
[a o historiach z jazdą pod prąd w tle, nawet przecież nie warto wspominać…]

aż dziw bierze, że Kobiety statystycznie mniej wypadków powodują niż Mężczyźni. tak naprawdę to znam tylko kilka Kobiet, które nie wyczyniają takiej ekwilibrystyki za kółkiem, a jedynie jednego Mężczyznę [z opowieści świadkującego temu pasażera], który jechał na rondzie w lewo…
ze spokojem sumienia więc oddaję kluczyki stestosterowanym kierowcom. zresztą, czy od wielkiej męskiej dłoni kręcącej kierownicą, za kółkiem może zdarzyć się coś bardziej seksownego?