ech i proszę bardzo. doczekało się miasto moje młode prestiżu, celebracji, żeby nie powiedzieć celebrycji i takich tam… i czort tam z Festiwalem Filmów Fabularnych i mega gwiazdorskim namiotem na plaży, czort z żaglowcami wielkimi i większymi, i z bezdechem, kiedy na nie nocnie oświetlone spoglądać przy odbijającej cały ich urok flaucie, czort z zielonymi Openerowcami, czort z lejdis, co na Jazz Festival wieczorowo kieckowo i czarodziejsko głosowo przybywają, bo co tu kryć… mnóstwo jest miast, może nieco większych, może nieco starszych, co się obłędniejszymi, głośniejszymi i filmowszymi imprezami poszczycić mogą… i tak wiadomym jest, że nikt miastem moim młodym zauroczyć się nie może dopóki nocy naplażowej a upojnej, nurzając stopy w morskiej wodzie nie spędzi, zachodu słońca nad klifem nie zobaczy… ale nie o tym, nie o tym…
bo otóż zgniły zachód zza Oceanu się do nas na rozpędzonych ziarnach przearomatycznej kawy jednak przypałętał… na miejscu odwiecznego Bella, co dziarsko garniturami handlował, mierząc biednego klienta oczami sprzedawczyń od góry do dołu już u samego progu [doprawdy, nie wiem, czemu się ów przybytek po tylu latach jednak zlikwidował] powstaje wielki, nowiusieńki i nadzachwalany Starbucks! pamiętam, jak Wiedźmie jednej zamiast do Karpacza z klasą [jak przystało na klasowego czytacza leksykonów wszelakich] przydarzyło się do Ameryki [no niestety bez klasy] pojechać [czy też polecieć raczej]. kiedy wróciła… kiedy wróciła, my jej opowieści z wina chowanego w pojemniku na pościel mocno nadwyrężonego schroniskiem łóżka snułyśmy, a ona nam zgniłozachodnią kawą na wynos [!!!] mamiła powonienie… a skąd nam te opowieści jak z kubka parującego wyciągała? ano ze Starbucksa właśnie…
na mnie Starbucks takiego wrażenia aż nie zrobił, bo poznańskie kubki nie zachwyciły mocno, opowieści wrocławskie pt. „nie było dla mnie miejsca w gospodzie”, powtarzające się zresztą echem w Krakowie, zastanowiły, a rozedrgane dłonie „baristy” w mieście smoka, kiedy to z braku kubków, które przepraszam, ale się myją jeszcze upychały moją kawę z bitą śmietaną [ech… głupia dieta!] pod wieczko bo takie są przepisy, rozbryzgując ją po „profesjonalnym” fartuchu, stole i moim już nadgniecionym kartonowym naczyniu… hmmm każą mi powątpiewać w możliwość przebicia aromatycznego, rozsmakowanego już Cynamonu…
ale co tam, żeby nie mówili, że gdynianie nie są tolerancyjni [no i trochę dlatego, że Contrast Stary się robi nowy i palmowy] i Starbucksowi damy szansę ;)
mi się przybytek ten zawsze ze słońcem będzie kojarzył, z porannym obowiązkiem kawowego Mocha Frappuccino Blended Coffee, który rozanielał podniebienia w parności dnia powszedniego, z poczuciem jakby chwilowej bajki i innego świata ... ach ... coby nie mówić, ale i tak czasami tęskność za tym molochem z zza oceanu mnie dopada a Starbucks, to taka chwila wspomnienia, w codzienności dnia ...
OdpowiedzUsuńJa tez mam swoje chwile wspomnien mocno UKowo Starbucksowe i ahhh w cichosci zacieram rece z tego nadmiaru szczescia :) bo i TKMaxa sie doczekalismy w 3miescie :)
OdpowiedzUsuńa mnie i Starbucks i Cynamon jednym skutecznie zniechęcają - cenami, zdzierstwo zdzierstwo i jeszcze raz zdzierstwo. Pod tym wzgledem podswietogórowo jest lepsze
OdpowiedzUsuń