poniedziałek, 31 października 2011

"A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje..."

a mnie chyba jednak niewiele do kinematograficznego szczęścia potrzeba… kilka ujęć zatrzymujących moje świata widzenie… parę prostych gestów [nawet tych przerwanych wpół]… muzyka, która jakąś część duszy wprawia hmm.. w takie aksamitne rozedrganie… i… i jakaś może nie do końca banalna historia [a może na wskroś banalna właśnie?]… nie musi być rozbudowanych dialogów, wartkiej akcji [w zasadzie, akcja może być całkiem żadna i mówić też mogą bohaterowie całkiem nic- tak, tak wiem- Nuda, NUda, NUDA]… a jednak…
a jednak, kiedy magia kadru współgra z czarownością dźwięku i dopełnia to nie odpowiedź, a pytanie jakieś zadane mi właśnie w tym nicniemówieniu, pozwalam się bezkreśnie uwodzić niezwykłości kina, daję się tak pięknie oszukiwać i bezgranicznie wzruszać mądrością świata…
dziś obejrzałam Erratum… i tyle pisania już chyba wystarczy…
podróżniczych snów, Wciąż Poszukujący Nieczytelniku

"mam swoje miejsce przy barze..."

masz może, Nieczytelniku Knajpiarski, takie Swoje Miejsce w swoim Gdzieśtam Świecie, gdzie barman mruga do Ciebie, stojąc przy tym kiju, z którego tego dnia akurat piwo mniej chrzczone płynie? albo gdzie leją wino po sam rant kieliszka wysokiego „bo dobrze Ci z oczu patrzy”? albo skąd zmarzniętą dupkę do domu Ci wiozą, bo w końcu i tak w tym samym kierunku po nocnej zmianie wracają? gdzie siadasz na ławie, stole, czy tam skórzanej, lansiarskiej kanapie i wiesz, że pewne światy mimo zmian, zawsze już będą pozwalały oddychać tym samym, kojąco łobuzerskim powietrzem? gdzie możesz swobodnie robić z siebie głupa, wycierać rozlane po stole piwo pampersem, który zgodnie z oczekiwaniami matkopolskimi, na wszelki wypadek [choć nie wiem, czy akurat taki] poleguje w torbie? gdzie uparte najednokopyto szanty brzmią jakoś smaczniej, a Ty możesz drzeć się wniebogłosy i tańczyć do muzyki bodaj z pudełka, choć nikt inny tańczyć nie zamierza? gdzie, mimo niednia, z dupy czasu i nagłej, natrętnej złośliwości świata, żwawsze tony pozwalają wyhopsać całe to duszy zmęczenie, wyzapominać się do upadłego? i gdzie jedno spojrzenie przez okno przywraca równowagę myśli niezmiennością horyzontu zatopionego w niebiańsko morskiej ciemności?
jeśli nie masz, Nieczytelniku Mniej Do Miejsc Przywiązany, życzę, co byś takowy skrawek pozadomowości swojej znalazł. jeśli zaś masz, życzę, żeby koncesję na alkohol Miejsce Twoje dzierżyło wiecznie ;)
tymczasem ja, z lekko cięższą głową tym razem i może ciut sporszym niewyspaniem [jako że bynajmniej nie Betty Blue grała wczoraj] ku ukołysaniu sypialnianemu się oddalę.
dobranoc…

piątek, 28 października 2011

nie-matka Polka?

heh… otwieram ja sobie spokojnie necisko poczciwe wczoraj, a tam… a tam wyskakuje mi na pół monitora piękna, zmysłowa i w dodatku w ciąży Anna Mucha, co się okładką w Vivie błyszczy, choć chyba jednak odwrotnie… chyba jednak bardziej Viva Anną Muchą na okładce się pulchni. nieistotne. tak czy owak Anna Mucha sztuk jeden obecna. piękna i zmysłowa obecna i ciąża też sztuk jeden jak najbrzuszniej widocznie obecna. a podpisy pod okładką? a podpisy, że ho! że kontrowersyjnie, że dwa obsikane paski, że orgazm w czasie porodu…
i tak mi się przypomina zaraz, jak to Matula Moja własna zwykła Bakułę od nienormalnych wyzywać, bo ta oficjalnie [lat temu przecież sporo] śmiała przyznawać się, że dzieci mieć nie chce, ba, że dzieci nawet nie lubi, ewentualnie cudze, nie w nadmiarze byle, a nawet ino na chwilę krótką. patrzyłam w zachwycie na tę stronę Bakuły. i na to, że potrafi stawać murem przeciw matkopolskiemu społeczeństwu i na to [nastoletnio-buntowniczo zdaje się], że potrafi Matulę Moją zirytować… a na to wszystko jeszcze, że z wrodzoną sobie nonszalancją, dofinansowała [Bakuła, nie Matula] likwidowanie odstawania uszu u dzieci, żeby skoro już są nieznośne, to choć estetyczne były…
biegnę Ci ja zatem, Urodzony Kiedyśtam Nieczytelniku, do kiosku dziś w poszukiwaniu tego wywiadu z Muchą, co takie kontrowersje i oburzenie tłumów wzbudził… i co ja widzę? widzę piękne zdjęcia i fajną, błyskotliwą rozmowę, ciut pod tytułem „trochę się kryguję, ale i tak Wam powiem”. a co takie emocje internautów wzbudziło? otóż to:
„…dwie obsikane kreski, które nagle podwójnie przekreślają twoje plany”. nareszcie. Chylińska za felietonowe burzenie obrazu Matki Polki była niemal wyklęta, Gretkowska za Polkę z kolei zyskała miano skandalistki. Mucha trafiła na pierwsze strony wiadomości internetowych. może świat się jednak zmienia? choć z drugiej strony… cóż w tym wyznaniu tak kontrowersyjnego? oczywiście, że w ślad za dwiema kreskami idzie jakby wyznaczoną z góry trasą nowy Wielki Mały Człowiek, ale dla kobiety, która się nie spodziewa, ba i dla tej, która się spodziewa nawet, to istny szok i lekki koniec jakiegoś tam świata. pamiętam, jak uroczo roztrzaskiwałam o ścianę testy, których obsikanie przysparzało wciąż o tę jedną kreskę za mało… czekałam na tę drugą, jak na zmiłowanie. a jednak… a jednak, kiedy pojawiły się dwie, nie było euforycznej radości, tylko prędka pierwsza myśl: „kurwa, co teraz?”… obrazoburcze? pewnie w społeczeństwie, gdzie nawet jerozolimska Matka Boga traktowana jest jak Polka Polsce przynależna, powiedzenie głośno „do dupy, że jestem w ciąży” grozi kamienowaniem, a matki w serialach przewracają uśmiechnięte, czyściusieńkie, na biało ubrane bobaski z brzuszka na plecki, same uśmiechając się najszerzej, pewnie w takim społeczeństwie obrazoburcze jest. jak mówi Najsztub w wywiadzie z Muchą, tkwi w  Polakach sporo pretensji do ciężarnego cudzego brzucha. kiedym w 9 miesiącu ciąży ośmielała się pod szantową sceną wymachiwać żwawą jeszcze nogą, ludzie patrzyli na mnie, jakbym co najmniej dokonywała zbiorowego mordu na przyszłych pokoleniach… prawda jest taka, że Armagedonica kręci teraz dupką, ilekroć usłyszy co bardziej rytmiczny kawałek… może to przez moje hopki a może zupełnie nie…
tak czy inaczej, kobiety mają prawo nie chcieć być w ciąży, mają prawo wkurzać się na to, że spirala nie przetrzymała próby i okazała się bastionem raczej do przebycia… mają prawo mówić „wolę swój wyspany świat niż wstawanie dla Kogoś w środku nocy” nikomu nic do tego. gdzieś tam w moim świecie pojawiły się dwie absolutnie fantastyczne kobiety, które po urodzeniu drugiego dziecka, zaczęły chyba być dofinansowywane z jakiegoś projektu polityki prorodzinnej, bo ciągle pytają mnie „a kiedy drugie? bo to wiesz, potem się już nie chce… jak się teraz nie zdecydujesz, to później tylko trudniej. zresztą, mniejsza różnica wieku, to dzieciaczki się lepiej dogadują…” i tak w kółko… strach pomyśleć, co by było, gdybym Armagedonicą się nie mogła w ich domu „odhaczyć”… efekt jest taki, że unikam fajnych tych przecież babek jak ognia, bo mnie akurat na incipit brzmiący. „Czterolatek i Niemowlę w jednym stali domu…” cierpnie skóra… a czy ja je przekonywałam, że posiadanie dwójki malutkich dzieci złym pomysłem jest? ech…

więc tak, obsikane dwie kreski mają absolutne podstawy być krawędzią nad przepaścią…

PS a jeśli o ten superorgazm w czasie porodu chodzi… hmm z całego serca Pannie Annie życzę, żeby go nie tylko doświadczyła, ale i w ferworze tych jakże niebanalnych zmagań w ogóle go zauważyć zdołała…;)

PS'- POZA SPRAWĄ
a Pani Doktor cała Klacz z całego serducha śle mega gratulejszyns! ;)

środa, 26 października 2011

do przerwy 0:1, czyli między dzwonkiem a dzwonkiem

rób to, co kochasz, a nigdy nie będziesz musiał pracować - powiedział pewien mądry Konfucjusz. niegłupie to. mam to szczęście, że chodzę do pracy, tak naprawdę dopiero, kiedy z niej wychodzę. i jakkolwiek absurdalnie to brzmi, tak się właśnie dzieje. nie, żebym nie kochała domu, zwłaszcza swojego najboższego na świecie fotela, czy tam przyziemniej - mycia okien, prania, gotowania... [no może sprzątania faktycznie nie], ale o ile podtablicowa produkcja niegłupoty ciagle więcej sprawia frajdy niż poczucia rutynowago kieratu, o tyle papierzyska [tak, kopnięta cyfrowo frekwencja zwłaszcza!] wypociny spoddługopisowe, rzadziej wypracowania, najrzadziej sensowne prace, przysparzają o absolutny zawrót głowy. jest 16.33, czekam sobie na uczniów, co mają kłopoty z ogarnięciem zawiłości koniugacji i deklinacji, a co im jeszcze zależy na tyle, żeby pouczyć się późnym popołudniem. przede mną zaś piętrzy się stos 28 zeszytów obfitujących rozprawkowo... powinnam je sprawdzać, ale to już zdecydowanie jest praca, a że ja z natury leniwa jestem, zamiast kreślic czerwonościami "boCHaterów" i "argumĘty", piszę sobie do Ciebie, Zrelaksowany Nieczytelniku, popijając kawę, którą to z kolei zagryzam czekoladą białą a zgubnie przepyszną. i tak, cholera, dietę znów diabli wzięli, może choć diabli schudną ;)
w uszy sączy się obłędna Selah Sue, której nienawidzę szczerze. dziś może nawet bardziej niż zawsze, bo nie dość, że obłędnie śpiewa, że piękna jest okrutnie, najpiękniejsza zresztą pewnie, jak rano wstaje z łóżka [cóż za niedopuszczalna uroda!], że kawałki jej doprowadzają mnie do urządzania sobie nie do końca prywatnych, ale za to jednoosobowych potańcówek na przytankach, to jeszcze głowę daję, że nie ma teraz 28 rozprawek do sprawdzenia... heh, pewnie też robi to, co kocha, ino bez skutków ubocznych...
zresztą, dziś powinnam pakować nauczycielskie walizy, bo choć podobno głupich pytań nie ma, to dziś... a może od poczatku...
jeszcze wczoraj wydawało mi się, że najawiększą głupotę, jakiej było mi doświadczyć w cudzej podtablicowej skórze, to pewien dialog sprzed lat dwóch:
- Proszę Pani, a czy Achilles chodził do Mc'Donald's?
- No, niestety, nie miał szansy, wojna trojańska była w erze przedhamburgerowej...
- Aaa... to było jak były no te, dinozaury?
...
ale dziś, przytaczając tę historię ku wspomnieniom, bo w tejże samej klasie, tylko po trzech prawie latach nauki wytrwałej [więc w klasie o ileż zdawałoby się mądrzejszej] usłyszałam:
- Ale nie rozumiem, co z tymi pytaniami było nie tak?
ech... przyszły dzieci, wracam do niepracy... :)

wtorek, 25 października 2011

dzień, w którym się nie wygrywa?

i kiedy ścierając z podłogi wodę rozlaną z upuszczonego przed chwilą rondla, myślę sobie o Armagedonicy chorej znów, ostatniej nocy nieprzespanej [bynajmniej nie dla poszerzania horyzontów zmysłowości wszelakiej], rozpsutym na półamen telefonie, kolejnym buncie płyty gazowej, zmasakrowanym gnieździe słuchawkowym w laptopie i innych pysznościach tego świata serwowanych mi tym urokliwym w swojej kumulacji poniedziałkiem, wiem, że ten dzień wyraźnie, w całej swojej zawziętości, na mnie warrrczy … i kiedy mam pewność, że jedyne, co warto, to upitą nogą tupnąć w tę kałużę kuchenną warto, dzwoni do mnie Siostrul…
- No, kupiliśmy samochód.- mówi…
- Ooo, a jaki?
- A bo ja wiem jaki? W pracy byłam. Miedziany.
- Aaaaa, miedziany? No tak, miedzianym jeździ się najlepiej.
- Ładny chyba, ale dziwny, bo nie ma kluczyków.
- Heh, to dla Ciebie lepiej. O jedną rzecz mniej do szukania. Masz w torbie Takie Magiczne Coś [pojęcia nie mam co, ale w reklamie widziałam, że Coś mieć trzeba], podchodzisz, łapiesz za klamkę, ona mryga światłem, że po dobre auto rękę wyciągasz, po czym wsiadasz weń beztrosko i jedziesz.
- Eeee, nie wiem. A jak zgubię To Coś, to nie wsiądę.
- No tak, bo jak zgubisz kluczyki, to rzecz ma się zupełnie odwrotnie…

no i,  Wszechświadomy W Której Kieszeni Klucz Nieczytelniku, jak tu się wściekać na świat i ten poniedziałek?

poniedziałek, 24 października 2011

Ona... Ona... Ona...

a kiedy dziś rano brałam nieprzyzwoicie nieekologicznie dłuuuuugi prysznic, przyszło mi na myśl, że niby to taka kobieca knajpa, a że tyle o penisach i innych męskościach było, a o kobiecości zupełnie wcale nic i zero…
i przypomniała mi się pewna noc sabatowa… kiedy już formuła stania [czy też  prób stania] na chwiejnych winem, wiśniówką, czy tam wódką rękach się wyczerpała, a moje absolutnie kompromitujące nieudolności zostały skwitowane jednym „ale za to, Ty masz fajniejsze cycki”, na co ja znów zaśmiałam się gromko… padło wyzwanie i… i jęłyśmy sobie udowadniać wiedźmowo, która co tam ma brzydszego. ku przerażeniu Wiedźmy Trzeciej, co wstrząśnięta, w popłochu jęła słać smsy gdziekolwiek, szukając pomocy i możliwości odwrócenia wzroku, dokonałyśmy komisyjnych oględzin rozmaitych, stwierdzając oczywistą przesadę osądów tej drugiej…
największe jednak tajemnice, kompleksy i co tam jeszcze pozostały, co pewnie oczywiste i zrozumiałe, pod szczelnie zapiętym paskiem spodni… hmm… ciekawe. znam przypadek mądrej, bystrej kobiety, która mając od miliona lat już dowód osobisty w kieszeni, uparcie wierzyła, że jej wagina [cóż za słaby wyraz] i układ moczowy są jednym otworem zespolone… [nie dokonywała żadnych obserwacji? eksploracji? nie wiem] znam też mnóstwo kobiet, które mają problem z seksem oralnym, bo siła kompleksów wszelakich tak niezrozumiałych dla mężczyzn, utknęła na dobre między ich udami…
sama byłam w szoku, kiedy doczytałam, że brytyjski rzeźbiarz James McCartney poświęcił 5 lat na wykonanie 400 odlewów tego, co u kobiet [przeważnie] najintymniej ukryte przed okiem świata. „jakie kobiety się na to decydują?” – pomyślałam sobie w pierwszej chwili, a potem obejrzałam jakiś dokument o tym, jak Rewolucjonista Ten Anatomiczny pracował nad tym kosmicznym projektem, jak wielu osobom taki odlew wydawałoby się ginekologiczny, życie seksualne i nie tylko pewnie, posklejał.
zapytałam kiedyś Pewnego Mężczyznę, czy kobiety różnią się zapachami swoich kobiecości. powiedział mi wtedy [pewnie Przybosiem inspirowany], że to jak z zapachami róż. niby wszystkie pachną podobnie, a jednak każda niesie sobą tak totalną niepowtarzalność… o to, co podległe zmysłom wzroku, nie śmiałam pytać… a tu… a tu proszę…



zadziwiające? szokujące? zmysłowe? odrażające? kontrowersyjne? piękne? mnie zachwyca. zachwyca odwagą, przełamywaniem tabu, jakimś zmuszeniem do zatrzymania się… a przecież To, co tak zmysłowo wilgnie pod siłą spragnionego dotyku, ciągle jest tabu. choćby w sferze języka… sama zastanawiałam się, jakich tu dziś używać słów, jakich określeń.
wagina? koszmar. kobiecość? lepiej, ale jakże wieloznacznie. cipka? no, zależy w czyich ustach [tak, dwuznaczność zamierzona ;)] ale przeważnie jednak trąci zawołaniem kury… o określeniach wulgarnych nie chce mi się nawet myśleć… skończyło się więc na bardziej lub mniej trafnych peryfrazach…
a może, Drogie Nieczytelniczki i niech tam, Nieczytelnicy Kreatywni, jak w radiowej Trójce… [pamiętam, jak redaktorzy poczynili plebiscyt na najlepsze polskobrzmiące określenie słowa email. nie, żebym śmiała się porównywać do trójkowych redaktorów, a niepoczytność Klaczy do posłuchu Trójki, ale że podobno to naśladownictwo jest najszczerszą formą pochlebstwa, zaryzykuję…] może gdzieś tam tkwi w Was pokusa odczynienia zaklętego -żeby nie powiedzieć w tej mierze - przeklętego cieleśnie języka polskiego…?  
zostawiam pod rozwagę... i siłę wyrażeń i odkrywanie siebie…
dobranoc.

sobota, 22 października 2011

w drodze z przedszkola, czyli z poważnych dysput wyjątek cz. II

a dziś, kiedy w całkiem przyjemnych delikatesach pakowałam zakupy… inaczej, kiedy upychałam zakupy po siatach, Armagedonica [może z nudów, a może, żeby nie wyjść z wprawy] czarowała drzwi… a jak te drzwi czarowała, Magiczny Nieczytelniku? otóż:
czary mary, hoksa poksa… drzwi otwórzcie się!”
tak czarowała właśnie. no, względnie dla potrzeb sytuacji i podniesienia poziomu skuteczności zaklęć, bo przecież drzwi bardziej otwarte niż otwarte być nie mogą [i każdy głupi to wie], Armagedonica modyfikowała swoje rozkazy magiczne, wprowadzając w odpowiednie miejsce „zamknijcie się”. delikatesowe wrota na każde skinienie posłusznie rozsuwały się i zasuwały, ku niezwykłej uciesze Młodej Wiedźmy i to, że Fotokomórka maczała w tym palce, uważam za złośliwe pomówienie…

ludzie więc wchodzili i wychodzili, mijając wymachującą czarownymi łapkami Armagedonicę. reakcje były różne, ale kiedy kolejny delikatesowy klient z lekkim powątpiewaniem, żeby nie powiedzieć politowaniem spojrzał na to, co się przed owymi wrotami do konsumpcjonizmu wszelakiego wyczynia, spytałam Dziecięcia Mojego:
- Młoda, a co Ty będziesz robić, jak będziesz dorosła?
- Jak będę dorosła?- tu, w poważnym zastanowieniu, Młoda przyłożyła wskazujący palec do ust, porzucając na chwilę czary samym sobie... - Mamo, przecież jak będę dorosła, będę jadła słodycze!
…jak to tam z tym jabłkiem od jabłoni było?

piątek, 21 października 2011

IQ powyżej 3478 znajomych

październik tegoroczny z uporem maniaka próbuje mnie przekonać, że nie powinnam lubić zawsze najfajniejszego miesiąca w kalendarzu. czemu się tak zawziął tym razem? pojęcia nie mam.
ciągle coś się rozlewa, rozsypuje, w rubrykach nie zgadza, Armagedonicę Zły Humor ugryzł w dupkę w okolicy 1go i nie chce puścić skubany. trzyma tak, że nawet rytualne tańce pod księżycem, co raz odwiedził staw, nie odczyniają zębiszczy. świat kręci mi się mocno na opak, choć może i w tym urok jakiś jest?
ale dziś… dziś na domiar złego [chciałoby się rzec] dowiedziałam się, że mózg mam nierozwinięty. to znaczy nie, że w ogóle, ale słabiej niż przynajmniej 500 mln ludzi na świecie… czyż to nie druzgocąca wiadomość? pewnie nie, pewnie przy własnym bezrozumie nie powinno mnie to specjalnie dziwić. ale skąd ja mogę wiedzieć taką absolutnie nie do wiedzenia rzecz? otóż, Na Bank Bardziej Ode Mnie Rozwinięty Nieczytelniku, stąd, że londyńscy neurolodzy zbadali iluś tam [no dobrze 125 to liczba jeszcze nieprzerastająca prostego polonistę – chyba że chodzi o frekwencję- wrrrr] 125 zatem użytkowników Facebooka i okazało się, że im więcej znajomych mają oni na liczniku, tym więcej substancji szarej im się w głowach kotłuje…[gdzież slogany, że Internet ogłupia??!!]. ba, mało tego. mają Oni również większe ciało migdałowate [czymkolwiek jest, choć chyba nie wiąże się ono, Drodzy Panowie Wymiarowi z seksem w jakiś specjalny sposób, więc nagłe masowe zapraszanie obcych, żeby urosło tu i tam, nie ma raczej większego sensu].
tak czy śmak, 500 mln ludzi z większym zagęszczeniem substancji szarej i migdałowatością ponadwymiarową w mózgu potrafi zgnieść samoświadomość człowieka nawet w październiku. hmm… co prawda nie wiadomo, czy to ilość znajomych implikuje większy mózg, czy może odwrotnie - większy mózg warunkuje przeskakującą nieustannie do przodu liczbę znajomych.
a może, gdybym tak w trosce o własny rozwój, założyła w końcu Facebooka, czy też skorzystała z tego konta, co to do niego od lat hasła za diabła przypomnieć sobie nie mogę, znajomi tak zaczęliby się pchać z lewa i pchać z prawa, że mózg dziś najwyraźniej niekompletny [a dowodów na to bez liku, ba, bezliczność owa rośnie zatrważająco], mózg mój w końcu uchem zacząłby mi wypływać niczym Danveldowi po spotkaniu z Jurandem? z drugiej strony, jeśli nie? jeśli pusto byłoby i głucho, czy to stanowiłoby już namacalny dowód, żem głupia do kwadratu [żeby nie powiedzieć do prostokąta]? ech, chyba zatem wolę nie ryzykować, w końcu i przy tej lepszej wersji wydarzeń... zakonnikowi już podnieść się po tym upadku nie udało.
ale tak sobie myślę, że może uczniom tę technikę podsunę, co by gramatykę lepiej łapali? [bo zdaje się, że nasza klasa, co już mocno passe jest, w tej mierze ani ciuty nie zadziałała…]

PS liczba w tytule jest absolutnie przypadkowa, gdyż moja ignorancja czy też analfabetyzm facebookowy nie pozwala mi nawet w przybliżeniu określić, jakiż to kod moze posidać w swoim profilu VIP społecznościowy

czwartek, 20 października 2011

ech...

od jakiejś chwili próbuję w niedoskonałości słów moich zamknąć ten moment, kiedy twarz sama wygląda ku październikowo przytulnemu słońcu, a ono beztrosko, ze świetlistym uporem przeciska się przez rdzawo już nakrapiane gałęzie… i te drzewa… te drzewa, co aż przebierają liśćmi z radości, że im się tak jesień rozpromienić zuchwale pozwala, w całej ich krasnej krasie… próbuję zamknąć tę magicznie zwyczajną w całej swojej autobusowatości podróż do pracy z dzisiejszego ranka, bo tak dobrze wiedzieć, że zachwytliwość nad światem z jakiejś innej części duszy sączyć się nieśpiesznie umie… jakby trochę na przekór reszcie, trochę mimo wszystko…
oniemień złocistych porannym czwartkiem, Niebywały Nieczytleniku, dobranoc…

wtorek, 18 października 2011

"rapete, papete - pstryk"...

a zdarza Ci się, Nieczytelniku Wietrzny Dziś, mieć poczucie, że znasz Kogoś tak naprawdę pięknie? tak wydawałoby się najbardziej, najufniej, najotwarciej…? kiedy światy wzajemne otwierają się trochę po prostu, a trochę mimo woli? kiedy rozmowa bardziej niż z Kimś owym rozmowę z samym sobą przypomina?
a potem zdarza Ci się może, Nieczytelniku Ten Sam, stracić tę otwartość z oczu, bo los zawieje bardziej, zmuszając powieki do zmrużeń albo, bo wyjazd nagły na drugą stronę wszechświata się przydarzy, albo bo ziemia nagle zaczyna gdzieś tam kręcić się w innym zupełnie kierunku? i ciut Ci wtedy smutno, bo pusto, a ciut radośnie, że inny kierunek lepszy dla Kogoś, że wszechświat to zawsze przecież niż świat o całe „wszech” więcej…
hmm... a potem spotykasz tę Bliskość Niegdysiejszą, trochę przypadkiem, a trochę odwrotnie i patrzysz na Nią przez szybę jakby, nie dowierzając, zachodząc w głowę, czy to Ktoś zdołał zmienić się tak przez tych zmrużenia oczu sekund kilka, czy to ta ufność piękna, bo bezmyślna jednak, tak niewiarygodnie zniekształcała wcześniejszy obraz…? i w jednym oka mgnieniu, jeszcze przed chwilą lekka ciepłem myśli bańka pęka…
Ktoś kiedyś zaśmiał się gromko, kiedy powiedziałam, że mam szczęście do ludzi. ciągle chcę wierzyć, że się mylił…
dobranoc dziś, niedowierzająco wciąż smutne dobranoc

de gustibus...

hmm…
wywiązała mi się przed chwilą ciekawa dyskusja o herbacie… w ogóle, choć lata całe nie umiałam rozsmakować się w tych czarownie parownych esencjach, temat herbaciany jakoś silnie przewija się przez mój życiorys i nie tylko dlatego, że przyszło mi znaleźć kiedyś pod drzwiami róż herbacianych kosz…
pamiętam, jak pewnego nastoletniego dnia siedziałyśmy z Kumpelką Zacną przy równie zacnych kubkach i wymyślałyśmy najgorszą herbatę ever… [tak, zdaję sobie sprawę, że to zajęcie prawie równe filozoficznym dysputom egzystencjalnym, ale cóż, nie ze wszystkiego w życiorysie przychodzi być dumnym ;)]
wracając ustami nad tamte kubki… w efekcie rozmyślań poważnych zaparzyła nam się herbata dworcowa, w niedomytej szklance bez koszyczka, za to na spodku, mocna, bo z granulatu przylepiającego się do zębów [znasz to, Czajniczkowy Nieczytelniku?], do tego przesłodzona i brutalnie ocytryniona… brrr… a chwilę potem przyszło mi poznać Kogoś, kto herbatę pijał najchętniej dokładnie taką, najchętniej właśnie dworcową, granulowaną z wszystkimi wymienionymi wyżej dobrodziejstwami… no, może niekoniecznie w niedomytej, ale za to koniecznie [koniecznie!] w szklance… na tyle koniecznie, że Mój Dom wzbogacił się o szklankę sztuk jedną, wykradzioną dziś nie pamiętam skąd, żeby Ktoś Ów na sucho nie musiał jadać śniadań…  hmm to nie była pierwsza, ale jedna z najprzytulniej rozsiadających się w fotelu pamięci, lekcji o gustownych różnicach...
kolejna była już nieco bardziej oschła i stanowcza, bo kiedy się przyjacielsko przecież nadziwić nie mogłam, jak można w podróż poślubną do rodziny panny młodej jechać i cieszyć się z tego jeszcze, usłyszałam: „zrozum, Kobieto, że nie wszyscy są tacy, jak Ty.” miał przyjaciel ten absolutną, porażającą rację, która w całej mojej niegdyś kategoryczności nie chciała pomieścić się w mocno rozepchanej własnym ego głowie…
a czemu nie chciała znowu? dziwne, wszak Wiedźmy dają lekcję za lekcją, jak to się różnić na wszelkie sposoby można. heh, zaraz mi staje przed oczami ten pakuneczek wiedźmowy, który na urodziny lata temu dostałam z podpowiedzią „mam nadzieję, że Ci się spodoba, bo wybrałam najobrzydliwszą rzecz w sklepie” i aż jęknęłam z zachwytu, rozpakowując broszkę, która i tą jesienią ciągle niezmiennie lubi spinać moje szaliki… heh, a może dlatego właśnie nigdy nie przyjdzie pokłócić nam się o Mężczyznę, żadnego. [no… może poza jednym wyjątkiem ;)] i może to w tych różnicach właśnie smak jest? może biesiadność stołu na urokliwości zyskuje dopiero wtedy, kiedy pojawia się na nim i rodzynek w czekoladzie i czekolada bezrodzynkowa zupełnie?
może też dlatego [jako absolutna fanka talentszołów wszelakich – do tego też czas się przyznać] nie powinnam dziwić się aż tak, kiedy zespół [i tu nasuwa mi się pewien odgłos, którego nawet onomatopeja żadna nie dźwignie, może powiem więc:] absolutnie zdumiewająco wykonujący piosenki o miłości, na tyle zdumiewająco, że wprawił mnie swoim wczorajszym „zaśpiewiem” w niezwykły stan rozbawienia [i nie, Eris is my homegirl to nie kapela disco polo, bynajmniej]…zespół niosący ze sobą coś pomiędzy rykiem, wrzaskiem a piskiem [?] półpiskiem [???] zyskał niepodzielne uznanie widzów Must be the Music… i... i pięknie. jakości wszak chłopcom młodym a kędzierzawym odmówić nie mogę, bo [pomijając jednonocny epizod muzyki głośniejszej niż głośnej] nie znam się na takim graniu za grosz, pojęcia o nim nie mam po prostu. jakoś nie mieści się w mojej poetyce wcale. ale żeby się tak Polska cała poznała na tym nagle? wypychając zacną tę kapelę z półki podpisanej. „nisza” na rynek komercyjny? cóż… nieee, no fajnie no. tylko czemu na tej spokojniusiej pianistce o pysznych tekstach i nieoczywistej muzyce poznać się nie mogła również?
no wiem …non est disputandum

niedziela, 16 października 2011

prosty polonista vs frekwencja [czyli Drogie Dzieci, dlaczego warto się uczyć]

dziś już wiem: NIENAWIDZĘ MATMY!!!
nieprawda. inaczej, wiem To od dawna, a i to, że matma nienawidzi mnie równie[ż], i że wcale Jej nie było przykro, kiedy na licealnych lekcjach w ostatniej ławce popełniałyśmy z Wiedźmą Prześpiewną koncerty muzyki wszelakiej, zamiast liczyć skrupulatnie rachunek prawdopodobieństwa czy inne równie niepotrzebne rzeczy… [skąd jednak ta druga Wiedźma to wszystko umie? wtórując mi równie urokliwie? pojęcia nie mam… i tak, znów okazuje się, że życie niesprawiedliwe jest]
tak czy owak, Banieczka tłumaczyła pod nosem, chyba bardziej samej sobie, zasłaniając już nie całkiem sobie a nam, za to sobą, ¾ [ależ ułamek i jakaż pokrętna logika] tablicy, a my w tym czasie [trochę z nudów, trochę z poczucia obłędu, trochę pewnie z ignorancji cyfrowej] śpiewałyśmy... ba, śpiewałyśmy piosenki niebanalne, bo autorskie. może nie na tyle dobre, żeby je od razu pokazywać w Must be the Music, ale czy twórczości nie powinny oceniać dopiero następne pokolenia?
mniejsza [jakość] z większą [ilością wykonań], bo ani estrady w życiorysie, ani umiejętności liczenia…
skąd mi zatem temat liczb prostych [nomen omen] przyczłapał się na bloga? bloga literowo autorelaksującego, wyrazowego, a nie algebraicznie [brr...] wyrażeniowego? ano stąd, że właśnie staram się złapać oddech. powiem więcej - muszę złapać oddech, bo przy kalkulacjach moich kalkulator mi się wykończył, a i tak rachunkowa lewa z rachunkową prawą nijak cholera zgodzić mi się nie chce… podobno [jak Wiedźma Piękna oświadczyła] odchylać się może rachunek standardowo… tylko dlaczego akurat mnie się odchyla niestandardowo? od trzech godzin już maniakalnego liczenia …?
wrrrrr jestem zła, przeliczona [choć wciąż nie-obliczona i nie-wyliczona co gorsze….] idę  położyć mój matematycznie imbecylny bezrozum do łóżka...
Bosko Niematematycznej Nocy, Nieczytelniku…

i skąd u diabła śmiała nad wyraz pewność, że 1 plus 1 to dwa?

piątek, 14 października 2011

"kilka historii na ten sam temat"...

a dziś… jeju a dziś przyszła do naszej szkoły para. para absolwentów. chcieli się pochwalić, jak to dostali się do technikum i jak to świetnie radzą sobie w zawodówce. ale przede wszystkim, przede wszystkim jednak, chcieli pochwalić się, jak to bardzo się odnaleźli. On – wielki jak góra lodowa, rudy, piegowaty z mocno posuniętym płaskostopiem… Ona – no umówmy się, że Ona nie miała, z kim iść na bal walentynkowy w żaden z trzech spędzonych w szkole lutych. nie dostawała też walentynek, a jeśli, to jedną – równie mocno naddartą, co nakrapianą ortografami, bo Jego [tak, wróćmy do Niego] znajomość alfabetu kończyła się w okolicach „ha”… „ce-ha” nawet… chciałoby się rzec „brzydka ona, brzydki on…” i co z tego, kiedy dalej leci „a taka ładna miłość”… hmm… i faktycznie… przyszli dziś tacy piękni, piękni sobą, piękni zapatrzeniem, On – trzymając Ją za rękę kurczowo, jakby pomagał mu ten uścisk trzymać poziom, Ona, jakby w tej swojej zaciśniętej, lewej dłoni trzymała cały wielki przecież świat…
to nie była łatwa miłość – powiedziała mi ich była wychowawczyni – On kiedyś w dowód miłości uderzył ją ławką, Ona w pełnym odwzajemnieniu z całej siły kopnęła Go w jaja…ech ta dzisiejsza młodzież…”
a jednak Jego oczy złagodniały, ton  Jej głosu wyspokojnił się…

hmm a kiedyś indziej jeszcze, Przyjaciel Aksamitnie Szalony po kilku dniach spędzonych z pewną Uroczą Azjatką, korzystając z jakiegoś błędu nielotnego informatyka na stronie przewoźnika lotniczego, kupił bilet za złotych 1 i bez zastanowienia, upchawszy skarpety w rękawki, żeby bagaż ważył mniej, popędził w pogoni za bezpowrotną unią polsko-chińską do Portugalii, a potem, zadłużając się po kolejne już uszy, do rodzinnego Azjatki Uroczej Honga Konga… dziś Tych Dwoje, od kiedy Przyjaciel Aksamitnie Szalony przysiągł po chińsku, Urocza Azjatka zaś po polsku, są małżeństwem… trochę polskim, trochę chińskim, a na pewno kosmicznie wpatrzonym w siebie…

a żeby tego było mało, pewien Niezwykły Dziewięćdziesięciolatek wczoraj w sklepie oznajmił, że poszukuje szpitala z oddziałem odwykowym od słodyczy, ale nie może nigdzie znaleźć. a szkoda, bo się powstrzymać od ciastek nie umie, za to potrafi 5 pączków wciągnąć nosem przy popołudniowej herbacie, ale… „poproszę tylko tę jedną drożdżówkę, bo żona się martwi”. hmm… nie wiem, czy istnieje Mężczyzna, dla którego umiałabym zrezygnować z czekolady…
i mimo, że przecież alfabet znam cały, napisałam w swoim życiu kilka ortograficznie poprawnych listów miłosnych [choć pewnie niektóre leżą w szufladzie z tytułem „łatwa”, alfabetycznie pomiędzy Gdańsk a Giżycko… jeju…], a i poniekąd z czytania o miłości dyplom mam, to  myślę sobie, że buty mi czyścić wierze w jedność światów i tych Absolwentów, i Azjatyckich Pokręceńców, i Staruszeczków Troskliwych… chylę Im czoła…

choć z drugiej strony, idąc tropem cygańskiej piosenki:

Brzydka ona, brzydki on
Mała stacja, kiepski bar
A oni przytuleni, jakoś niezwykle tak
Jakby się miał utlenić nagle świat…

dodam, że coś tam wiem, jak to jest, kiedy zamiast pociągu odjeżdża z peronu świat… niby uciekająca, urwana taśma filmu… obrazy migają świetlistą od słońca [a może śniegu] bielą, a kino w jednym serca mgnieniu pustoszeje zupełnie…
Miłości Złociście Październikowej, zapewne Zmęczony Już Ckliwością Nieczytelniku, Miłości dziś… dobranoc

PS hmm tak jeszcze przyszło mi do głowy... pomiędzy porywami szaleństw, lotami Gdańsk - Hong Kong... może To właśnie o wracanie w bliskość pleców znajomych... znajomych ciepłem, zapachem, skóry wgłębieniem chodzi?

wtorek, 11 października 2011

między dzwonkiem domofonu a drzwi na drugim piętrze otwarciem

ech…
uwielbiam porządek, uporządkowanie, czystość półek, elegancję spotkań skrupulatnie wynotowanych w kalendarzu. teczki, teczuszki, teczunie wprowadzające dokumenty w stan niekwestionowanego ładu. precyzyjną schludność ułożonych kolorami koszul i skarpet w równym rzędzie. jestem pełna zachwytu, widząc błyszczącą od mopowego wylizania podłogę. płyty ułożone nie dość, że na stojaku w odpowiednich pudełkach, to jeszcze gatunkami czy tam alfabetem przyspieszają bicie mojego serca i krwi krążenie. w skrajną euforię wprawia mnie widok zabawek w należytych im pudłach, zaścielonego lóżka bez grama fałdki na prześcieradle i butów ustawionych równiutkimi parami na przedpokoju.
tak! z czystym sumieniem, choć i lekką nieśmiałością mogę powiedzieć: jestem absolutnym fanem Porządku. ba, pedantyzmu nawet!
czemu tylko ta obłąkańcza miłość tak bezwzględnie nieodwzajemniona jest?” – pytam siebie w zasmuceniu, upychając naprędce przed przyjściem średnio zapowiedzianych gości zwinięty w kłębek sweter w innych ciuchów kłębowisko. po raz kolejny w tym tygodniu…

PS
a podobno [na magnesie lodówkowym pisali] nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy. znam kilka nieskazitelnie czystych domów, i kurde, żadna z mieszkających tam kobiet nie jest nudna. było się jednak zawczasu ustawić w którejś kolejce po talent albo choć przymiot zacny, zamiast kitrać się w tym czasie pod krzakiem z czekoladą z przydziału… teraz przyjdzie mi umrzeć grubej i w bałaganie… byle tylko ciało znaleźć zdołali ;)

sobota, 8 października 2011

jak Rademenes złotą rybkę chapnął...

hmm...


w tamtej dokładnie chwili byłam święcie przekonana, że życzenie „spełnienia marzeń” mocno z dupy jest życzeniem, a przynajmniej, że należy poważnie się zastanowić, o czym się marzy… choć sekundy później…


sekundy później, kiedy świat przestał podstępnie kręcić coś ZA moimi plecami, a bezrozum przestał niepokojąco grzechotać w głowie… przestrzeń błękitu wokół na raz kazała wyciągać ręce po jeszcze, po więcej, po Wszystko…
hmm… a czemu dziś o życzeniowości, spełnianiu, niespełnieniu, o marzeniach i migdałach niebieskich całkiem? bo znów październik chyłkiem przyniósł naświetnie Kogoś, kto mi na drodze, czy raczej w piaskownicy się bezpowrotnie napatoczył. niemożność złożenia Mu życzeń urodzinowo nieokrągłych dziś… i jutro… i za rok… kieruje myśli ku Jego tęsknotom i prośbom spadającym gwiazdom składanych, które swego czasu tak wygodnie rozsiadały się w moich oczach…

hmm... a kiedyś Ktoś Inny, zapytany przeze mnie, czego życzyłby sobie na urodziny, odpowiedział „nie chcę być dorosły”.  to trochę piękne życzenie, a trochę jednak straszne i trochę się pewnie spełniło, a trochę pewnie nie…
i w dodatku taka mi się o marzeniowości rozmowa północna przydarzyła dziś… i to wolnomyślicielstwo jak zwykle bez porządku choćby alfabetycznego przywiodło mnie do mojej Złotej Rybki, co mnie niegdyś do tej rozgruchotanej awionetki zaprowadziła… i na manowce… i tutaj, Szczodry Nieczytelniku, trochę jakby też. i tak się zastanawiam… gdyby Jej jednak ten Rademenes mi nie zeżarł przed czasem, gdyby na powrót moja lista się wyczyściła, co dziś by się na niej atramentem znikającym w końcu zapisało?
ale ciii… przecież wiadomo, że jak powiem głośno, jak wyszepczę nawet, to się za diabła spełnić nie zechce…
a Ty? Może Wcale Nieurodzinowy Dziś Nieczytelniku, gdybyś złowił tej nocy Złotego Cyprinusa jak księżyc na wędkę, co miałbyś Mu do powiedzenia...?

piątek, 7 października 2011

čučorietka, czyli to byłby naprawdę świetny koncert, gdyby...

…NIE KAPELA… ooo... jeju jeju jeju! może i Wrocław piękny jest, może i Starbucksa od dawna i może nawet niejednego ma, może Plac-Nierynek Solny [ha! a jednak wyuczalna! ;)] mnogością barw kwietnych serce raduje a Aula Leopoldyńska dech zapiera i język w oniemieniu kołkiem stawia. może i wszystko to tak, ale słowo daję szant to Wrocław śpiewać nie umie. rany i żeby tylko szant… bo ja sobie myślałam, że skoro ja piosenki żeglarskiej nie lubię, to może i kaleczenie mi przeszkadzać nie będzie, może [myślałam ja sobie dalej], że skoro poezja to jakaś nadrzeczna a domotwórcza z gardła wokalistki się wydobędzie, to mnie To tak znowu nie dotknie… może więc jednak myślenie nie jest moją najmocniejsza stroną, bo… uszy! na Boga uszy!!!
to, co Pan Gitarowy wyczynić próbował na swoim instrumencie i przyznaję, niezwykle piękne dłonie Grającego Na Pudełku [tak, zamiast na bębnie] zagłuszyć wrażenia wprawiającego słuchaczy w drżenie nie potrafiły. mnie się nawet wydaje, że Panią Niebieską Elżbietę ząb  musiał strasznie boleć, ale z przejęcia, że [jak sama zauważyć raczyła] trudno z Wrocławia nad morze dojść, więc i może w obawie, że nie zdąży na koncert, do dentysty pójść zapomniała i stąd ten niezwykle oryginalny choć niekoniecznie interesujący dźwięk jej się z trzewi wydobywał… i nic to już nawet, kiedy po szantowe klasyki sięgała, nic to nawet, kiedy własnym tekstem Release me Oh Laura kaleczyła, bo mimo że przeze mnie kawałek uwielbiany, to przy jej walorach głosowych i tak trudno było rozpoznać do jakiego repertuaru sięga… ale kiedy za Nothing else matters  zabrała się, to wierz mi, Balladowy Nieczytelniku, dobrze jej szło wtedy tylko, kiedy sala śpiewała donośnie, a Ona sama milkła…. że też do myślenia jej nie dało, że Contrast z numeru na numer pustoszeje, a nieliczni przypiwnie ostali nie klasną nawet z przyzwoitości…
jedyny pozytyw tego całego „dziwowiska”, to urocza sprzeczność zawstydzenia malującego się na obliczu Długowłosego Dryblasa rodem z kapeli rockowej wyciągniętego wprost na parkiet skowyczący przez  śmiałą, a cudną solenizantkę imprezy…
skąd się owe zawstydzenie i nieśmiałość wzięły? a z różnic kulturowych może, bo jak pierwsze tony kojącego miękkością akcentu zdradziły, ów Dryblas Długowłosy nie z głośnego bandu, a ze Słowacji się urwał. stąd ta čučorietka w temacie, bo kiedy szałowy zespół zawodzić skończył, okazało się, że na polsko-słowackiej trasie językowej wiele odkryć poczynić można. to najładniejszy wyraz, jakiego przyszło mi się nauczyć tego wieczoru. czasem znaczy on jagodę, a czasem zupełnie coś innego...
zmęczona zatem błękitnym świdrem dźwiękowym, a ukojona nasyceniem lingwistycznym, mówię Ci, Nieczytelniku Wieloznaczny, dobranoc… i… w całym dla słuchu własnego poszanowaniu, nie chodź na koncerty Betty Blue…

czwartek, 6 października 2011

"mów mi Serialowo Szmato!"

- powiedział któregoś dnia Braciak u Wojewódzkiego. cenię sobie Braciaka. cenię za dystans, za nienapuszoną amisyjność, a przede wszystkim za niezapomnianą kreację w niezapomnianym Edim… no i muszę przyznać, że i mnie blisko do serialowej szmaty jest. nie grającej rzecz jasna, ale oglądającej. łykam niemal wszystko, co mnie się na ekran napatoczy. zaczęłam od Tylko Manhattan [czy ktoś to w ogóle jeszcze pamięta???]


po którym już wiedziałam na pewno, że Jack Scalia jest najprzystojniejszym mężczyzną ever a ja, jak dorosnę, koniecznie muszę wyjść za mąż za architekta [życie jednak nieubłaganie weryfikuje młodzieńcze porywy]. potem [pomijając połyskujących różoturkusem Miami Vice no i Dempsey i Makepeace na tropie rzecz jasna] były Pokolenia i jakiś przebłysk Dr Quinn, gdzie moje młodzieńcze serce porzuciło myśl o architekcie na rzecz Miotającego Tomahawkiem…


i pojąć nie mogłam, co On w tej Brzydkiej Starszej Pani widzi. ooo i Brzydulę przerabiałam i Na złe i na złe, i oczywista sprawa epizod z M jak mięso też spokojnie mogę odnotować w kompromitującej rubryce mojego życiorysu… chyba tylko przed Plebanią mój bezrozum się zdołał uchować.
oczywista był i czas amerykańskich lekarzy na Ostrym dyżurze [dla Clooney’a rzecz jasna] mogłabym wymieniać i wymieniać, bo gdzież tu przyzwoite seriale jak Californication, Wszystkie wcielenia Tary,  czy choćby polskie Usta usta albo ostatni Przepis na… bo ja lubię się w odcinkowości, lubię się w wyczekliwości cotygodniowej tak brutalnie zniszczonej przez seriale-online. wszyscy znajomi wokół wiedzą, co się wydarzy za tydzień, za miesiąc za rok, a ja czekam spokojnie a czasem niespokojnie nawet. jedynym wyjątkiem komputerowym dla mnie jest niezaprzeczalny hit dla całej mojej babskości oglądania, czyli Grey’s Anatomy…
pamiętam noce, kiedy wielki, wielorybi, ciążowy brzuch każdą pozycję do spania czynił nieznośną, a przebiegła gospodarka organizmu już do wyjącego po ciemnicy Smrodka przyzwyczajała, oczu zmrużyć nie pozwalając. sadowiłam wtedy się wygodnie ze słuchawkami na uszach i leciałam odcinek za odcinkiem noce całe, wyjąc przy każdym serdecznie jak na szanującą się kurę domową przystało… szlochałam, kiedy Meredith ze świeczek dom ustawiała, kiedy Izzie w różowej sukni na podłodze polegiwała, kiedy potem chorowała, kiedy Cristinę Burke-Świnia przed ołtarzem z wydepilowanymi brwiami zostawiał, wyłam, szlochałam, zanosiłam się smarkającym nosem, na poświrowane chwilowo hormony zwalając… potem przyszedł odcinek ze strzelaniną mocno przesadzony i musicalowe niewiadomoco i kiedy siadałam dwa dni temu do pierwszych odcinków 8 sezonu, świadoma, że hormony to mi się już raczej przez trzy lata uspokoić zdążyły, sceptycyzm bił w monitor niczym bojówki Arki w… yyyy przeciwników [ a jednak ignorancja piłkarska]. bo cóż tam w tej ósmej już serii wymyślić można? i co można? ano można!
jeju, jak oni to robią? ja nie wiem. ale już pazurami zagryzam wyglądając nowego odcinka, do którego z paką chusteczek zasiądę…

hmm... czy ja tu, przy całej własnej kompromitacji, nie wychodzę przy okazji na beksę??? a w dupie, najwyzej nie wygram wyborów ;)

środa, 5 października 2011

dla gdyniolubnych a dalekich, gdyniolubnych po prostu albo tych, co nie mają nic lepszego do roboty

z doniesień spacerowo nadmorskich wczorajszych… Starbucks działa prężnie, ino młodzież jakaś w środku z laptopami, palmtopami i czym tam jeszcze zalega, zamiast na lekcje gimnazjalne iść… liście złocienieją błyskotliwie, tańcząc na wietrze w świetle żółkniejących świateł latarni, które chyba ciepłem odcieni próbują dopasować się do jesieni… i to zachwycać tak bardzo nie przestaje… no i zarąbali nam „Błyskawicę”. kto? gdzie? pojęcia nie mam. nostalgicznie pusty basen ostał się tylko…

i zdecydowanie nie powinnam pić wczoraj tyle tego wina, bo do dziś jestem w stanie napisać tylko zdań tych kilka… kij diabeł mnie podkusił?
może ta błogość podkusiła, co się malowała na twarzy Pana Niemłodego proponującego wiedźmowym nam odprowadzenie gdzieś jemu tylko wiadomym…? [choć bynajmniej nie sugerowałyśmy się PiSowymi Dobrodziejkami i nie wołałyśmy doń „chodź z nami”. świadome niemożności holowania Tego, co dziś już przeholował.] a może podkusiła szarmanckość potencjalnego osobistego bodyguarda, co do domu odprowadzać mnie chciał, noo przynajmniej do momentu karkołomnie podejmowanej przez siebie próby opuszczenia trajtka? [ i słowo próba, wierz mi, Trzeźwy Nieczytelniku, jest tu słowem kluczowym].
co też tę podchmieloność tak do mnie gna znowu? a wino w kieliszek, co mi wepchało? i teraz przychodzi mojej głowie z to wytrawne w stan nieważkości zapatrzenie rachunek solidny płacić... a może to ta grypa jednak…?

PS a propos jesiennej zaskakliwości życia
a dziś Ktoś mi przypomniał, że i ja czasem lubię Miłosza...

Dolina i nad nią lasy w barwach jesieni.
Wędrowiec przybywa, mapa go tutaj wiodła,
A może pamięć. Raz, dawno, w słońcu,
Kiedy spadł pierwszy śnieg, jadąc tędy
Doznał radości, mocnej, bez przyczyny,
Radości oczu. Wszystko było rytmem
Przesuwających się drzew, ptaka w locie,
Pociągu na wiadukcie, świętem ruchu.
Wraca po latach, niczego nie żąda.
Chce jednej tylko, drogocennej rzeczy:
Być samym czystym patrzeniem bez nazwy,
Bez oczekiwań, lęków i nadziei,
Na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja.

wtorek, 4 października 2011

kobiety na traktory? czyli ja pierdziu po raz trzeci

no i doczekałam się… a może bardziej wykrakałam? chciało mi się na kobiety zmysłowe głosować? Pani z reklamówki Triumpha mnie się spodobała? na liście ją chciałam umieszczać? no to masz, Klaczo, placek. jakby zgodnie z życzeniowym „mówisz – masz” wysiadam Ci ja Obywatelski Nieczytelniku jakiś czas temu z trajtka i co widzę? ano to widzę…


chodźcie z nami!? no.. [że też mi się na inne dziedziny ta życzeniowość spełniona nie chce rozszerzyć…]
choć tak sobie myślę, że trochę to samobój wieszać te urocze skądinąd Damy tuż za billboardem, który ileś tam postów wcześniej przyszło mi prezentować. nie, żebym odejmowała Paniom w liczbie biblijnie magicznej siódemki urody, ale zdaje się, że więcej nie zawsze znaczy lepiej. to odrobinę jak spot SLD puszczany zaraz po ostatniej reklamie Intimissimi ze zmysłowym „be Italian” w tle. niby wszyscy się uśmiechają, niby ręce rozkładają w geście wiedzy, jak poczynić, żeby w Polsce nareszcie był Raj i Utopia do taplań się w dobrobycie, niby Gardias Dorota [sic!!!] nieśmiało w chabrze zza przewodniczącego wygląda, ale nijak po reklamówce super-stanika, gdzie jeszcze minutę temu przezmysłowa nibywłoszka w prześcieradle obłędnie długą, śniadą nogą się tarzała, no nijak po takim wstępie dobrze wyglądać nie mogą.
i tak na tym plakacie Siedmiu Muszkieterek Prezesa… niby Pani w kanarkowej, połyskliwej sukni włosem rozwianym zaprasza, żeby nie powiedzieć kusi, co by z Nią i z pozostałą szóstką gdzieś tam iść, ale gdzież jej do sąsiadki z billboardu trimphującego obok? oczywiście można mówić, że prawe i sprawiedliwe Damy nie urokiem czy wdziękiem prezentowania bielizny będą pracować i nie na te przymioty ma się tu głosować, ale na diabła zatem im takie ni to pokuśliwe, ni to wyborczo szczęśliwe foty rozwieszać? a jak już rozwieszać, to może pomyśleć przynajmniej, gdzie zacz, żeby złośliwe plakatowe towarzystwo korzyścią dlań było większą, nie zaś przysługą niedźwiedzią? chyba że to prowokacja ze strony lewicy... może donieść Prezesowi by trzeba było, że mu Drużynę Kiecą Silną przy atrakcyjniejszych Niekiecach już nawet, całkiem   sabotażowo się wywiesza? ale przecież jest sprawiedliwość...
SLD brzydnie w obliczu otoczenia nowego pushapa, PiSowe anioły słabną w towarzystwie modelki triumpha... hmm i mam dziwne wrażenie, że tylko ja się takimi dyrdymałami zajmuję.
zresztą, czy cokolwiek może przebić swoiste „chodźcie z nami” sprzed lat paru...?



trzymałam kciuki wtedy, że ho! ale fakt, niewielu/e poszło [czego PiSowi i Polsce, i sobie w tych wyborach życzę], ale za to efekt jaki…

PS heh, bo komentowanie tego:

 byłoby już chwytem całkiem poniżej pasa, prawda? ;)

poniedziałek, 3 października 2011

post o 36 minut spóźniony

hehe o świecie nieprzewidywalny…! i udał się ten tort bezbłędnie… jejuuu… uwielbiam życie za to, że pojęcia nie mam, co za zakrętem czeka i co w rezultacie się z lodówy wyciągnie… :)
piję sobie teraz wino czerwone a wytrawne jako toast za tych, co nie mogą wypić ze mną i beze mnie też nie, i za tych [chyba natchniona wrażeniem tego tortu jeszcze], co urodziny dziś mają… ;)
pamiętam, jak po obejrzeniu któregoś z odcinków, którejś serii Przyjaciół, zgodnie z ową zasadą, że nie wiadomo, co czy raczej Kto za tym zakrętem na naszą wiarołomność czyha, laminowaliśmy sobie swoje listy z Mężczyzną Moim Domowym kobiet i mężczyzn, z którymi zdrada nasza całkiem usprawiedliwiona i bez żalu przejdzie [tak, Katarzyno F. możesz gromami ciskać, ale i takie zabawy mają niektóre małżeństwa]. na liście Domowej Męskiej oczywista Monica B. się znalazła i Angelina J. i kto tam jeszcze bądź, co mniej wart uwagi jest… ja, słabością do brzydoty [już wcześniej zresztą wspomnianą] kierowana bardziej niż urodą, na pierwszym miejscu [tak, przyznaję się, no trudno] Patricka Swayze dziarsko w zachwycie umieściłam, nie wiem dziś, czy kierując się odbijającym się wciąż i wciąż Dirty Dancing, czy raczej sceną z Uwierz w ducha, która jakże zmysłowo udowadniała nastoletnim moim, szeroko otwartym oczom, że prawdziwie to nie święci garnki lepią… na nieszczęście moje Patrickowi się zeszło, zanim zdążył przypadkiem całkiem wpaść do knajpy mojej ulubionej, gdzie to z czystym sumieniem mogłabym go uwodzić i polską gościnność mu udowadniać…
a dlaczegóż ja przy tej niedzieli w ogóle o liście wciąż niedoszłych kochanków wspominam? a Otwarty i Niezalaminowany Nieczytleniku dlatego, że na drugim miejscu [a w zasadzie, powiedzmy sobie szczerze, na pierwszym od jakiegoś czasu] solenizant dzisiejszy rozpisany został z całym bezwstydem moim i stanowczością dodzisiejszą. a kto dziś urodziny obchodzi? [poza Tobą, sławetny łodzianinie? ;)]
otóż Sting obchodzi. a ileż to Gordon [chyba wolno mi tak napisać, skoro na liście mojej widnieje tak bardzo] kończy lat tej zacnej, słonecznej niedzieli? a cytując najlepszego radiowca wśród Niedźwiedzi „kod mu się zmienia, cyfra na 6tke przeskakuje”. widzisz, Drogi Nieczytelniku, cóż znaczy słabość do mężczyzn starszych? do czego prowadzi w wiekowość zapatrzenie? ech… 60 lat brzmi lekko mrożąco krew w żyłach, w odrobinę nekrofilskim świetle mnie stawia, ale co tam, jak mi mimo upływu lat, przyuważona kiedyś ekranowo dziura w t-shircie stingowym po głowie łazi i po nocach spać nie daje, a Annie Marii nie urody, nie talentu, nie wielkiego uznania zazdraszczam, a tego zdania w ostatnim „Zwierciadle”: „kiedy siedziałam na kanapie w nowojorskim mieszkaniu Stinga…”
no i co z tego wynika? dupsko blade niestety. słabe szanse, żeby Ów Boski Głos jogę ćwiczący w minimalnym stopniu obszedł się moim tu nadwinnym wzdychaniem, ale co tam… wznosząc wytrawny toast powiem:
Gordonie, obyś jak najdłużej na liście mojej dobrym zdrowiem się cieszył! no i w Contraście może raz kiedyś zaśpiewał” ;)

PS a że wino dobre, to i innym październikowcom, co to im przychodzi w moje życie albo tu zaglądać Sto Lat! :)