od jakiejś chwili próbuję w niedoskonałości słów moich zamknąć ten moment, kiedy twarz sama wygląda ku październikowo przytulnemu słońcu, a ono beztrosko, ze świetlistym uporem przeciska się przez rdzawo już nakrapiane gałęzie… i te drzewa… te drzewa, co aż przebierają liśćmi z radości, że im się tak jesień rozpromienić zuchwale pozwala, w całej ich krasnej krasie… próbuję zamknąć tę magicznie zwyczajną w całej swojej autobusowatości podróż do pracy z dzisiejszego ranka, bo tak dobrze wiedzieć, że zachwytliwość nad światem z jakiejś innej części duszy sączyć się nieśpiesznie umie… jakby trochę na przekór reszcie, trochę mimo wszystko…
oniemień złocistych porannym czwartkiem, Niebywały Nieczytleniku, dobranoc…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz