środa, 26 października 2011

do przerwy 0:1, czyli między dzwonkiem a dzwonkiem

rób to, co kochasz, a nigdy nie będziesz musiał pracować - powiedział pewien mądry Konfucjusz. niegłupie to. mam to szczęście, że chodzę do pracy, tak naprawdę dopiero, kiedy z niej wychodzę. i jakkolwiek absurdalnie to brzmi, tak się właśnie dzieje. nie, żebym nie kochała domu, zwłaszcza swojego najboższego na świecie fotela, czy tam przyziemniej - mycia okien, prania, gotowania... [no może sprzątania faktycznie nie], ale o ile podtablicowa produkcja niegłupoty ciagle więcej sprawia frajdy niż poczucia rutynowago kieratu, o tyle papierzyska [tak, kopnięta cyfrowo frekwencja zwłaszcza!] wypociny spoddługopisowe, rzadziej wypracowania, najrzadziej sensowne prace, przysparzają o absolutny zawrót głowy. jest 16.33, czekam sobie na uczniów, co mają kłopoty z ogarnięciem zawiłości koniugacji i deklinacji, a co im jeszcze zależy na tyle, żeby pouczyć się późnym popołudniem. przede mną zaś piętrzy się stos 28 zeszytów obfitujących rozprawkowo... powinnam je sprawdzać, ale to już zdecydowanie jest praca, a że ja z natury leniwa jestem, zamiast kreślic czerwonościami "boCHaterów" i "argumĘty", piszę sobie do Ciebie, Zrelaksowany Nieczytelniku, popijając kawę, którą to z kolei zagryzam czekoladą białą a zgubnie przepyszną. i tak, cholera, dietę znów diabli wzięli, może choć diabli schudną ;)
w uszy sączy się obłędna Selah Sue, której nienawidzę szczerze. dziś może nawet bardziej niż zawsze, bo nie dość, że obłędnie śpiewa, że piękna jest okrutnie, najpiękniejsza zresztą pewnie, jak rano wstaje z łóżka [cóż za niedopuszczalna uroda!], że kawałki jej doprowadzają mnie do urządzania sobie nie do końca prywatnych, ale za to jednoosobowych potańcówek na przytankach, to jeszcze głowę daję, że nie ma teraz 28 rozprawek do sprawdzenia... heh, pewnie też robi to, co kocha, ino bez skutków ubocznych...
zresztą, dziś powinnam pakować nauczycielskie walizy, bo choć podobno głupich pytań nie ma, to dziś... a może od poczatku...
jeszcze wczoraj wydawało mi się, że najawiększą głupotę, jakiej było mi doświadczyć w cudzej podtablicowej skórze, to pewien dialog sprzed lat dwóch:
- Proszę Pani, a czy Achilles chodził do Mc'Donald's?
- No, niestety, nie miał szansy, wojna trojańska była w erze przedhamburgerowej...
- Aaa... to było jak były no te, dinozaury?
...
ale dziś, przytaczając tę historię ku wspomnieniom, bo w tejże samej klasie, tylko po trzech prawie latach nauki wytrwałej [więc w klasie o ileż zdawałoby się mądrzejszej] usłyszałam:
- Ale nie rozumiem, co z tymi pytaniami było nie tak?
ech... przyszły dzieci, wracam do niepracy... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz