czwartek, 6 października 2011

"mów mi Serialowo Szmato!"

- powiedział któregoś dnia Braciak u Wojewódzkiego. cenię sobie Braciaka. cenię za dystans, za nienapuszoną amisyjność, a przede wszystkim za niezapomnianą kreację w niezapomnianym Edim… no i muszę przyznać, że i mnie blisko do serialowej szmaty jest. nie grającej rzecz jasna, ale oglądającej. łykam niemal wszystko, co mnie się na ekran napatoczy. zaczęłam od Tylko Manhattan [czy ktoś to w ogóle jeszcze pamięta???]


po którym już wiedziałam na pewno, że Jack Scalia jest najprzystojniejszym mężczyzną ever a ja, jak dorosnę, koniecznie muszę wyjść za mąż za architekta [życie jednak nieubłaganie weryfikuje młodzieńcze porywy]. potem [pomijając połyskujących różoturkusem Miami Vice no i Dempsey i Makepeace na tropie rzecz jasna] były Pokolenia i jakiś przebłysk Dr Quinn, gdzie moje młodzieńcze serce porzuciło myśl o architekcie na rzecz Miotającego Tomahawkiem…


i pojąć nie mogłam, co On w tej Brzydkiej Starszej Pani widzi. ooo i Brzydulę przerabiałam i Na złe i na złe, i oczywista sprawa epizod z M jak mięso też spokojnie mogę odnotować w kompromitującej rubryce mojego życiorysu… chyba tylko przed Plebanią mój bezrozum się zdołał uchować.
oczywista był i czas amerykańskich lekarzy na Ostrym dyżurze [dla Clooney’a rzecz jasna] mogłabym wymieniać i wymieniać, bo gdzież tu przyzwoite seriale jak Californication, Wszystkie wcielenia Tary,  czy choćby polskie Usta usta albo ostatni Przepis na… bo ja lubię się w odcinkowości, lubię się w wyczekliwości cotygodniowej tak brutalnie zniszczonej przez seriale-online. wszyscy znajomi wokół wiedzą, co się wydarzy za tydzień, za miesiąc za rok, a ja czekam spokojnie a czasem niespokojnie nawet. jedynym wyjątkiem komputerowym dla mnie jest niezaprzeczalny hit dla całej mojej babskości oglądania, czyli Grey’s Anatomy…
pamiętam noce, kiedy wielki, wielorybi, ciążowy brzuch każdą pozycję do spania czynił nieznośną, a przebiegła gospodarka organizmu już do wyjącego po ciemnicy Smrodka przyzwyczajała, oczu zmrużyć nie pozwalając. sadowiłam wtedy się wygodnie ze słuchawkami na uszach i leciałam odcinek za odcinkiem noce całe, wyjąc przy każdym serdecznie jak na szanującą się kurę domową przystało… szlochałam, kiedy Meredith ze świeczek dom ustawiała, kiedy Izzie w różowej sukni na podłodze polegiwała, kiedy potem chorowała, kiedy Cristinę Burke-Świnia przed ołtarzem z wydepilowanymi brwiami zostawiał, wyłam, szlochałam, zanosiłam się smarkającym nosem, na poświrowane chwilowo hormony zwalając… potem przyszedł odcinek ze strzelaniną mocno przesadzony i musicalowe niewiadomoco i kiedy siadałam dwa dni temu do pierwszych odcinków 8 sezonu, świadoma, że hormony to mi się już raczej przez trzy lata uspokoić zdążyły, sceptycyzm bił w monitor niczym bojówki Arki w… yyyy przeciwników [ a jednak ignorancja piłkarska]. bo cóż tam w tej ósmej już serii wymyślić można? i co można? ano można!
jeju, jak oni to robią? ja nie wiem. ale już pazurami zagryzam wyglądając nowego odcinka, do którego z paką chusteczek zasiądę…

hmm... czy ja tu, przy całej własnej kompromitacji, nie wychodzę przy okazji na beksę??? a w dupie, najwyzej nie wygram wyborów ;)

2 komentarze:

  1. no trochę beksa, co Ci mam powiedzieć :) Ale ja nie mniejsza :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja jakoś nie mogę się w tych waszych chirurgow wciągnąć Vivat Dexter, Vivat Tudors ;)

    OdpowiedzUsuń