środa, 31 sierpnia 2011

nie-super-rodzic.

bycie Wyrodna Matką nie jest łatwym zajęciem. bycie Wyrodną Matką skazuje ją na wyklęcie Babć Biednego Dziecka [jakby nagle na pstryk, ktoś magicznie resetował im pamięć, jakimi matkami były/są same], skazuje na wysadzenie poza nawias Matek Wzorowych, na poczucie winy, poczucie ciągłego niespełnienia i na wszystkie plagi świata.
kim jest Wyrodna Matka zatem? spokojnie mogę odpowiadać, opowiadać i co tam jeszcze, bo jak się dziś dwukrotnie okazało, jestem nią w 100, a nawet 133 procentach.
otóż:
to, że Matka Wyrodna wyjeżdża, Dziecko Biedne Ojcu Poradnemu zostawiając, Drogi Nieczytelniku, wiesz już, jeśliś w innych postach zagubić się lekko raczył… to, że Matka Wyrodna bezczelnie nie reaguje na wyjące, uwieszone u jej ręku Zrozpaczone Małe, zdążyłeś pewnie zauważyć na ulicy nieraz [ba, może i skarcić zdołałeś nawet Ową Matkę wzrokiem, za to, że albo na takie coś pozwala w miejscu całkiem publicznym, albo że doprowadziła Biedne To Maleństwo do takiego stanu – tak, to chwalebniejsza część PR Matki Wyrodnej]…to, że pozwala Ona bezczelnie bajki oglądać, sama książkę czytając, wiesz prawdopodobnie z poradników z serii Czego absolutnie unikać w perfekcyjnym wychowaniu mądrych, wszystkoumiejących i rozwiniętych nad podziw Pociech…

ale Matka Wyrodna jak się okazuje, na domiar złego, nie liczy się zupełnie ze zdaniem Babć wyżej wspomnianych i bez konsultacji z Nimi, ba, bez zgody całkiem, wybiera się z tym Dzieckiem Biednym do fryzjerowego potwora i samowolnie skazuje je na ścięcie! [tak, Nieczytelniku Uczesany, Mała Armagedonica przestała dziś być blondwłosym, kędzierzawym aniołkiem, a ku przestrodze Pań Przedszkolanek, pokazała swoje szczere, łobuziarskie oblicze. swoją drogą na fotelu fryzjerskim siedziała z miną pt. Poczekaj, jutro, jak będziesz spała, ja  zrobię Ci to samo… tylko dokładniej!]
dziś też Matka Wyrodna spotkała się z Matką Wzorową i ta druga nijak nie mogła pojąć, jakimże to cudem w domu Matki Wyrodnej, przedszkolna wyprawka nie czeka jeszcze na półeczce na kant wyprasowana, skoro u Matki Wzorowej już kapciuszki przedszkolne są noszone od kilku tygodni dla przyzwyczajenia, i szczoteczka przedszkolna ząbki już myje dla oswojenia [szczoteczki czy ząbków? nie wiem…] i całe szczęście, że Ojciec odprowadza, bo Matce Wzorowej serce by pękło…
hmm, wiesz Drogi Nieczytelniku, że nawet jakby wyrzuty sumienia mam? nawet chciałabym kiedyś tak umieć się trochę bardziej przejąć, trochę nawet może rozpanikować? ale póki zdrowa Armagedonica biega [już teraz z okrzykiem Ale fajną mam tę nową fryzurę!], póki piszczy z radości na sam widok przedszkola i zabrania mi uczyć siebie czegokolwiek, bo przecież nauczy ją za chwilę Pani Mariolka, nie umiem się przejąć, no po prostu nie umiem.

PS miałam dać spokój, słowo daję, ale kurka nie mogę. zaglądam ja sobie bowiem na blog pewien męski regularnie, bo fajne to miejsce, miło sie czyta, autorzy w liczbie dwóch, trzech czy iluś barwnie piszą, ze sporą swadą literacką przeważnie i z pazurem też. dowiedzieć się można i czegoś o kinie, i o sporcie [!!!] i o Di Caprio Leonardzie nawet [szczerze polecam poszperać, naprawdę]. zglądam ja tam sobie też i dziś spokojnie, i widzę opis bloga, co toczka w toczkę do Klaczy pasować by mógł. oczywiście jest szansa, że blogów podobnych na pęczki po neciku się błąka, a przecież Autorzy Zacni kulturalnie z nazwy nic nie wymieniają, ale egoizm wrodzony każe mi do Klaczy kroki i myśli skierować i...
i szyderczość i krytykę babskiej cafe zrozumieć rzecz jasna można i chylić czoła przed ciętością języka i doświadczeniami, co Moją Amerykę Kolumbową do obrzygania nudną im czynią, jednakowoż...
jednakowoż, jeśli [podkreślam JEŚLI ] to o Klacz chodzi, to w kwestii wniosków wysnutych stąd o Mężczyznach, mnie o Autorach nasuwają się dwa i nijak się na żaden zdecydować nie mogę.
po pierwsze zatem: gdyby przyszło Panom gamnazjalistów do testu czytania ze zrozumieniem przygotowywać, to dla dobra nauk humanistycznych, zaniechać raczcie...
a po drugie: uderz w stół, a nożyce...
i tyle komentarza, Drogi Nieczytelniku, chyba juz wystarczy... dobranoc

wtorek, 30 sierpnia 2011

obyś cudze dzieci uczył...!

a moje miasto pożarła dziś ciemność…
wysiadły latarnie to tu, to tam i nagle pokonywanie świata z perspektywy siodełka bez ulampkowanego bicykla stało się sportem ekstremalnym… 
i może dobrze, bo ta wściekota, co mnie napompowała od świtu, szansę miała osłabnąć przy koncentracji, żeby na psy i beztroskich spacerowiczów po rowerowych trasach nie wpaść.
a na co ta wściekota pewnie zapytasz, Drogi Uczciwy Podatkopłacący Nieczytelniku, z ranka mnie dopadła? a na wieści w gazetach i radio, ile to nauczyciele będą od pojutrza zarabiać… Pazerne to Zawodowe Nasienie! nie dość ze wakacje ma, ferie, wolne święta i dnie pomiędzy, nie dość, że 18 godzin w tygodniu pracuje, ba, nie dość, że na wycieczki jeździ, a to przecież jak urlop ino lepszy, bo darmowy, to jeszcze zarabiać będzie od [uwaga najniższa podawana w mediach pensja] 3 tysięcy złotych do… [trzymaj się kapci Biedny Nieczytelniku!] do tysięcy 5!!! i niech no sobie tam zarabia Tyle, ale jeszcze czelność ma łeb podnosić, że mało na konto wpływa! Nieludzkie to Plemię, Wygodnickie i Nienachapane!
i całe szczęście prasa to wykryła! nagłówki Nauczyciele mogą rozsadzić polski budżet… zdradziły prawdę niezaprzeczalną!  i dobrze, niech im w pięty pójdzie, niech się Belfry Przebrzydłe a Podstępne chowają po krzaczorach ze wstydu! NARESZCIE!

PS to wiedz jeszcze, Myślący Nieczytelniku, że dziś tę nową podwyżkową umowę koleżanki mojej, co to jakieś 20 lat nauczycielem jest i dyplomowanym świstkiem pomachać Ministrowi przed nosem może [więc teoretycznie jej to właśnie 5 tysiów, minus podatek powinno na konto wpływać] widziałam. i prawda to, podwyższona cyfra na umowie tej widnieje… w kwocie… 2990 zł… plus jakiś dodatek motywacyjny [od 50 do 150 zł] i za wychowawstwo drugi dodatek, bo przecież śmiało poszaleć budżet może, gest ma [coś koło 150 zł] wszystko brutto oczywiście. no, przepraszam, jeśli pracuje te lat 20 [!!!] to jeszcze jakieś 4 stówy dodatku za wysługę tych dwóch dekad dostanie… dodaj to, Matematyczny Nieczytelniku, odejmij, przemnóż, podziel i popatrz, jakież to piękne, równe 5 tysięcy wychodzi… [a zważ, że to Nauczyciel nad Nauczyciele, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina wśród nauczycieli chciałoby się rzec]...
a kto życzy dodać, że żeby takim Supernauczycielem się stać, szereg kursów, szkoleń i innych dupereli musi przejść, które to sam sobie oczywiście musi opłacić? a kto życzy dodać, że 2 godziny tygodniowo obowiązkowego wolontariatu [cóż za boski oksymoron] dorzucili Mu i wszystkim innym do grafiku, które odpracować trzeba, ale za które złotówka się nie należy… i nie o te godziny chodzi, bo jeśli nauczyciel należyty to mu te halówki koło Dupska Przytablicowego latają, wszak i tak wyrabia więcej i tak… ale fakt sam pracy darmowej a ustawowo nakazanej... kurde!
i oczywiście, cieszymy się z podwyżki. zresztą i bez niej ta robota kręciłaby mnie tak samo, ale patrząc na to, co wpływa na moje konto, a co mi media uparcie wmawiają, że wpływać na nie powinno, to nawet brednie Adama Hoffmana przestają mi się wydawać aż takie oburzające…

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

całkiem subiektywną szkatułę lata zamykając...

no i idzie sobie rudordzawość ku nas nieuchronnie… pomarańczowe liście zaraz będą wirować nad głową, i może deszcz, co się chyba w wakacje nawypadał już, krzyżując plażowiczom ich nadmorskie plany, pozwoli w końcu złocieniom nadrzewnym rozbłysnąć w słońcu odrobinę.
to mój ostatni dzień bezwstydnego nieróbstwa i chłodnawy wiatr, co przeciska mi się dziś przez uchylność okna [i tu trzeba mi się przyznać - lata świetlne niemytego] uparcie nostalgicznie naciąga mnie na zajrzenie w głąb tego minionego już bezpowrotnie czasu Kanikuły jak w skrzynię czarowną, co się ją na strychu pewnego burawego w posmaku poranka, za zieloną kanapą znajduje….
dziwne to było lato… aura raczej jesienna, porywy coś koło nastoletnie i napotkania skrzyżowań, co mocno moje światy wywrócić do góry nogami umiały… znów, nienauczona na własnych błędach niczego [niewyuczalna zdaje się już mogę powiedzieć śmiało…] o jedną więcej dziurę w zieloności duszy bogatsza jestem… znów o tysiąc cudowności zdarzeń mam więcej do układania na półkach pamięci w całym ich bosko chaotycznym nieporządku… gdybym z tego pudła w słońcem nakrapiane plamy, mapę zjawiskowości wyciągnąć miała, to obok cudawiankowego koncertowania smolikowo-kayahowego, po którym kark i głowa niektórą Wiedźmę [w końcu!] bolała, obok krakowskich, przemoczonych uliczek, co zakochują w sobie niezmiennie jak dawniej, obok plaży nocnej przecież naśpiewnej i gwiezdnej, obok Kultowej poznańskogimnazjalnej, co oddział geriatryczny tak ujmująco na parkiecie przyjąć potrafiła [że o tamtejszym subway’u nawet nie wspomnę], obok chillout roomu [noo, może akurat bez z tego buraków soku, który do złudzenia drina egzotycznego przypominał, witaminami czając się podstępnie pod kostką lodu], obok przedziału nie do umiejscowienia, bo w jadącym bądź co bądź pociągu, z lekko speszonymi towarzyszami podróży wokół, obok [mimo dalej] zielonego domu z drugim ulubionym winem w całej jego bezkieliszkowości, obok w końcu przegadanych nocy doświtnych rozbalansowanych zaskakująco między metaforą a absurdem… obok tych wszystkich zjawiskowości mój fotel, najboższy fotel świata muszę przecież na tej mapie zapisać i tych liter składania chwile…

wszystko się powywracało tym latem… popotykało się o niepozawiązywane sznurówki od trampek i bach… kostkę może zwichnęło, ale czy takie kalekie znaczy od razu, że gorsze jest?
piszę ja sobie, milenie czasu własnego sprawiając, Ty, Cudny Nieczytelniku, zachciewasz to czytać, szuflada więc lekko lżejsza… narowerowo mnie jakaś siła wściekoty za rozczarowania gna co dzień, więc może asportowość moja mi spadnie do  -15… drużyny piłkarskie na boisku po kolorach strojów rozróżniać zaczęłam [ i już w teorii spalonego znam]… prawie przegapiłam swój doroczny, na własny użytek czyniony, lipcowy koniec roku…
i tylko Contrast [nie mylić z  Constar ;)] się wylansił, fotele powstawiał i już na ławach skakać nie ma jak [do czego zresztą też nie] …
i świat się kręci… ciągle niezmiennie pięknie… a że momentami w odwrotnym kierunku i na wspak… to może nawet lepiej…
dobranoc Nocny Nieczytelniku, ostatnie tego mojego lata dobranoc…

PS Z DZIENNIKÓW ROWEROWYCH
a gdyby postów przestało przybywać, znaczy że jutro znowu rowery nas zgubiły albo, że my zgubiłyśmy rowery… tym razem ostatecznie ;)

sobota, 27 sierpnia 2011

o mój Ty, Kiczu... cóż się z Tobą stało?

znacie, Drodzy Nieczytelnicy, hasło takie „tak brzydki, aż piękny”? często zdarza mi się go używać, bo ja słabość do brzydoty mam. podobają mi się zwykle nieprzystojni mężczyźni, lubię niepiękne miejsca, nieciekawe filmy, głosy na granicy fałszu…. wady, skazy, niedoskonałości mnie ujmują, a i w kiczu słabość moja każe i urok jakiś odnajdywać… nie, żebym od razu jelenia na rykowisku nad łóżkiem wieszać miała [hmm Freud chyba na to skojarzenie miałby jednak coś do powiedzenia] ale rozumiem, że i w całej rozciągłej kiczowatości można się i tą konwencją bawić…
ale dziś… dziś mimo całego zamiłowania do tego, co nikomu się nie podoba… doznałam lekkiego szoku, jeszcze mam drganie w lewej kostce, a tiku nerwowego w prawej powiece nie mogę pohamować…
wracam Ci ja bowiem Piękny Nieczytelniku do domu, po średnio [co tu kryć] udanej imprezie [i słowo daję, gdyby ten proponowany hamak odrobinę bliżej był…no ale, że nie jest…] więc wracam do domu, włączam Ci ja TV coś tam i to chyba nawet mniejsza, jakie coś, bo jakie tam to już zupełnie nie… i co ja widzę? widzę śliczne cekiniarsko, uśmiechnięte, że aż!, urokliwe Młode Damy, spacerujące  po wybiegu, który to z jakiegoś amfiteatru o bliżej nieznanej lokalizacji [stąd wcześniejsze dylematy a propos tam] wycięty został. spoglądam ja Ci w ten ekran i myślę sobie: Miss Polski czy tam Miss Polonia [wyczekiwane przecież niegdyś rodzinnie, gdzie każdy robił zakłady, która z Pań koronę dostanie, a Tato mój, co zawsze obstawiał najbrzydszą kandydatkę, wygrywał] to to ze względu na egzotykę Kobiet uśmiechających się, a urokliwych i spacerujących być nie może. Miss Universe czy też World raczej też nie, bo przecież, kiedy któraś z tych edycji Polskę objęła, to drzewa sadzone na skalę pomorską, najpiękniejszymi dłońmi i łopatami świata [najsławniejsze drzewa w Europie chciałoby się rzec] rosną na naszym miejskim bulwarze szumnie i radiowo-telewizyjnie po dziś dzień…
więc jeśli nie Polka najpiękniejsza wybierana jest, nie Światu Najpiękniejsza Kobieta, to cóż to jest u Licha??!! [ja się pytam Śpiący Już Pewnie Nieczytelniku i w nosie mający prawdopodobnie owo spacerowanie w cekinach po amfiteatrze jakimś…]
wrzucam Ci ja w wyszukiwarkę Wujka Google wszystkie te cekiny, co się na owym wybiegu błyszczą i wyskakuje mi wieść gminna, że oto w Płocku [!!!] wybory Miss Supranational [WTF???] się odbywają… ba, mało tego, że od 2009 roku już się to niezwykle piękne wydarzenie kulturalne w Polsce odbywa… [jesteś Zaskoczonym Nieczytelnikiem, czy znów ja dowiaduję się o wszystkim ostatnia i cieszę się, jakbym Amerykę po raz kolejny spod koca wyciągała?]
tak czy śmak, jeśli poprzednie edycje z równą precyzją i profesjonalizmem przygotowane były, to mam nadzieję, że UEFA będzie po Euro równie wyrozumiała, bo mnie udało się zoczyć jedynie cover Africa zespołu Toto i mimo mojego pierwszego stopnia umuzykalnienia [rozpoznaję, kiedy grają, a kiedy nie] miałam poczucie, że coś jakby nie do końca idzie tak, jak iść powinno… a prowadzący [śliczna i ekologiczna Iza Miko – i tych zalet się trzymajmy oraz wysoki Marcin Cejrowski – co też jest jakąś zaletą u konferansjera], zapowiadając [może, żeby zgodnie z fałszywą nutą wykonywanej piosenki wypadło?], mylili się tylko milion osiemset trzydzieści trzy razy [w przybliżeniu]... ech i płatki róż... płatki róż w finale, w akopaniamencie Simply the best wykonanywanej przez czerwonosukną, chrypiącą, acz wydawałoby się niedomagającą już prawieTinę, dopełniły całości… kicz nad kicze i wczystko kicz... żeby dopracowany, profesjonalny, zorganizowany jakoś, to z pewnością i jego urokowi uległabym jak taniej komedii romantycznej z dobrą muzyką w tle... widać [parafrazując klasyka], konkurs piękności już nie cieszy jak kiedyś...jedno dobre, że wygrała Polka, tfu, Polska, naprawdę piękna Polska… że też Wisła Kraków za najpiękniejszą czy też najcelniejszą uznana być nie chce…  może zatem to dobra wróżba na przyszłość? może w 2012 pójdzie Polsce choć w połowie tak dobrze, jak tegorocznej Miss Supranational…???

PS Z DZIENNIKÓW ROWEROWYCH
spadają nam łańcuchy, spadają co rusz… a to jedne, a to drugie, a wszystkie tak samo ubabrane i ręce babrzące… ale góry i doliny pokonujemy jednośladowo całkiem i co dzień ;)
 
PS Z BOISKA [for ju, Kobieto Piękna Acz Z  Zepsutą Wagą]
nanananana… a Ten o oczach psychopaty znów strzelił gola… ;) [i to tylko jednego z dwóch strzelonych dziś]


piątek, 26 sierpnia 2011

statystyka nie musi być nudna, czyli o Mężczyznie Reprezentatywnym wiadomości garść

- Faceci myślą tylko o jednym. Seks zmienia wszystko. – siedziałyśmy na oparciu drewnianej ławki, nogi dekadencko trzymając na siedzeniu, kiedy to moja Obozowa Kumpelka uświadamiała mnie dorośle. miałyśmy po naście lat, Ona była już po swoim „pierwszym razie”, a dla mnie seks ciągle jawił się jako wijopląsy podpatrzone w filmach z lekko odważniejszymi scenami, gdzie królowały dwie zasady: po pierwsze trzeba być nago, po drugie wzdychania, tudzież ekstatyczne okrzyki orgazmu zawsze idą parami krok w krok, czy też [chciałoby się rzec] jęk w jęk…
- Eee, przecież nie wszyscy. On na pewno nie.­ – wskazałam na Wysokiego, który robił maślane oczy za każdym razem, kiedy na mnie spoglądał i wydawał się największą Ciapą obozu [i nie ze względu na wzrost bynajmniej].
- Wszyscy. Wszyscy bez wyjątku. – Obozowa Kumpelka nie ustępowała z kategoryczności.

nie wiem do dziś, skąd w Obozowej Kumpelce wtedy takie stanowcze przekonanie, że wszyscy. zwłaszcza w tak młodym wieku i przy no, umówmy się, niewielkim jeszcze doświadczeniu, ale… ale wygląda na to, że miała rację. przynajmniej w przypadku Wysokiego. do tego, że i on myślał tylko o jednym, zwłaszcza przy obejmowaniu mnie w czasie dyskotekowych pościelów, przyznał mi się lata później, kiedy to skutecznie udowadniał mi, jak pewne myśli pozostają niezmienne i jak bardzo myliłam się w założeniu, że jest ciapą… do tej pory zresztą, kiedy wpadamy na siebie przypadkiem, jak wczoraj w centrum miasta, jakieś elektrody skaczą po skórze w te i wewte. ale może to ze względu na dekolt?
bowiem, Drogie Nieczytelniczki i Wy, Nieczytelnicy Ujmujący [jakkolwiek byście się zapierali] okazuje się, że kiedy to Kobieta przy poznaniu, przez pierwszą minutę spogląda najczęściej w twarz mężczyzny, to Ten [co wykazały badania naukowców z Padwy] wędruje oczami kolejno od piersi [gdzie skupia wzrok najdłużej] przez nogi, do twarzy [gdzie ogniskuje soczewki swoje na ustach], żeby znów podążyć ku biodrom… mimowolnie zatem, w podświadomości może, szuka w Kobiecie możliwości skoncentrowania siły swojego pożądania. broń Losie nie mówię, że to źle. taka konstrukcja organizmu, atawizm taki.
praprapra…ojcowie nasi, co po jaskiniach z maczugami ganiali nie uznawali przecież monogamii, ciągali baby do tych jaskiń za niejedne włosy, ba, wyznawali zasadę, że im różnorodniejsze pochwycą, tym lepiej dla wszystkich [nie byli znów w takim błędzie]. to zamiłowanie do różnorodności właśnie Mężczyznom Naszym XX Wiecznym zostało. badania [znów!] wskazują, że po roku stałego związku, pożycie małżeńskie kurczy się przeciętnie o pół, bo na widok Żony, ciągle tej samej przecież, Mężom stopniowo spada poziom testosteronu we krwi [a tam, gdzie testosteron, tam pożądanie, a co za tym idzie – seks, wiadomo]. gdy jednak ten sam Mąż rozwiedzie się albo pozna kogoś nie do końca formalnie, testosteron podnosi się mu  niczym penis w czasie erekcji. wychodzi na to Drogie Nieczytelniczki, że z czystej biologii wynika, iż Mężczyźni nasi wierni być nie mogą. choć tu z biologią przychodzi mi się zgodzić z nader wielkim trudem, bo dane jest mi znać zdecydowanie więcej niewiernych Kobiet niż niewiernych Mężczyzn [może oczywiście wynikać to z faktu, że więcej znam kobiet w ogóle, ale licząc żydowskim targiem, niech zdrad z obu stron będzie po równo. hmm, co dość zgubne dla opinii o płci pięknej, bo My przecież testosteronu mniej znacznie mamy, więc i na co zwalić nie ma…]
hmm a jeśli chodzi o samą zdradę… ostatnio, całkiem przypadkiem spotkała mnie niebanalna historia Mężczyzny, który gotów jest zdradzić Żonę, bo Ona od lat ta nie pozwala się pieścić oralnie [co całkiem ciekawe, gdyż zgodnie z badaniami „Durexu”- a przecież oni akurat badania muszą mieć wiarygodne, chcąc utrzymać się na rynku- jakieś 23,5% polskich mężczyzn nie ma pojęcia, że mamy, Drogie Nieczytelniczki, takie oprzyrządowanie jak łechtaczkę, a z tych, co pojęcie owo mają, zlokalizować Ją umie około 63%... przy czym, jak wykazują inne dane tej samej firmy, dla blisko 90% Mężczyzn, ulubionym seksem jest seks czyniony im oralnie…] wracając jednak do owego Mężczyzny… ilość zachodu związanego ze zdradą [bo przecież uwieść trzeba Kogoś, narazić się na ryzyko, czas i miejsce zorganizować, co pochłania zdolności logiczne, finanse i uruchamia cały szereg kłamstw, że o późniejszych wyrzutach sumienia nawet nie wspomnę] w porównaniu tu z jej przyczyną, motywacją, wydaje mi się mocno niezrozumiałe, choć przy powyższych statystykach, atawizmach i poziomach testosteronów...?
i znów wyłazi kolejna różnica między Kobietami a Mężczyznami. na Wenus [na boku] poszukuje się bliskości, uwagi, docenienia i czułych słów, na Marsie po prostu seksu. i żeby było jasne, wcale nie uważam, żeby Wenusjanek potrzeby były wyższe, ważniejsze czy jakie tam kolwiek bądź, a ich zdrada, zdradą mniejszą, lepiej wytłumaczalną. po prostu opakowana jest w ładniejszy, emocjonalnie pokręcony papier…
hmm i ja, co absolutnie ostatnią jestem osobą, która na niewiernych pokrzykiwać z mównicy karcąco by miała, myślę sobie, że czasem chyba jednak fajnie jest być facetem...

czwartek, 25 sierpnia 2011

nobody's perfect?

szlag by to…
pewnego pięknego, choć niekoniecznie słonecznego poranka, na jednej z babskich wycieczek plebiscyt najpiękniejszych aktorek, aktorów, celebrytów i innych postaci nadających się na zalaminowaną listę osobistą [patrz Przyjaciele] czyniłyśmy. byłyśmy we trzy, we trzy skrajnie rożne osobowości, jeszcze skrajniej różniejsze gusta… sprzeczałyśmy się więc o boskich aktorów, o aktorki na ekranach międzynarodowych pokazujących swoje oblicze, piosenkarzy, piosenkarki i ludzi, co  niewiadomo skąd i po co na pierwszych stronach pudelka, ZoneRomantica i „Faktu” się pokazują… opinie na temat jednego nazwiska wahały się od „poszłabym z nim, oj jak poszła bez pytań żadnych”  do „na bezludnej wyspie, po pijaku  kijem przez szmatę bym nie tknęła”. różnice światopoglądowe umilały górską, dojaskiniową wędrówkę, pozwalały tworzyć dyskusyjne obozy „dwie na jedną” albo „jedna na jedną na jedną”… a że dysputy prowadzić lubimy, że ho!, szlak mijał dziarskim, bo sprzecznym często krokiem… aż w pewnym momencie, zgubna dla sporów jak się okazało kategoria „polska aktorka” padła… i wszystkie po jednej linii frontu stanęłyśmy jak raz. tempa zwolniwszy, w zadumaniu spokojnym i zgodzie na Annę Przybylską z lekką rezygnacją w głosie wskazałyśmy [i tak, Drogi Nieczytelniku, nijak nas obeszło, czy wielkie role Ofelii było dane jej zagrać, ba, czy dyplom sztuki aktorskiej w kieszeni, szufladzie czy gdzie tam bądź posiada…]
pech chciał, że w tymże momencie, milion kilometrów od nas podobnymi egzystencjalnej wagi dyskusjami Dwóch, czy iluś tam Młodych Mężczyzn zajmowało się zapamiętale. a że nie byli to Mężczyźni tak do końca mi znowu obcy, wyniki ich sondy międzybiurkowej dane mi było poznać. i cóż? któż jawił się na pierwszym miejscu Aktorek Zjawiskowych? tak, Drogi Nieczytelniku [zresztą, pewnie bardzo Cię to nie zdziwi] znów Anna P. to już było sporawo na moje skołatane serce i kompleksy, bo jakże to, można być tak bezapelacyjnie pięknym? jak godzi się taką urodą ludzi wokół onieśmielać? żeby jeszcze charakter podły, głupota jakaś, ale wiadomo, że gdynianka z założenia zła być nie może. no nie może. potwierdził to jeden wywiad, drugi, trzeci też cholera [nawet ten, przy którym zdjęcie skutecznie postem niedawnym w Cynamonie zapisywałam], potwierdzały też [i znowu chce się powiedzieć cholera!] doniesienia Tych, co gdzieś tam się z Oną Zjawiskowością na kinderbalu przedszkolnym zetknęli…

a na domiar złego dziś… [bo tak, Cierpliwy Nad Wyraz Nieczytelniku, to znów wstęp był tylko…] dziś przyszło mi zajmować się trójką dzieci [nie, żebym uległa nagłemu rozmnożeniu, pozbierałam po mieście cały nasz rodzinny Plan Pięcioletni po prostu]. wszystko było całkiem gites, póki pozwalałam 3, 8 i 13 latkom ganiać się w ulewie, taplać w błocie i zapewniać sobie inne, bosko niebanalne i brudno wrzaskliwe rozrywki. ale kiedy do suszenia przyszło… do zamknięcia ich w jednym pomieszczeniu doprowadziłam… Młody Cwany chciał zabawek Armagedonicy, czemu Armagedonica histerycznie się sprzeciwiała [bo młodsza może i owszem, ale głupia przecież nie jest], a to w całym rozbawieniu nakręcało tylko Młodego Cwanego, więc zabierał to, co Jej ulubione, zgodnie ze starogreckim prawem gościnności. Nastoletnia Urocza znowu, próbowała Młodego Cwanego utemperować, co byłoby całkiem fajne, gdyby Ten się Jej słuchał, a nie z nią kłócił… więc zamiast względnej ciszy, przez pół dnia mieliśmy Trzy Wściekłe Wrzaski w kanonie…

AAAAAAAAAAA!!! do tej pory kwadratową mam głowę, uszy zwiędłe, obłęd malujący się na twarzy [no dobrze, to znowu nie taki tymczasowy efekt], ale przedziałek ciągle się nie chce przyczesać, a spokój ducha drży skulony w kąciku bezrozumu… a przecież, spójrzmy prawdzie w oczy, jakąś tam wprawę w opiece nad dziećmi posiadam… [może dowodzenie Przestępczością Zorganizowaną  w liczbie stadnej jest jednak łatwiejsze do opanowania…?]
i tak dziś przypomniałam sobie o Annie P., bo w końcu ta Nieskazitelna Figura niedawno trzecie urodziła Dziecię, mąż jej za piłką gania od rana do wieczora, a Jej spokój ducha całkiem na miejscu się wydaje… chylę czoła [bez kpin teraz], chylę czoła z największym podziwem [i tak, wiem, że pełno jest pewnie na świecie Matek, co i 3kę i 4kę dzieci fajnie wychowć potrafi, i piękne są, i taszczą dzieci za Mężem po świecie całym i jeszcze do chwil słabości potrafią się przyznać bezwstydnie, ale mnie Ta się właśnie w oczy rzuciła].
i szlag by to…
mówię Wam, Bóg stworzył Annę P. Kobietom na złość.
i było jej też dorysować te atletyczne wąsy ;)

środa, 24 sierpnia 2011

trzy pokolenia w jednym, małym, czerwonym aucie, czyli co wynika z rodzinnych sprawunków

lato się kończy, turyści powoli zwijają manatki, plaże pustoszeją dziennie, żeby wieczornie zapełniać się tubylcami, bo im to akurat coraz chłodniejsze noce bardziej w duszy grają niż przeszkadzają. świat wraca do normy i nawet pogoda jakby zładniła się na tę okazję. i nie wiem teraz, czy w przypływie słońca na zachmurzonym przeważnie ostatnio niebie, czy z tej radości, że urlop mój końca dobiega, coś mnie podkusiło i całkiem pochopnie, nieroztropnie i jak tylko bądź zgubnie zaproponowałam Rodzicom, że wybiorę się z nimi do Centrum Handlowego dokonywać jakichś super hiper ważnych zakupów, bo im się w książeczce odzieżowej braki poczyniły. już w momencie wypowiadania krytycznego „To może ja pojadę z Wami…” czułam podskórnie, że jakieś misternie przez lata wypracowywane mechanizmy obronne mi puściły, że coś tu niby moim głosem, ale przecież totalnie nie moim wnętrzem się wypowiada… że jakiś Obcy opanował moje struny głosowe, ba, bezrozum mój nawet i stacza mi ostatnie dni urokliwego lata po równi pochyłej, prosto w przepaść między płatnością kartą, gotówką, bluzką ładną, ale nie za te pieniądze, plotkami o sąsiadce jednej, drugiej i peanami na cześć Armagedonicy [jak na porządnych Dziadków przystało]…
Drogi Nieczytelniku, nie zrozum mnie źle, ja bardzo kocham Rodzicieli Moich, bo przecież tak się dzieje, że kochać Rodzicieli należy. ba, uważam też przeważnie, że całkiem Oni  w porządku są [no dobrze, od czasu przynajmniej, od kiedy z nimi nie mieszkam] ale wspólne zakupy??? odzieżowe??? z własnej nieprzymuszonej woli??? odkładając słuchawkę, już wiedziałam, że noc w oczekiwaniu spędzę bezsennie…

jak to się dzieje, Nieczytelniku Nieoceniony, że przychodzi taki moment, dzień taki, kiedy zaczynamy na Rodziców własnych, na prakrew krwi naszej i prakość kości przecież patrzeć jak na kosmitów oczułkowanych? i to nawet nie dlatego, że tak różni są od nas. sama zdecydowanie za często łapię się na tym, że powielam zachowania Rodzicielki Mojej, których to nie znosiłam w dzieciństwie i których jako zbuntowana i rogata nastolatka zarzekałam się nie popełniać nigdy, nigdy i jeszcze raz NIGDY! a teraz, jakimś sekretnym, tylko genom i wychowaniu wiadomym sposobem, raptem staje się tak, że oburzam się jak Mama, śmieję się jak Mama, w ogóle reaguję jak Mama …[hmm i nawet czasem wydaje mi się to mądre…] a jednak, mimo tych podobieństw, w pewnej chwili świat, w którym toczą się sprawy Rodziców, światem nam zupełnie nieprzystającym staje się… jak na zakupach dzisiejszych…

a na zakupach dzisiejszych okazało się, że rytm świata Rodzicieli Moich, kierunek jego i wszystko w zasadzie wyznaczać zaczęła Trzyletnia Generał Armagedon [do tego stopnia, że dziwiłam się nawet, iż Mama Moja zdecydowała się nabyć sukienkę, która Generałowi do gustu nie przypadła]. zażądawszy frytek, Generał zarządziła zbiórkę, Dziadków sobie kolejno odliczyła i marszem do michy z frytami prowadzić się kazała… jako że jadłodajni w galerii rząd cały albo i ze cztery, a każda jakąś niemożliwą do zniesienia wadę posiadała, a to dla Taty Mojego, a to dla Mamy Mojej a to wreszcie dla Generalicji, przesiadaliśmy się z miejsca na miejsce trzy razy, kelnerów zdumionych, zawieszonych nad rozłożonymi menu zostawiając za sobą jako spustoszenie jakie. przesiedlibyśmy się jeszcze razy pięć, ale w desperackim kroku lody zarządziłam, mając świadomość, że lodziarnia tam tylko jedna [ i tak, wiedząc, że na lody czekoladowe Generał przytaknie ochoczo]… owa ustępliwość Brygady Kryzys we wszystkim, czego Jej Armagedonica zażyczyła [oczywiście, bez słuchania sprzeciwu szczeniackiej przecież, własnej córki], urokliwie przeplatało się z wieściami zza sąsiedzkiego frontu, opowieściami pt. za moich czasów to było nie do pomyślenia i powtarzaniem 346ty raz tych samych, sprawdzonych historii o skręconej kostce Ciotki Niemożliwej do Zniesienia, bo powtarzającej po 346 razy te same historie… [funkcja replay widać też z genu do genu jak z ręki do ręki przechodzić lubi…] i nie, żeby mnie to wszytsko jakoś mocno irytowało, bo przywykać zaczynam do pewnej cyklicznośći zdarzeń, ale...

ale wysadzili mnie w końcu Rodzice Kochani z auta w centrum miasta, i nagle… nagle ptaki zaczęły śpiewać ćwierkliwiej, słońce jakoś przychylniej na mnie spoglądać poczęło… dwie godziny przy latte dochodziłam do siebie i do tego, gdzież mocne dawniej charaktery, rządy silnej ręki i nade wszystko niepowtarzalność Rodziny Mojej się podziały, a i tak w efekcie włosy dla odreagowania same fryzjersko na krótko się ściąć pozwoliły… ;)
podobno niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale widać daleko się od niej odturlać potrafi…

PS DO POPRZEDNIEGO POSTA
a jeśli chodzi o drugi odcinek procesu usportowienia, to [mimo wymiany wspomnianego wczoraj sprzętu na cichobiega, czy tam cichojada] dziś z kolei rowerowanie bardziej wspinaczkowy survival przypominało niż jednośladowe po szosach pomykanie… ale za to, kto się może takim z siodełka widokiem pochwalić…?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

a rewolucyjny miesiąc później...

proszę bardzo. nie spostrzegłam się nawet, a tu trrrraaach i minął miesiąc mojego parapisania. i od razu ileż to zaskoczeń znów. 28 postów na tych 31 dni bowiem niejako poddaje w wątpliwość moją zapowiadaną we wstępie niesystematyczność, a niewiarygodnych blisko 1800 wizyt w Klacz Cafe naraża na szwank jej spodziewaną przeze mnie, skrajną niepoczytność [nie mylić z niepoczytalnością, bo tej zaprzeczać mi nijak nie uchodzi przecież]. oczywiście istnieje możliwość, że poza Wiedźmami, cała reszta gości to włóczędzy omyłkowi, którzy w ferworze poszukiwań możności rozmnożenia swojej hodowli ogierów wdepnęli i tutaj, ale chyba naiwnie wolę wierzyć, że po prostu komuś spodobała się poranna kawa w towarzystwie  kobiecych, nie do końca mądrych przemyśleń…

idąc za ciosem, jako że litery moje światło dzienne ujrzały, nic nie wybuchło, ja ciągle oddycham, a i za miejską pochodnię nie robię, gorejąc ze wstydu [mimo słodkich docinków Młodych Literatów], spragniona nowych rewolucji a zapewniana stale, że ruch to zdrowie [choć mając świadomość, że na rozum mój to już i tak pomoc żadna skuteczną nie będzie], postanowiłam dziś nos sportowo za drzwi wystawić. pamiętna, że kiedyś na rowerze jeździć umiałam, uprosiłam Mężczyznę Mojego Domowego, co by wehikuł ów odgruzował, odpiwniczył i zdatnym mi do jazdy poczynił. ku zdziwieniu mojemu, jakiś niespełna kwadrans mu to zajęło [i na pewno prędkość wykonywanych czynności uzależnioną nie była od przytachania do domu nowych elektronicznych, dolutownicowych zabawek...]. w pełni sprawną maszynę otrzymawszy, ja z kolei pełna optymizmu na rower swój prawie górski a czerwony wsiadłam, muzykę wartką w uszy wpuszczając i zdumiona, że jeszcze pamiętam, jak to się robi, na drogi rowerowe ruszyłam. radio podśpiewywało głośno, ja nieco ciszej… no dobrze, mając wciąż w głowie nabalkonowy swój niegdysiejszy występ zupełnie cicho, w zasadzie to poruszałam tylko ustami, bo tego moja natura niespełnionej wokalistki nie mogła sobie odmówić. wszystko było piękne, domy mijały mnie w tempie niezwykłym, wiatr rozwiewał włosy i takie tam… tylko… tylko ludzie coś dziwnie na mnie spoglądali… kiedy przejeżdżałam, wzrok znad gazety podnosili, dziwnie się uśmiechając, zza ogródkowych pokali wyglądali, szepcząc coś pod nosem… pierwsze wytłumaczenie podpowiadało, że widać słonice rowerujące dość rzadko przez miasto przejeżdżają, ale… ale wtedy radio moje zatrzeszczało i wyłączyło się zupełnie, ustępując miejsca w uszach ujmująco oryginalnemu dźwiękowi, leżącemu gdzieś pomiędzy zgrzytem a skrzypieniem pedałowym. i nagle jasnym się stało, czemu ludzie rozstępowali się, nie wiedząc skąd zorientowani, żem ZA NIMI przecież koło w koło postępowała…
tak więc pomykałam sobie dziarsko przez miasto: prawy pedał… lewy zgrzyt… prawy pedał… lewy zgrzyt… a pod górkę… łooo matko. obudziłam niemowlaka w nosidle sztuk jeden, wystraszyłam psy sztuk trzy… takim to stuningowanym tłumikiem Mężczyzna Mój Domowy podpisał się pod doprowadzeniem do używalności roweru mojego… i jak tu zaufanie w związku budować?
choć z drugiej strony, jakby się dobrze nad tym i nad sobą zastanowić, w końcu cud, że hamulce działały sprawnie…

papier na miłość?

-No i powiedziałam Mu, żeby poszukał, pobawił się, sprawdził, poszalał. Jej powiedziałam to samo. No przecież to bez sensu jest, Oni tacy młodzi są. ­– kuzynka wprawiła w osłupienie współbiesiadników na jednej z imprez rodzinnych, komentując uroczy skądinąd związek, swojego dwudziestodwuletniego syna [tak, jestem starą ciotką] i jego rok młodszej Pierwszej Miłości. przy stole nie wiedzieć czemu zapanowała krępująca cisza, dopóki Mama Moja nie rzekła „No chyba zwariowałaś”. wcale nie sądziłam, że zwariowała, ba, byłam tego samego zdania, co kuzynka, ale że naprzeciw Własna Teściowa z sałatki wyłuskiwała nielubiany groszek, konformistycznie ugryzłam się w język.
- No, ale niestety spojrzeli na mnie jak na kosmitę i stwierdzili, że gadam głupoty. – zrezygnowanie westchnęła Wielka Rodzinna Deprawatorka.

pomyślałam sobie, że w ich wieku powiedziałabym jej dokładnie to samo. etos romantycznej miłości pięknie spowijał studenckie lata i zwiewnym krokiem w białej sukni prowadził prosto przed ołtarz. nie tylko mnie. nie pamiętam żadnej markotnej panny młodej, żadnej nierozpromienionej nie kojarzę. jeśli wtedy ktoś opowiadał o małżeńskich kryzysach, zdradach, kłótniach, wyprowadzkach, pełne pięknej, acz naiwnej wiary twierdziłyśmy „to nie my, nam się to nie przydarzy”, a jednak… a jednak gdyby się zastanowić nad wiernymi, szczęśliwymi małżeństwami z dłuższym stażem dziś, to mogę wyliczyć kilka jedynie i to pewnie tych, o których życiu wiem tak mało, iż tylko tyle, że istnieją…
hmm to jakby ta fajna, zachwycona sobą miłość grzęzła gdzieś między niepozmywanymi garnkami, potykała się o przysłowiowe porozrzucane skarpetki, skręcała kostkę na koncertach, gdzie jedno skacze pod sceną, a drugie modli się, żeby znów założyć kapcie, zdzierała gardło między jednym a drugim poglądem na wychowanie dziecka, zaczynała ciążyć obładowana zakupami, wózkiem, praniem, stresem w pracy i wiecznym „no nigdy się Ciebie nie mogę doprosić…” albo bólem głowy w sypialni… to, co unosiło, ulatuje, zostawiając jakieś niezagospodarowane miejsce w duszy… wybory stają się trudniejsze, a bycie razem przypomina czasem walkę z samym sobą. Kuczok napisał gdzieś, że to spora krnąbrność i pycha wobec losu, przysięgać małżeńsko to wszystko, co małżeńsko przysięgać się zwykło, bo przecież nikt z nas nie wie, co stanie się jutro, za miesiąc, rok… jacy będziemy za lat 10… kojarzy mi się to z wyzwaniem niezatapialności, rzuconym oceanom przez twórców Titanica…
heh, ostatnio usłyszałam, że transakcje biznesowe sprawdzają się dlatego, że umowy są terminowe. mamy datę rozpoczęcia i datę zakończenia. jest jakiś punkt zaczepienia, termin dokonania rozliczeń. w małżeństwie to niemożliwe, a bezterminowość realizacji postanowień skazuje je na niepowodzenie… padł nawet domorosły, chałupniczy powiedziałabym pomysł, że deklaracje w związkach powinny być zawierane na zasadzie trzyletnich kontraktów, gdzie po upływie daty końcowej, można bez wyrzutów decydować, co dalej. hmm ani to wzniosłe, ani romantyczne, bardziej przypomina spółkę niż miłość. a jednak…
a jednak niemiecki psychoterapeuta, zajmujący się terapiami małżeńskimi proponuje zawieranie umów, umów jak najbardziej pisemnych [bo pamięć ma ulotną skłonność do przeciągania faktów na własną stronę], jak najbardziej szczegółowych i „faktycznych”, może pozbawionych jedynie ingerencji prawników. ustalenia takie mają pomagać w określaniu spełnianej roli w związku, jego celu, mają odpowiedzieć na pytanie po co w ogóle ciągniemy tę codzienność, co zamiast lecieć na skrzydłach Amora, powłóczy powolnie,  potykając się o własne nogi? psycholog doradza, by odkopywać umowę taką raz na czas jakiś i modyfikować ją wedle potrzeb… omawiać, wprowadzać zmiany, dyskutować: ja będę wynosił śmieci trzy razy w tygodniu, a Ty przytulisz mnie wieczorem w każdą pierwszą środę miesiąca…? brzmi mrożąco krew w żyłach? w zestawieniu z innym psychologiem, który doradza umawianie się na seks i wpisywanie sobie małżeńskich pieszczot do kalendarza, chyba dość mrożąco faktycznie, mroźnie nawet. hmm okazuje się więc, że bycie z kimś na co dzień bardziej przypomina żmudnie gotowaną grochową niż ucztę weselną…
prawda jest jednak taka, że te psychologowe czary mary, to jakiś przepis na ponowne rozsmakowanie się w człowieku, obok którego tak bardzo chcieliśmy się budzić do końca życia, a którego pewnego poranka przestaliśmy rozpoznawać. przepis może skuteczny? tego nie wiem, bo przecież ja, mimo pewnie niejednych odchodzeń z tej wspólnej kuchni, receptury kontraktów i umów nie wypróbowałam. może w imię ciągłej wiary w ideał romantycznych uniesień? może z niezgody na fakt, że tyleż to doświadczenie codzienności zostawia z młodzieńczych marzeń o porywach Romea i Julii [choć przyznam szczerze, że trudno sobie wyobrazić młodego Montekiego wynoszącego śmieci do zsypu i jego ukochaną cerującą werońskie portki]…
hmm chyba powinnam zamknąć tę maszynę z całym dobrodziejstwem psychologicznych, internetowych przepisów i po prostu iść się przytulić? dobranoc.

niedziela, 21 sierpnia 2011

50/50, czyli rodzice na wakacjach

i wrócił Mężczyzna Mój Domowy z Wielkiej Przyprawy. po lekko ponad dwa tygodnie trwającej nieobecności dyktowanej zdobywaniem mórz i niderlandzkich lądów Rodzina powitała go radośnie, okrzykami Aleś się opalił, a jak schudłeś, no świetnie wyglądasz, świetnie, opowiadaj… A Mała Armagedonica, to musi wisieć na Tobie bez przerwy! to prawda, Ona wisi bez przerwy i to prawda, On wygląda świetnie. tylko nie wiedzieć czemu, jeśli przypomnę sobie mój powrót z tygodniowego, babskiego wypadu do Nieważnegdzie, nie ma w tych wspomnieniach ani okrzyków, ani salw entuzjastycznych, a oschłe raczej w wyrazie No i jak było? oczywiście, istnieje możliwość, że nie opaliłam się specjalnie, że nie wyglądałam świetnie, bo to, że nie schudłam, to nawet pewne. i nie o brak komplementów tu chodzi, a o różnicowanie jakieś wjazdów rodzicielskich.
kiedyśmy plany wakacyjne Rodzicielom Naszym nakreślali, z oczywistym zrozumieniem przyjęto wypad całorodzinny, z najwyższym zainteresowaniem i troską potraktowano morskomilowe Mężczyzny Mojego z domu ubywanie, ale na wieść o opuszczeniu gniazda przez Matkę Nieopierzonego Smroda ciężkie zawisło w powietrzu zdanie: No, ale chyba wybierasz się  z Dzieckiem? nie wybierałam się. to było dla rodziców moich aż nadto, ton wypowiedzi Rady Starszych wyraźnie zdradzał zdegustowanie pełne, jakobym Trzyletnią Biedną Dziewuszkę pod przytułkiem z pudełkiem zapałek miała zostawić, a nie z Jej Ojcem własnym, rodzonym, co słowo daję, w starciu Armagedonica- On, ma pewne sukcesy.
niezrażona opiniami wokół, jako Najwyrodniejsza z Matek Wyrodnych, zostawiwszy Instrukcję Obsługi, zestawy ubrań na dni ciepłe, zimne i niewiadomo jakie [nie, żebym nie ufała ojcowskiej stylizacji albo żeby zależało mi jakoś bardzo na kolorystycznym góry z dołem dopasowaniu, ale dlatego, iż już wcześniej okazało się, że pidżamę z dresem pomylić jest niezwykle łatwo…], upewniwszy się, że stołówka babcina otworem każdego dnia na utrudzonych Pracujących i Brojących czeka, strony swe rodzinne bezczelnie i bezwyrzutnie opuściłam. Domownicy Moi poradzili sobie nad wyraz, nikt nie zginął, dom nie spłonął… a jak troskliwie, zaangażowanie i ponad granice sprawnie, i oporządliwie, dowiedziałam się od wszystkich, co poczynania Biednego, Pozostawionego Samemu Sobie Ojca śledzili z tchem zapartym i łzami wzruszeń  w oczach.
Mężczyzna Mój Domowy jakoś wielkiego halo nie robił z faktu, iż przyszło mu odbierać Armagedonicę  od Rodziców Swoich, wracając z pracy po 17, stołować się tam do 19, po czym do domu przybywszy, Dziecię wykąpawszy [mam nadzieję] kłaść Je padnięte do łóżka… czyny te jednak w rodzinie wiekopomnymi ogłoszone zostały, a Armagedonowy Tato wzorem wszelkich cnót ojcowskich stał się, kłam kładąc wszelkim pogłoskom o męskim w rodzicielstwo niezaangażowaniu...
zasłużywszy więc na wypoczynek, nic dziwnego, że dziś jako bohater porejsowy, niemalże narodowy powitany został. nikt mu jednak nie powiedział, że przez te dwa tygodnie z górką żona jego jakoś sobie radziła z Armagedonicą, spędzając z nią dnie raczej całe… wszak, że nikt nie zginął a dom nie spłonął, widzi… zresztą, co w tym nadzwyczajnego, z Matką przecież Dziecko zostało…

hmm i tak sobie myślę, że mogą sobie być te tacierzyńskie [nawet  wordowski słownik z uporem maniaka poprawia na macierzyńskie],  te akcje społeczne: szczęśliwa mama = szczęśliwe dziecko, ale równouprawnienie w domu [choć słowo daję, że Tato Armagedonicy, Tatem jest na szkwał] to raczej mit niż perspektywa…

sobota, 20 sierpnia 2011

o Losie! uchowaj przed takimi trenerami! [przynajmniej polską reprezentację]

hmm obiecałam kiedyś, że odkryciami na temat pewnej strony na swój sposób urokliwej podzielę się na Klaczy, bo w ujmującości swojej nijak zapisy tam poczynione przejść obok mnie nie potrafią obojętnie…
aby nie zaburzać konstrukcji wynurzeń, pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment [żeby też nie zostać posądzoną o wyrywanie czegokolwiek z kontekstu]. nadmienię tylko, że autorem słów tych jest niejaki uwodzenia trener, propagator/autor [niestety nie jest to do końca jasne] publikacji zatytułowanej Uwodzenie dotykiem. Zasady skutecznej eskalacji [???!!!]. trener, który na stronie, w jednym ze swoich postów pisze, co następuje:

„Zamieszczam tu parę ostatnich wniosków.
„Bo ja taka jestem”
Często słyszałem takie tłumaczenie z ust kobiety. Ty pewnie też. To bez znaczenia. Kobiety trzeba uczyć tego, że mają ponosić konsekwencje swoich działań. Nie ma taryfy ulgowej. Jak ktoś ukradnie coś w sklepie to tłumaczenie policji – Jestem kleptomanem i już taki jestem – jest bez znaczenia, trzeba ponieść konsekwencje swoich działań.
Kobieta jest emocjonalna.
A mężczyzna nie jest? A czy kobiety tak często liczą się z naszymi emocjami? Nie, bo teraz mężczyzna ma być wszystkim i niczym. Nam, też często zależy i one mają to w dupie. Mają do tego prawo, ale my też mamy prawo żądać respektowania naszych emocji. Pomyśl ile razy pozwoliłeś na traktowanie przez kobietę w sposób, który byłby nie do zaakceptowania gdyby tak zachowywał się wobec Ciebie Twój kolega?
Szacunek
Tutaj warto zwrócić uwagę na to czy kobieta szanuje Ciebie, Twój czas, Twój wkład w relację.
Myślisz, że po kolejnej nocy, gdy dostajesz buta o 4 nad ranem bo zrobiłeś swoje i lądujesz In the middle of f**ckin nowhere, coś znaczysz? Po prostu zostałeś pięknie wyruchany (to dobre słowo…) w celu poprawy wątpliwego humoru przypadkowej kobiety. Ile z tych kobiet, z którymi przeżyłeś jednonocną przygodę napisało sms’a – Czy bezpiecznie dotarłeś do domu?
Czy gdybyś Ty wywalił od siebie kobietę po seksie o 4 nad ranem to byłoby ok?
Żaden mężczyzna nie powie tylu przykrych słów drugiemu mężczyźnie co kobieta.” David X
Uwodzisz kobietę, czy siebie.
Ludzie w relacjach, kontaktach, rozmowach rzadko rozmawiają ze sobą. Rozmawiają tak naprawdę ich traumy, rodzice, uprzedzenia, przekonania, interesy, bliscy, byli partnerzy i całe to gówno jakie wtłoczono im do głowy.
Facet podchodzi do kobiety i nie szuka w niej kobiety. Szuka poprawy swojego stanu, uleczenia kompleksów, podbudowania własnej wartości. Tu nie chodzi o kobiety, dawno przestało, niestety. Dlaczego się boisz co pomyśli o Tobie kobieta, której jeszcze nie poznałeś? Powiem Ci dlaczego, bo sam masz jakieś wyobrażenie tego jaki powinieneś być w kontakcie z kobietą. Wiesz, że jest na tej linii zgrzyt, wiesz, że znowu będziesz czuł się jak gówno, bo nie masz kompetencji (bez znaczenia jest tu miejsce i czas). Nawet jak będziesz ją miał to i tak nie przewidzisz tego co kobieta ma w głowie.
People = Shit
Nic nie znaczymy. Jesteśmy wymienialni. Facet teraz znaczy tyle co para butów, która się zużyła. Facet teraz jest przystanią na drodze życia kobiety. Kobiety wymagają od nas, abyśmy byli wszystkim i niczym. W większości przypadków jesteś jedynie częścią jej planu. Tu nie chodzi o Ciebie, ale chodzi o jej plan. Spróbuj powiedzieć kobiecie, której na Tobie zależy, że nie chcesz teraz być w żadnym związku, ale będziesz z nią spędzał czas. Będzie miała to co dostałaby od Ciebie kobieta w związku, ale bez prawa dania Ci na  czoło stempla „mój”. Wiele kobiet w tej sytuacji zareaguje wpychaniem Ci do gardła poczucia winy, braku odpowiedzialności, a nawet zerwie kontakt. Dowiesz się, że nie jesteś już tak zajebistym facetem, jak Ci mówiła, aby być z Tobą mimo tego, że nie dasz się określić jej facetem. Nie wpasowałeś się w plan, więc wyp…laj!
Kobiety nie mają za grosz samokrytyki
Kobiety oczekują od mężczyzn fajerwerków, a same jak podchodzą to nie dość, że im kolana „grają jak organy na niedzielnej mszy” to jeszcze zaczynają rozmowę od:
- Jak się bawisz?
- Masz papierosa?
- Masz ognia?
A jak faceta zaczyna tak rozmowę to go wyśmiewają.
Czy myślisz, że kobiety przejmują się tym czy facet jest z jej ligi? Albo zastanawiają się czy mam u niego szansę?
Pamiętaj:
- Ona nie jest zaniedbana i brzydka, ona ma ciężki okres w życiu.
- Ona nie jest gruba to Ty jesteś nietolerancyjnym ch…, bo ona Cię nie podnieca. To Twoja wina, że Ci się nie podoba, a nie jej, że wp..la jak świnia.
- Ona nigdy nie zdradza, ona przeżywa przygodę, bo „zabija” ją nieskończona perfekcja jej związku. Musi uwolnić swoją kobiecość, przy kimś kto ją w końcu docenia . A Ty, mężczyzno, zwyczajnie bzykasz na boku i jesteś ostatnią świnią!
Przemyśl to co przeczytałeś. Zobacz rzeczy takimi jakimi one są.”

a kilka wpisów dalej: Otwórz się na innych i pozwól im to dać Tobie.

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!! prosi się o komentarz? można to skomentować w ogóle?
jeju, chyba tylko pozostaje poprzepraszać się nawzajem. Kobiety za to, że on jednak jest Mężczyzną, a Mężczyzn za Kobiety, które dają się mu uwodzić…

piątek, 19 sierpnia 2011

"zostałem... wyklętym metafizycznie. i własnoręcznie."

chwiejnym krokiem, w pomiętej, brudnej marynarce, bełkocząc niby do Kogoś, niby do Siebie, podpierając się o obdrapany mur, jedną z prawie głównych ulic miasta idzie, nie, nie idzie – próbuje iść pijak. nikt go nie słucha. nikt poza tym, do kogo wydaje mu się, że mówi i mnie. ja bowiem, mam ten tajemny, na wskroś hipnotyczny dar, dar, który powoduje, że wszyscy i ci lekko podchmieleni, i ci pijani, i spici dokumentnie koło mnie siadają w autobusie, do mnie podchodzą na przystankach, mi opowiadają historie swoich złamanych, rozpękniętych na miliony drobin jak zbite lustro życiorysów, ba, nawet czasem dla mnie śpiewają… o Hendrix’ie douczał mnie już wytrawny, wstawiony muzykolog, na temat dobra i zła, i szeroko pojętej moralności  dyskutował ze mną pijaniusieńki krakowski kloszard, a po angielsku, w nocnym autobusie komplementował mnie i obdarowywał całkiem nową parą skarpetek ululany poliglota...
kiedyś w tramwaju zaczepił mnie pijaczyna, który po krótkiej wymianie zdań zaczął namawiać mnie do startowania w wyborach przynajmniej na prezydenta miasta. Heniu, jak chyba wolno mi już dziś napisać, bo przecież wszyscy oni po dżentelmeńsku przedstawiają mi się, wracał prawdopodobnie właśnie z jakiejś niewyobrażalnie karkołomnej i wyczerpującej wyprawy. hmm raczej nie będzie nadużyciem, jeśli przypuszczę, że stoczył jakąś powalającą, spektakularną bitwę, bo jego rozcięty łuk brwiowy krwawił dość obficie. musiał jednak być z tych 100% macho, bo zdawał się nie przejmować tym zbytnio, rysując przede mną świetlany obraz oklaskujących mnie wyborców, bom taka mądra… po czym zaś moją obezwładniającą mądrość wywnioskował? otóż po tym, że zza ucha ołówek bezczelnie mi wystawał, co zdarzało się czasem, kiedy wracając z uczelni, w ferworze podyskusyjnych wrażeń, zapominałam go schować do piórnika… wysiadając z tramwaju, Agitator Mój Osobisty, kulturalnie, choć z niemałym trudem pożegnał się, bełkotliwie krzycząc na odchodnym: Tylko przemyśl te wybory!
zaraz przypomina mi się taka anegdota, przytoczona przez Pilcha w jakimś wywiadzie, kiedy to wydawszy świtem swoje ostatnie moniaki na gazetę, zaczepiony przez Tego, Któremu Brakuje Złotówki a rozumiejący przecież potrzebę suchości Pisarz, odpowiada, że tylko wejdzie do domu, weźmie drobne i zaraz będzie wychodził, więc ów Potężny  Brak Potrzebującemu uzupełni, na co słyszy rozbrarające: Ale czy ja mogę Panu zaufać? heh, gdzieś drga we mnie struna rozczulenia na takie historie… jak taka krótka wizyta w Cafe Sztok…

Wiedźmy twierdzą, że ściągam tych Steinbeckowskich paisanos z promienia 9 km głównie po to, żeby zrobić im na złość… ja wiem, że mam jakąś dziwną słabość do straceńców, po prostu nie umiem się odwrócić...
dziś mijałam parkometr, zepsuty parkometr. młody, niemal urokliwy mężczyzna kopał go z wzruszającą złością, mówiąc pełen pretensji do swojej kobiety, że w tym mieście kurwa nic już nie działa jak powinno. kopniak nie zmusił maszyny do wyplucia ani biletu, ani monety. na śmietniku tuż przy parkometrze siedział taki kloszardowy, siwobrody, wsparty na kuli, w brudnej, czerwonej baseballówce, lekko tylko wcięty Prawie Wieszcz. opowiadał coś zapamiętale. sobie oczywiście, bo nikt go nie słuchał. często tam przesiaduje, na tej swojej doskonale okragłej loży szyderców. skąd to wiem? bo kiedy jakiś czas temu zaparkowałam przypadkiem nieopodal, zanim wrzuciłam moniaki do Tego parkometru, usłyszałam za sobą delikatnie chwiejne w tonie: Ślicznotko, Ślicznotka tu nie wrzuca, popsuty jest, zeżre diabelstwo i na wino zbraknie. wszystkim od tygodnia zżera, ustrojstwo takie, pfu [tak, splunął siarczyście] postawili, psie krwie, za moich czasów tego nie było… Ooo, tamten Ślicznotko, tamten tam to działa...

heh, taka to ta nasza informacja turystyczna...

czwartek, 18 sierpnia 2011

"łomot za nieprzynależność"???

-Na kawę? A z kim Ty o tak nieludzkiej dla ludu pracującego porze idziesz na kawę?
- Jak to z kim? Z Przybylską i Baką.
- Co? Tyś już do reszty zdurniała? – spojrzała na okładkę Twojego Stylu, którą wymachiwałam jej po drugiej stronie ulicy – Więc sama idziesz? Do knajpy? Ale wiocha!!
- Sama jesteś wiocha! - uśmiechnęłam się do swojej zachwili pachnącej mi świeżo mielonymi ziarnami…

taką to uroczą videorozmowę przeprowadziłyśmy na głównej ulicy mojego miasta dziś w samo południe. videorozmowę w 3D [a moze w 4D nawet?], bo Wiedźma stała w swoim biurowym oknie, odgrywając panienkę z okienka, ja zaś na chodniku poniżej…a żeby krzykiem nie wystraszyć biednych i tak już pokrzywdzonych pogodą turystów, dialog prowadziłyśmy kulturalnie, z telefonów skwapliwie korzystając. tak to się ma dziś współczesna, prawie lesbijska wersja Romeo i Julii. z tym, że Romeo po scenie balkonowej nie miał przed sobą przepysznie kuszącej latte w uroczym Cynamonie… i Julia nie krzyczała do niego, że Wiocha!

zastanowiła mnie ta wiocha…czy singlom nie wolno/ nie wypada chodzić do knajpy? singlom „na dłuższą metę” i singlom chwilowym, jakim ja byłam w tym momencie? zresztą, co za różnica chwilowy - niechwilowy, człowiek sam jeden przy stole, to sam jeden przy stole, nie ma co doszukiwać się głębszej ideologii. mnie zdarza się łazić samej po knajpach, zdarza mi się zjadać samej obiad i wypijać do tego kieliszek wina. nigdy nie pomyślałam, że to dziwne, nigdy nie sądziłam, że może to być odbierane hmm no właśnie, jak? żałośnie? tak, chyba żałośnie. można zatem pójść samemu na spacer, można na kogoś w kawiarni czekać, można wstąpić na kawę w ramach  odpoczynku od spaceru matczynego, jednak obowiązkowo z wózkiem, ale kiedy sama kobieta wchodzi do knajpy, nikt się do niej z menu nie rzuca [bo i po co? skoro pewnie i tak zaraz ktoś dołączy] dziwne to obyczaje. usłyszałam niedawno od Niezwykłej Zupełnie Kobiety, że nie lubi siadać sama przy publicznym stoliku, pokleiłam to z moją ostatnią wizytą w Pizzy Hut i chyba już wiem, dlaczego… widać samotnie wypić kawę, to już całkiem zakrawa o grzech…
a ja uwielbiam smakować te chwile wyjęte spod prawideł czasu... jakby w mechanizmie tego wielkiego, pędzącego zegara zrobiła się nagle dziura i pozwoliła przez nieuwagę trybikom niedbale rozsypać się po kawiarnianym stole… mam swój ulubiony, cynamonowy stolik, wybieram fotel naprzeciw okna, gdzie swobodnie mogę bawić się w podglądacza mijającego mnie świata, gdzie dostrzegę mężczyznę w szortach w haftowane, błękitne niezapominajki i smutno ciężki krok Kobiety z czarną torebką, gdzie fajny kelner ukradkiem zerka na niebotycznie długie nogi przechodzącej dziewczyny… jest ruch, mgnienie, stawanie się światów i tęsknot tak bardzo mi obcych. ta rozmaitość pozwala zapomnieć o sobie i po prostu celebrować chwile, zanurzając usta w kawie i przerywając nimi misternie ułożoną na piance pajęczynę z syropu czekoladowego… hmm szczerze? nie wyobrażam, odmówić sobie tych uroczysk, tylko dlatego, że ktoś inny nie wyobraża sobie, że można po prostu błogostanić się samotnością…
tym sposobem w filiżance zrobiło sie pusto, a mi z braku kartek przyszło zapisać całe zdjęcie pięknej Anny P., ale chyba nie będzie miała nic przeciwko, zresztą i tak wygląda lepiej niż pewien Debiutujący Pisarz, którego fotografia kiedyś w prezencie otrzymała atletyczne wąsy…
ale za karę, że nie noszę klawiatury ze sobą, przyjdzie mi to wieczorem przepisywać… a potem… a potem patriotycznie zasiądę i obejrzę mecz, a jak!


PS [prawie na temat] no i mecz obejrzałam. [przecież bycie kibicką zobowiązuje!] w zasadzie tylko posłuchać chciałam, zamknąć oczy, może zdrzemnąć się chwilę, w końcu i tak krzyczą, kiedy gol, więc w newralgicznym momencie obudzą człowieka uczynnie… a że mi ostatnio kabelki w głowie coś dziwnie nie chcą stykać, to i drzemka na przewodzenie zbawiennie wpłynąć może… ale gdzie tam się dało posłuchać?! kurka wodna, lepiej jakby komentatorzy pokrzykiwali „żółci”, „czerwoni”, toć z samych nazwisk poza Wilkiem, Małeckim [co to na niego teraz już wszyscy młodzi chłopcy strzyc się będą – bo oby nie na Gościa z koszulki] i może jeszcze kimś, kto się do piłki spektakularnie jakoś nie dopchał, nijak się wykumać nie dało, czy to nasi czy to nie nasi strzelają… nie wiadomo zatem było- kląć siarczyście czy się cieszyć? jeju ja nacjonalistą nie jestem, ale gdzie 100% polskiej piłki w piłce polskiej?
z rozpędu chyba już przełączyłam na jedynkę. a tam… nazwiska jakieś bardziej osłuchane a i trener przystojniejszy… [uff, w całym tym zamieszaniu zapału kibica, wreszcie jakiś ludzki odruch ;)] i ja nie wiem? im ładniejszy stadion, tym częściej padają gole? ktoś jeszcze zauważył tę prawidłowość?

środa, 17 sierpnia 2011

neverending sex story?

zdarza się czasem, że jakiś temat nachalnie mnie prześladuje, łazi za mną, wpycha się w kieszeń, na ekran, na monitory, włazi z książką pod poduszkę… czai się z tyłu podstępnie dopóki się nie odwrócę i z nim nie pogadam… przyszedł czas chyba na obejrzenie się za siebie dziś, bo zaczynam się obawiać, że ten przyjdzie mi zaraz znaleźć mglistym porankiem we własnym łóżku…
obejrzałyśmy ostatnio Sex Story… hmm film jak film, uroczy w prostocie, zabawny momentami, a bukiet marchwi i Bloody Sunday rozbrajające… jak na prawdziwą komedię romantyczną przystało oboje śliczni [ i tak, znów stwierdziłyśmy, że szczerze nienawidzimy Natalie Portman i że obie chcemy nią być natychmiast, i bynajmniej nie dlatego, że Ashton Kutcher podawał jej do łóżka zupę Nbolącąmacicę] na ekranie oczywiście wygrała miłość i w ogóle było tak, jak nigdy nie jest naprawdę… ale nie o tym, nie o tym…
chodzi o samo założenie takiej relacji/związku [??? – czy można spotkania na sam seks nazwać związkiem?], które między tych dwojgiem jest proste a i genialne w swej prostocie – wystarczy sms, telefon i on jedzie do niej, ona do niego czy tam oboje jadą gdzie bądź, żeby uprawić dziki, namiętny, obłąkańczy, czyli fantastyczny zupełnie seks. bez zobowiązań, bez czułych słówek [tu do czasu rzecz jasna]… jeden z moich ulubionych filmów zaczyna się od tego, że kobieta co środę przychodzi do mężczyzny, żeby w całkowitym milczeniu się z nim kochać [można mówić kochać  w takiej sytuacji? pieprzyć byłoby lepsze?] hmm…
dziś wpadł mi w oko artykuł [tak, na WP i tak, zdarza mi się czytać co innego, czasem nawet książki] o fuck buddies... zaczęłam szperać po necisku i okazało się, że to żadne nowum [tak, ja zawsze jestem grubo do tyłu za światem]. ba, znalazłam nawet 13 prostych kanadyjskich zasad, wg których taka relacja powinna się odbywać, żeby była happy ever after: żadnych rozmów, że miałaś zły dzień, żadnego zostawania na noc, wspólnych kanapek na śniadanie, dzielenia przeżyć,  zapadania się w bycie z… ot, czysta umowa, żeby nie powiedzieć transakcja miedzy dwojgiem ludzi spragnionych seksu, realizowania fantazji a nietęskniących za bliskością drugiego człowieka… wydawałoby się może nieco chłodne, jednak bez zbędnych płakań w poduszkę, rozczarowań, zasmarkanych listów, odchodzeń, niepowrotów… zamiast tego prosta radość ciał, przygoda, fascynacja… piękna idea, ale czy taka spółka jest w ogóle możliwa?
hmm…sama nie mogę powiedzieć, żebym każdą ze swoich upojnych nocy spędziła w ramionach Miłości pisanej przez duże czy też małe m…[zresztą, czy może być w ogóle pisana przez małe?] ale do zaistnienia tej upojności doprowadzała jednak jakaś fajna bliskość, nabudowana przegadanymi godzinami, poznawaniem siebie, odkrywaniem, ciekawością odległych czasem światów… i kurde, w końcu też zdarzyło się wspólne śniadanie. a i tak w ostatecznym, najmojszym rozrachunku nijak się to ma do tej zmysłowości, co to dopełnieniem jest tego prostego chcenia bycia z kimś ponad wszystko… a tutaj? bliskość 0, fascynacja 100%? dziwne? nie wiem, jakieś takie hmm fantsmagoryczne?
słyszałam co prawda kilka razy od zranionych kobiet „żadnych więcej uczuć, tylko czysty seks” i idąc tym tropem, gdyby przeszperać u "specjalistów" [czyt. trenerów uwodzenia – ale o tym obiecuję innym razem, bo sama muszę się najpierw otrząsnąć, z tego, co udało mi się przy okazji fuck buddy odkryć] to dowiadujemy się, że:
„Z mojego doświadczenia wynika że najlepsze kobiety do tego typu związku są  te po tzw. „Ciężkich związkach”, czyli były z facetami zaborczymi, zazdrosnymi, nie dający im nawet odrobiny swobody. Po takich przejściach, możliwe że sama zaproponuje Ci taki układ.”

taki układ jednak bywa podobno nazywany anoreksją seksualną… szereg zdarzeń nakłada się na takie potrzeby… u kobiet poharatanie jakieś emocjonalne, trudność wchodzenia w relacje, u mężczyzn dominacja seksualności… nie silę się na psychologiczne analizy, bo przecież istnieją ludzie, którzy po prostu lubią nieksrępowany seks. zastanawiam się nad długodystansowością takiego układu… nad końcem, nad zerwaniem, odejściem... [rozwiązaniem umowy???] według reguł trzeba go bowiem kategorycznie uciąć, kiedy jedno z dwojga zaplątanych, traci grunt pod nogami i zapada się uczuciowo w związek dyktowany przecież tylko pożądaniem… i tak, to sie wydaje uczciwe... a że to najczęściej kobiety ten grunt tracą… [tak, w filmach to zupełnie inna bajka…] to już czysta sprawa chemii…
oksytocyna uwalniana podczas stosunku, Drogie Nieczytelniczki, w wybuchowym miksie z estrogenami tworzy bowiem swoisty dekokt budujący w Kobiecie potrzebę bliskości i poczucie przywiązania…i tu pat, bo wychodzi na to, że im więcej nieskrępowanego seksu, tym większa chęć przynależności... a Mężczyzna? w końcu podczas orgazmu też mu się trochę tej oksytocyny dostaje… Mężczyzna otóż przy spotkaniu z tym hormonem zwykle robi się senny... tak czy śmak nam z lekka Gospodarka Hormonalna pokpiła sprawę, ale przecież żadnej Ameryki spod kołdry tu nie odkrywam...
cóż czynić? po raz kolejny wytknąć Matce Naturze jęzor! ;)

PS i tak, zdaję sobie sprawę ze sporych uproszczeń

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

co zrobić z drobnymi, czyli Kobiety na trybuny!

ech cóż za dzień, cóż za emocje… od rana z podniecenia czułam lekkie mrowienie w lewej nodze i niewielkie drganie prawej powieki. tak, dziś miałam iść na swój pierwszy, pierwszuteńki mecz. e tam miałam, poszłam najzwyczajniej w świecie… [no dobrze, najzwyczajniej to lekkie nadużycie]. poranna ekscytacja okazała się niczym w porównaniu z wachlarzem odczuć tuż przed wejściem na stadion [stadion to też brzmi dumnie, ale co tam, jaki kibic, taki stadion. na pierwszy raz to i tak aż nadto] a i mecz, Drodzy Nieczytelnicy, nie byle jaki, bo o mistrzostwo II ligi piłki nożnej! a jak! jak kochać to księcia, jak kraść to miliony, a jak iść na pierwszy mecz, to na piłkę przynajmniej na poziomie gminnym!
było nas trzech chciałoby się zaśpiewać, ale liczebnik w rodzaju męskoosobowym to spore przekłamanie, zważywszy, że było nas Kobiet sztuk dwie i jedno Bardzo Młode Nieopierzone Dziewczę… stanęłyśmy przykładnie w kolejce po bilety. przed nami Ojcowie z Synami za nami tłumowisko odresionych, łysawych z wyboru, przemiłych młodych Mężczyzn. i co? przy kasie pierwsze miłe zaskoczenie. otóż:
                                   bilet normalny 15 zł
                                   bilet ulgowy [dzieci, uczniowie i tacy tam] 5 zł
                                   panie 5 zł!
widzicie, Drogie [czy też w tym wypadku Tanie] Nieczytelniczki… funduszy w uroczy a pochmurny wieczór na kino brak? sru na mecz… agituję! wrażenia niezapomniane… ale wracając na stadion czy też przedstadion jak na razie…
przy kupnie biletu emocje już wrzały, bo o dowody nas poproszono, numery PESEL na wypadek, gdyby wyrywanie ławek przyszło nam do głowy, spisano. dopiero ze świadomością konsekwencji wykroczeń mogłyśmy ruszyć na bramki. a tam… tam dostrzegłam nie pierwszą może, ale na pewno jedną z bardziej rzucających się w oczy ludziom wokół różnicę między Kobietą a Mężczyzną. otóż żadnemu z Panów przede mną [ba, będę dziarska i zaryzykuję stwierdzenie] żadnemu za mną torebka tak uroczo nie wkręciła się w bramki…[ale jak tu, będąc Matką Polką nie brać ze sobą torby wielkiej, skoro pluszowa, zielona Krowa zdaniem najmłodszej w naszej grupie Kibicki, nie mogła widowiska owego przegapić??]. odstawiwszy zatem cyrk przy wejściu, podążyłyśmy odważnym krokiem na trybuny. zasiadłyśmy, gdzie zdawało się widok będzie najlepszy, uśmiechając się do odzianych od stóp do głów w barwy drużyny kibiców… ależ, gdzieżby tam nam wpadło do głowy, że tu właśnie zasiądzie śmietanka fanów…? zastanawiałam się, co ja będę przez tych niemiłosiernie długich 90 minut na tym plastikowym żółtym krzesełku porabiać, ale kiedy zaczął się mecz, poczułam się jak na pierwszych szantach… wyśpiewywane wniebogłosy przyśpiewki, klaski, ba, podskoki nawet, tylko ja nic… żadnego tekstu w głowie… no, ale od czego na meczu umysł humanistyczny, więc i pamięć do rymów? w końcu na coś się to czytanie wierszy przydało i już po kwadransie zdzierałam gardło prawie profesjonalnie, [i tu muszę przyznać się...] nie bacząc specjalnie, co dzieje się na murawie... pierwsza połowa zatem zleciała szast prast, a zagadkę niezrozumiałych dla mnie, ciągłych podań pod naszą trybuną, rozwikłała mi dużo bardziej w tej mierze doświadczona Wiedźma, tłumacząc, że piłka turla się w tym kierunku, bo boisko musi być nachylone w naszą stronę, co wydało się wyjaśnieniem logicznym i jasnym…
w przerwie dołączył do nas Młody Obiecujący Literat i dopiero w drugiej połowie doświadczyłyśmy, co znaczy Kibic. nie trzeba było w zasadzie obserwować piłkarzy, wszystkie bowiem ich zagrania w całej krasie odbijały się w mimice tej Duszy Humanistycznej.
opuszczaliśmy trybuny z wynikiem 1:1 ku rozpaczy Młodego Obiecującego Literata, bo podobno zremisować z Rybnikiem to spora Dupa [mnie się podobało, bo dwie bramki, to zawsze o 100% więcej do obejrzenia niż jedna, ale do tego Mu się raczej nigdy nie przyznam]. Moja Mała Armagedonica nie zauważyła za to żadnej, bo w pierwszej połowie zajęta była żebraczym wpatrywaniem się w popcorn Mężczyzny nieopodal [ale że to znana Warszawskość, to niestety na marne] a w drugiej wydłubywaniem orzeszków spod siedzeń, żeby rzucać nimi w innych kibiców [zakładam, że w ową Warszawskość zwłaszcza]. jestem pewna, że kilka razy jej się udało…
podobno „słabo grali cholera”, ale ja z całą pewnością mogę stwierdzić, że to był najlepszy mecz i najlepsza gra piłkarska, jaką kiedykolwiek widziałam na żywo i [nie bacząc, że żółto-niebiescy szykują już bombę pod klaczą knajpę] dodam:
oleeeeeoleeeeeee oleeeeolaaaaaa i tylko bałtyk bałtyczek Gdynia!

niedziela, 14 sierpnia 2011

"Cosmopolitan", czyli do Mężczyzny pilot kosmopolityczny...

ja pierdziu! ja pierdziu po raz drugi. to na swój sposób urocze, że WP nie przestaje mnie zadziwiać. raz już się dowiedziałam, czemu lubię seks, dziś douczałam się, jak uwodzić mężczyznę. nie, żeby to była dla mnie znów taka nowość, w końcu powiedzmy sobie szczerze, jakiegoś tam Mężczyznę uwieść mi się w życiu udało i nie do końca traktuję to jako wiekopomny wyczyn, ale świat się zmienia, nowe pokolenia dorastają, wiadomo, że nigdy nic nie wiadomo i lepiej być na bieżąco... z wielkim zatem entuzjazmem [niewykluczone, że wspomnieniem poprzedniego artykułu podsycanym] a może i z nadzieją lekką jako, żem dziwadło podobno [co Kolega Kolegi, pytając co chwilę: Czy Ty jesteś normalna? na jednej z imprez, solennie podkreślał] w hasło Mężczyzn kręcą dziwne rzeczy  kliknęłam…
i co? i nic. może ja stara już jestem, może wymagająca nad podziw, może faktycznie dziwna dość, bo jeśli Drogie Nieczytelniczki spodziewacie się jakichś nowin to… lekko rozmazany makijaż, przebieranki, uśmiech czy też śmiech w łóżku [zakładam, że nie szyderczy z partnera] czy tam miękki, lekko zaokrąglony brzuch, potargane włosy… są podanych na tacy danych streszczeniem. a nie z byle jakiego źródła WP korzysta, bo z „Cosmopolitan”, [a wiadomo, że odkąd jesteśmy w Unii, bycie kosmopolitą zobowiązuje…].
niedosyt sprawił jednak, żem po zakładce kobieta grzebać zaczęła, bo taką oto złośliwą i wścibską naturę mam… nie powiem, złym nieobiektywizmem bym się wykazała, gdybym powiedziała, że ciekawych artykułów w Kobiecie nie znalazłam. wiem jedno, kluczem do tekstów na NIE jest źródło Cosmo. w życiu pisma ręka moja nie dzierżyła… ale aż korci, żeby zaprenumerować, bowiem…
bowiem idąc tropem „na podstawie Cosmopolitan”  tym razem dowiedziałam się, czego unikać w łóżku… podobno czasopismo owo na prawie 3 tysiącach mężczyzn przeprowadziło badania [spójrzmy prawdzie w oczy, grupa to znacznie bardziej reprezentatywna niż ta, którą kiedykolwiek przyjdzie nam z Wiedźmami spotkać, zwłaszcza w sytuacji w całej swojej jednoznaczności dwuznacznej] ale te wyniki… hmm
co mężczyzna w procentach reprezentatywny lubi, nie ma się co rozwodzić, banały, banały… ale Nieczytelniczko Namiętna, Czego należy wystrzegać się w łóżku?... hmm… uwaga:
1. pod żadnym pozorem nie bądź romantyczna [broń Losie żadnych świec i takich tam]
2. absolutnie nie czyń malinek [wersja dla żonatych???] i co ważniejsze nie dmuchaj mu w ucho!
3. nie łaskocz po całym ciele, nie baw się jego sutkami [tak, lizać możesz, ale tylko tyle]
4. choćby napadła Cię największa nawet ochota, powstrzymaj się ostatkiem sił i nie liż jego łokci i zagięć kolan [??!!]
5. i [uwaga cytuję:] daruj sobie całowanie go po tym, jak pieściłaś go oralnie… [aż się prosi o komentarz, ale przecież kurka, ktoś tu musi być mądrzejszy i szczerze wolałabym, żeby w duecie Cosmopolitan – ja, to nie było to pierwsze]

postanowiłam wydrukować sobie zapis tych kilku reguł, nad łóżkiem przykleić, bo kto wie, kiedy się zapomnę [no zdaje się, że tylko o lizanie łokci i kolan spokojna być mogę…choć... ] a to, że totalnie inni Kochankowie mi się trafiali [ale gdzie tam alkowie mojej do 3000!], że na spontaniczność jakąś stawiałam zawsze i nie ustalałam sama ze sobą, że jakoś na pilota Mężczyzna taki działać może, to musi być totalnie błędne założenie…
oczywiście mogłybyśmy, Nieczytelniczki Zagubione Już Teraz Pewnikiem, liczyć tu na jakieś męskie sprostowania, ale zakładam beznadziejnie, że Zaglądający tu od czasu do czasu, swoich 3 groszy wrzucić nie zechcą…
pozostaje tylko rozmazać makijaż, dokleić różowe treski, potargać je sowicie,  uśmiechnąć się zalotnie, na dłoni ściągę spisawszy i mieć nadzieję, że Ten Nadchodzący Kochanek w schemat się wpisze…

piątek, 12 sierpnia 2011

a kto powiedział, że musi być tytuł?

„Każdy ma w sobie pestkę, każdy swoją. Jak owoc. Przylatują ptaki, przychodzi jedno po drugim spustoszenie. Robak. Gnije to, co jest miąższem. Odpada. Ale pestkę trzeba uratować. Pestka musi zostać nietknięta. Z pestki przecież...
Niepojęcie wstrząśnięta spytałam, co jest pestką.
– To, w co nie przestajemy wierzyć. Co jest najgłębiej nami; pomimo wszystko. Pomimo zła w nas. Pomimo naszych odstępstw, mimo wszystkich srebrników, jakeśmy wzięli.”

hmm to jeden z moich ulubionych cytatów, z jednej z moich ulubionych powieści. kocham się w książkach o bezgranicznej miłości, tak, pewnie kocham się w nich po babsku… tak jak w plastyczności słów, z których ulepić można plastelinowe serce albo plastelinowy kamień… albo pestkę…
Ktoś mi ostatnio powiedział, że zazdrości mi. zazdrości, że z wszystkiego umiem zapamiętać te cudne, przytulne momenty i nie noszę w sobie żalu… że tym sposobem nie żałuję spotkań z ludźmi, do których znajduję drogę, albo którzy w jakiś magiczny sposób znajdują swoją drogę do mnie…a przecież wiadomo, że i w takich ludzkich ścieżkach wilcze doły i poharatania się zdarzają… nie wiem, dla mnie to pewnie jakaś tam głupota, nieuczenie się na błędach, taka naiwna, bezgraniczna wiara w ludzi… moja pestka chyba właśnie. hmm tak, wierzę, że kiedy Ktoś mówi mi kocham,  to tak czuje, a kiedy potem dziwnym splotem zdarzeń okazuje się odwrotnie, to wolę myśleć, że oszukiwał siebie, nie mnie… to pewnie nie jest mądre, ale o ileż fajniej się żyje… zresztą, ja zdecydowanie uważam, że mam szczęście do ludzi i każde z nimi spotkanie tak bardzo mnie ubogaca. próbowałam nawet ubrać to w słowa, te powieści, muzykę, poglądy, kosmosów stawanie się nagłe, zderzenie myśli, ale wszystkie te zdania były tak małe, za małe na zatrzymanie w nich tej obłędnej iskry poznania. chęć więc skreślenia tego, to trochę jak chęć skreślenia części siebie… a z siebie egoistycznie przecież nie umiem zrezygnować…
ostatnio chyba jednak zarysowała mi się ta pestka. tak strasznie zawarczałam na ujmująco miłego obcego mi Człowieka, nawet nie na Niego, tylko na jego ujmujące milenie… jakbym przestała wierzyć w szczerość myśli, w łagodność słów splatania… hmm okazało się, że koślawe kółko w walizce doświadczeń dość mocno hamuje drogę do Człowieka naprzeciw…
stąd ten mój post nocny… nudny, przyciężkawy, mocno serio i jeszcze mocniej nie o seksie… odczynianie czarów, gipsowanie rys… przeprosiłam się dziś z paskowym winem, od którego myślałam, że będę stronić jeszcze długo z konieczności, żeby nie powiedzieć z obowiązku [tu względem samej siebie…] ale chyba wolę być szczęśliwa, niż postawić na swoim, chyba wolę przegadać noc do świtu, wspominając to, co fajne niż rozdrapywać stare po kolcach skaleczenia… i wiecie co? mimo chowania w takich momentach dumy do kieszeni, ciągle bardziej mnie to sobą cieszy niż rozczarowuje.. okazuje się bowiem, że to wino smakuje równie pięknie jak zawsze, a może piękniej nawet, bo z nutą wspomnień pewnego picia go w czasie burzy letniej w tle... to albo oznaka skretynienia, albo dojrzałości? nie mam pojęcia…nie chcę mieć

kiedy myślę o swojej pestce, nie wiem czemu, widzę pestkę śliwkową, niemałą, chropowatą i pewnie nie do przełknięcia przeważnie. ma pięknie niedoskonały kształt…

a Ty swoją? jaką widzisz, Niepowtarzalny Nieczyteniku? pomyśl o niej, a ja wzniosę za nią toast paskowym winem…

czwartek, 11 sierpnia 2011

dziecko z funkcją..., czyli z pamiętnika zafrasowanego rodzica (UWAGA: tylko dla odważnych!)

Mamo! Mamo! popatrz! – niechętnie otworzyłam oczy rano, przyznaję. przez dłuższą chwilę też przyglądałam się z niedowierzaniem stojącej nade mną Trzylatce [nie, żebym nie rozpoznawała Dziecka Własnego] obraz, jakim mi się owo Trzyletnie Niebieskookie Dziewczę namalowało wczoraj, napawał jednak zdumieniem nie lada, delikatnym niepokojem nawet powiedziałabym…pukle swoje blond bowiem trzymała jako kłębowisko jakie w prawej dłoni... [tak, odcięte totalnie] prezentując urokliwy, krótko a dokładnie, choć z lekka jednak nieporadnie ostrzyżony jeden bok swojej pomysłowej główki…[z dwojga złego w końcu lepiej swojej niż mojej, prawda?]  hmm teraz mam półsyna, pomyślałam prawostronnie syn, lewostronnie córka, niech będzie tak… skąd wzięła nożyczki? pojęcia nie mam. cieszyłam się, że postanowiła zabawić się we fryzjera, a nie chirurga… zresztą, asymetria podobno modna jest w tym sezonie…
że macierzyństwo to nie do końca czysty interes dotarło do mnie, kiedy moja Urokliwość Kilkumiesięczna [jeszcze wtedy] obfajdała się po pachy. i to, że się obfajdała, nie zdziwiło mnie bardzo [nawet to, że po pachy]. trudno liczyć, że dopiero kilkumiesięczne dziecko fajdać zaczyna [tak, Drodzy Przyszli Rodzice, nawet po pachy – nie do wiary, ile Maluteńki Stwór może zrobić kupy, Kupy przez duże K – i tak, uprasza się Wrażliwych Nieczytelników o niejedzenie teraz śniadania, czy czegotamkolwiekbądź – dygresje znów dygresje!]. żeby konieczności kąpania Całego Smroda pozbawić się wówczas, na przewijaku Szkraba Niemobilnego acz Ruchliwego ułożywszy, poczęłam garderobę Jej o czystości wiele pozostawiającej do życzenia [choć pojęcie czyste przy dzieciach mocno się rozszerza] zmieniać. ekwilibrystyka że ho! precyzja zegarmistrzowska, skupienie sapera i…! brawo, obfajdane body zdjąć się udało bez uszczerbku na ciele [i moim, i Jej]! teraz ino umyć pupsko, zapakować w czyste „Czyste!” i mission accomplished! krok dzielił mnie zatem od śniadania upragnionego, co mi jajecznicowo stygło na stoliku w pokoju…[tak, tak, młoda matka je kiedy jej się uda, nie kiedy chce]  i w tymże momencie Dziecię Moje Słodkie nogą machnęło tak, że przewijak minimalnie przechylił się i całość lanego [oczywiście dla dodania pikanterii dokładnie w tej chwili] moczu podmyła wszystko, czego udało mi się nie rozmazać wcześniej po plecach, unosząc falą nieprzebraną aż do włosów… przebiegło mi przez głowę, żeby ją tak zostawić i do jajecznicy wrócić, ale to przeklęte poczucie obowiązku…
brak śniadania matczynego musiał się jednak na mojej Córci poważnie odbić, bo sprawa jajecznicy wypłynęła znacznie później raz jeszcze…
„aaAAAhaaAAA… to stąd tak capiszczyło wtedy… [trzy dni próbowaliśmy zlokalizować źródło zapachu o jakości mocno wątpliwej, a intensywności wprost odwrotnej] wysychały to capiły zalotnie, wyschły, to im się capić znudziło, uspokajając nasze skołatane nerwy. ale jak te jajka przedostały się tutaj? i w całej swojej wzniosłej matczynej wyrozumiałości [!!!] stanął mi przed oczami obraz, jak to Urocza Pociecha Nasza z  wykradzionych chyłkiem  9 [!!!] jajek w świeżo posprzątanym pokoju, między swoją taczką, lokomotywą a stołem jajecznicę [ chyba dla odrobienia strat moich wcześniejszych] przyrządzała…[oczywiście, że na 5 minut przed przyjściem Gości]. podłoga i blat stołu zdradziły próby jajeczne od razu, bagażnik lokomotywy [nie pytaj Drogi Nieczytelniku] wydawał się dla Szefa Tej Kuchni rozwiązaniem logicznym, ale że do środka stolika też naleciało, odkryłam dopiero tydzień temu, kiedy szukałam jakichś papierzysk starych i otworzyłam szufladę w nim wmontowaną, szufladę, co jej nikt od lat już nie otwiera, ba, co by się wydawało, że otworzyć jej już wcale się nie da…

bo że komputer [znów nie wiem, jakim cudem z najwyższej półki przechwycony] trzeba było rozkręcać, kiedy z laptopowej klawiatury stok narciarski dla KinderJajowego Pieska postanowiła uczynić, wysypując na nią cały cukier z cukiernicy, to już wiedzieliśmy od razu…

i kiedyśmy to rozsiadły się wiedźmowo w okolicach placu zabaw ostatnio, gdzie wszak chmara berbeci, dzika radość, dziki płacz, kontuzje, upadłe gałki lodów, wielkie tragedie, wrzaski oraz dwie wyjątkowo jaskrawe, ba cekiniarsko-jaskrawe czapki, żeby w tym tłumie móc wyhaczyć te życiowo nam przypisane Głowy… kiedy jaskrawość owa okazała się zupełnie niepotrzebną…bo co jakiś czas jedno nasze Berbeciowe Przynależne przybiegało z krzykiem, że piasek za drobny, że za grudowaty, że drabinki za kolorowe, za niskie, za wysokie, za drewniane, że Tamten Tamten popchnął, że Tamten Tamten przeprosił, że pić, że nie pić, że niedzień i że wszystko do dupy…[tak, miałyśmy nawet chwilowy, niemal doskonały plan, żeby nawiać, ale od kiedy nasze dzieci podstępnie nauczyły się wołać Mamo!, sprawa ucieczki nieco się skomplikowała]…
kiedy padło „Mogło mi się trafić dziecko z funkcją wysyłania smsów po znajomych? Mogło. Ale nie, trafiło mi się dziecko z funkcją jęczenia”…
wtedy przypomniały mi się: ta jajecznica, czy też Jajeczne Pobojowisko i Cukrowe Góry Śnieżne, i szereg ścian popisanych, ba, z farby obskubanych, i ręce, i nogi markerem pomalowane, o których tu przecież nawet wspominać nie warto… i nie, nie jest to kampania pod tytułem „Sam więc rozumiesz, że prezerwatywy są fajne”, bo ja to Dziecię szczerze uwielbiam [mimo, że przez sporą część czasu, odkąd się znamy, powstrzymuję odruch wystawienia Jej na allegro] ale w całej swojej Matczynej Obiektywności wiem jedną, no może dwie rzeczy. Mój Smrod  na pewno nie ma funkcji MUTE, za to posiada szczodrze rozwiniętą funkcję ARMAGEDON…