środa, 24 sierpnia 2011

trzy pokolenia w jednym, małym, czerwonym aucie, czyli co wynika z rodzinnych sprawunków

lato się kończy, turyści powoli zwijają manatki, plaże pustoszeją dziennie, żeby wieczornie zapełniać się tubylcami, bo im to akurat coraz chłodniejsze noce bardziej w duszy grają niż przeszkadzają. świat wraca do normy i nawet pogoda jakby zładniła się na tę okazję. i nie wiem teraz, czy w przypływie słońca na zachmurzonym przeważnie ostatnio niebie, czy z tej radości, że urlop mój końca dobiega, coś mnie podkusiło i całkiem pochopnie, nieroztropnie i jak tylko bądź zgubnie zaproponowałam Rodzicom, że wybiorę się z nimi do Centrum Handlowego dokonywać jakichś super hiper ważnych zakupów, bo im się w książeczce odzieżowej braki poczyniły. już w momencie wypowiadania krytycznego „To może ja pojadę z Wami…” czułam podskórnie, że jakieś misternie przez lata wypracowywane mechanizmy obronne mi puściły, że coś tu niby moim głosem, ale przecież totalnie nie moim wnętrzem się wypowiada… że jakiś Obcy opanował moje struny głosowe, ba, bezrozum mój nawet i stacza mi ostatnie dni urokliwego lata po równi pochyłej, prosto w przepaść między płatnością kartą, gotówką, bluzką ładną, ale nie za te pieniądze, plotkami o sąsiadce jednej, drugiej i peanami na cześć Armagedonicy [jak na porządnych Dziadków przystało]…
Drogi Nieczytelniku, nie zrozum mnie źle, ja bardzo kocham Rodzicieli Moich, bo przecież tak się dzieje, że kochać Rodzicieli należy. ba, uważam też przeważnie, że całkiem Oni  w porządku są [no dobrze, od czasu przynajmniej, od kiedy z nimi nie mieszkam] ale wspólne zakupy??? odzieżowe??? z własnej nieprzymuszonej woli??? odkładając słuchawkę, już wiedziałam, że noc w oczekiwaniu spędzę bezsennie…

jak to się dzieje, Nieczytelniku Nieoceniony, że przychodzi taki moment, dzień taki, kiedy zaczynamy na Rodziców własnych, na prakrew krwi naszej i prakość kości przecież patrzeć jak na kosmitów oczułkowanych? i to nawet nie dlatego, że tak różni są od nas. sama zdecydowanie za często łapię się na tym, że powielam zachowania Rodzicielki Mojej, których to nie znosiłam w dzieciństwie i których jako zbuntowana i rogata nastolatka zarzekałam się nie popełniać nigdy, nigdy i jeszcze raz NIGDY! a teraz, jakimś sekretnym, tylko genom i wychowaniu wiadomym sposobem, raptem staje się tak, że oburzam się jak Mama, śmieję się jak Mama, w ogóle reaguję jak Mama …[hmm i nawet czasem wydaje mi się to mądre…] a jednak, mimo tych podobieństw, w pewnej chwili świat, w którym toczą się sprawy Rodziców, światem nam zupełnie nieprzystającym staje się… jak na zakupach dzisiejszych…

a na zakupach dzisiejszych okazało się, że rytm świata Rodzicieli Moich, kierunek jego i wszystko w zasadzie wyznaczać zaczęła Trzyletnia Generał Armagedon [do tego stopnia, że dziwiłam się nawet, iż Mama Moja zdecydowała się nabyć sukienkę, która Generałowi do gustu nie przypadła]. zażądawszy frytek, Generał zarządziła zbiórkę, Dziadków sobie kolejno odliczyła i marszem do michy z frytami prowadzić się kazała… jako że jadłodajni w galerii rząd cały albo i ze cztery, a każda jakąś niemożliwą do zniesienia wadę posiadała, a to dla Taty Mojego, a to dla Mamy Mojej a to wreszcie dla Generalicji, przesiadaliśmy się z miejsca na miejsce trzy razy, kelnerów zdumionych, zawieszonych nad rozłożonymi menu zostawiając za sobą jako spustoszenie jakie. przesiedlibyśmy się jeszcze razy pięć, ale w desperackim kroku lody zarządziłam, mając świadomość, że lodziarnia tam tylko jedna [ i tak, wiedząc, że na lody czekoladowe Generał przytaknie ochoczo]… owa ustępliwość Brygady Kryzys we wszystkim, czego Jej Armagedonica zażyczyła [oczywiście, bez słuchania sprzeciwu szczeniackiej przecież, własnej córki], urokliwie przeplatało się z wieściami zza sąsiedzkiego frontu, opowieściami pt. za moich czasów to było nie do pomyślenia i powtarzaniem 346ty raz tych samych, sprawdzonych historii o skręconej kostce Ciotki Niemożliwej do Zniesienia, bo powtarzającej po 346 razy te same historie… [funkcja replay widać też z genu do genu jak z ręki do ręki przechodzić lubi…] i nie, żeby mnie to wszytsko jakoś mocno irytowało, bo przywykać zaczynam do pewnej cyklicznośći zdarzeń, ale...

ale wysadzili mnie w końcu Rodzice Kochani z auta w centrum miasta, i nagle… nagle ptaki zaczęły śpiewać ćwierkliwiej, słońce jakoś przychylniej na mnie spoglądać poczęło… dwie godziny przy latte dochodziłam do siebie i do tego, gdzież mocne dawniej charaktery, rządy silnej ręki i nade wszystko niepowtarzalność Rodziny Mojej się podziały, a i tak w efekcie włosy dla odreagowania same fryzjersko na krótko się ściąć pozwoliły… ;)
podobno niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale widać daleko się od niej odturlać potrafi…

PS DO POPRZEDNIEGO POSTA
a jeśli chodzi o drugi odcinek procesu usportowienia, to [mimo wymiany wspomnianego wczoraj sprzętu na cichobiega, czy tam cichojada] dziś z kolei rowerowanie bardziej wspinaczkowy survival przypominało niż jednośladowe po szosach pomykanie… ale za to, kto się może takim z siodełka widokiem pochwalić…?

1 komentarz:

  1. no tak zawsze musisz byc lepsza :P u mnie z dwoch kółek widac tylko pola , kombajny bizony i takie tam i pielgrzymki też czasem widać;)
    ale za to na promenadzie piwo po 3,5 jest HA ! ;)

    OdpowiedzUsuń