poniedziałek, 15 sierpnia 2011

co zrobić z drobnymi, czyli Kobiety na trybuny!

ech cóż za dzień, cóż za emocje… od rana z podniecenia czułam lekkie mrowienie w lewej nodze i niewielkie drganie prawej powieki. tak, dziś miałam iść na swój pierwszy, pierwszuteńki mecz. e tam miałam, poszłam najzwyczajniej w świecie… [no dobrze, najzwyczajniej to lekkie nadużycie]. poranna ekscytacja okazała się niczym w porównaniu z wachlarzem odczuć tuż przed wejściem na stadion [stadion to też brzmi dumnie, ale co tam, jaki kibic, taki stadion. na pierwszy raz to i tak aż nadto] a i mecz, Drodzy Nieczytelnicy, nie byle jaki, bo o mistrzostwo II ligi piłki nożnej! a jak! jak kochać to księcia, jak kraść to miliony, a jak iść na pierwszy mecz, to na piłkę przynajmniej na poziomie gminnym!
było nas trzech chciałoby się zaśpiewać, ale liczebnik w rodzaju męskoosobowym to spore przekłamanie, zważywszy, że było nas Kobiet sztuk dwie i jedno Bardzo Młode Nieopierzone Dziewczę… stanęłyśmy przykładnie w kolejce po bilety. przed nami Ojcowie z Synami za nami tłumowisko odresionych, łysawych z wyboru, przemiłych młodych Mężczyzn. i co? przy kasie pierwsze miłe zaskoczenie. otóż:
                                   bilet normalny 15 zł
                                   bilet ulgowy [dzieci, uczniowie i tacy tam] 5 zł
                                   panie 5 zł!
widzicie, Drogie [czy też w tym wypadku Tanie] Nieczytelniczki… funduszy w uroczy a pochmurny wieczór na kino brak? sru na mecz… agituję! wrażenia niezapomniane… ale wracając na stadion czy też przedstadion jak na razie…
przy kupnie biletu emocje już wrzały, bo o dowody nas poproszono, numery PESEL na wypadek, gdyby wyrywanie ławek przyszło nam do głowy, spisano. dopiero ze świadomością konsekwencji wykroczeń mogłyśmy ruszyć na bramki. a tam… tam dostrzegłam nie pierwszą może, ale na pewno jedną z bardziej rzucających się w oczy ludziom wokół różnicę między Kobietą a Mężczyzną. otóż żadnemu z Panów przede mną [ba, będę dziarska i zaryzykuję stwierdzenie] żadnemu za mną torebka tak uroczo nie wkręciła się w bramki…[ale jak tu, będąc Matką Polką nie brać ze sobą torby wielkiej, skoro pluszowa, zielona Krowa zdaniem najmłodszej w naszej grupie Kibicki, nie mogła widowiska owego przegapić??]. odstawiwszy zatem cyrk przy wejściu, podążyłyśmy odważnym krokiem na trybuny. zasiadłyśmy, gdzie zdawało się widok będzie najlepszy, uśmiechając się do odzianych od stóp do głów w barwy drużyny kibiców… ależ, gdzieżby tam nam wpadło do głowy, że tu właśnie zasiądzie śmietanka fanów…? zastanawiałam się, co ja będę przez tych niemiłosiernie długich 90 minut na tym plastikowym żółtym krzesełku porabiać, ale kiedy zaczął się mecz, poczułam się jak na pierwszych szantach… wyśpiewywane wniebogłosy przyśpiewki, klaski, ba, podskoki nawet, tylko ja nic… żadnego tekstu w głowie… no, ale od czego na meczu umysł humanistyczny, więc i pamięć do rymów? w końcu na coś się to czytanie wierszy przydało i już po kwadransie zdzierałam gardło prawie profesjonalnie, [i tu muszę przyznać się...] nie bacząc specjalnie, co dzieje się na murawie... pierwsza połowa zatem zleciała szast prast, a zagadkę niezrozumiałych dla mnie, ciągłych podań pod naszą trybuną, rozwikłała mi dużo bardziej w tej mierze doświadczona Wiedźma, tłumacząc, że piłka turla się w tym kierunku, bo boisko musi być nachylone w naszą stronę, co wydało się wyjaśnieniem logicznym i jasnym…
w przerwie dołączył do nas Młody Obiecujący Literat i dopiero w drugiej połowie doświadczyłyśmy, co znaczy Kibic. nie trzeba było w zasadzie obserwować piłkarzy, wszystkie bowiem ich zagrania w całej krasie odbijały się w mimice tej Duszy Humanistycznej.
opuszczaliśmy trybuny z wynikiem 1:1 ku rozpaczy Młodego Obiecującego Literata, bo podobno zremisować z Rybnikiem to spora Dupa [mnie się podobało, bo dwie bramki, to zawsze o 100% więcej do obejrzenia niż jedna, ale do tego Mu się raczej nigdy nie przyznam]. Moja Mała Armagedonica nie zauważyła za to żadnej, bo w pierwszej połowie zajęta była żebraczym wpatrywaniem się w popcorn Mężczyzny nieopodal [ale że to znana Warszawskość, to niestety na marne] a w drugiej wydłubywaniem orzeszków spod siedzeń, żeby rzucać nimi w innych kibiców [zakładam, że w ową Warszawskość zwłaszcza]. jestem pewna, że kilka razy jej się udało…
podobno „słabo grali cholera”, ale ja z całą pewnością mogę stwierdzić, że to był najlepszy mecz i najlepsza gra piłkarska, jaką kiedykolwiek widziałam na żywo i [nie bacząc, że żółto-niebiescy szykują już bombę pod klaczą knajpę] dodam:
oleeeeeoleeeeeee oleeeeolaaaaaa i tylko bałtyk bałtyczek Gdynia!

3 komentarze:

  1. komuś tu chyba życie nie miłe jest :P weź ty lepiej żółtoniebieską flage na drzwi wywieś bo przyjdą po ciebie :P
    " a kiedy przyjdą podpalić dom ..."

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, tak i ja tam byłam, choć serce me żółto-niebieskie nie pozwalało mi na niektóre przyśpiewki, to faktycznie mecz był i piłka była i Panowie też podobno grali i równia pochyła była ;) i żeby odkupić swą obecność na meczu bez zółto-niebieskich barw, muszę tu napisać : "W Trójmieście rządzi gdyńska Areczka Ona na zawsze w naszych sercach" TAG !!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Literaci na stadiony!17 sierpnia 2011 13:07

    to teraz pora na jakiś mecz wyjazdowy - z obstawą psów, ustawkami na parkingu i kibicowaniem w klatce.

    Cały SKS cieszy się z nowej, utalentowanej kibicki i liczy na nowe przyśpiewki staropolszczyzną okraszone ;) A tym żółto-niebieskim życzymy przejścia na jasną stronę mocy :)

    VIVA SKS!

    OdpowiedzUsuń