-No i powiedziałam Mu, żeby poszukał, pobawił się, sprawdził, poszalał. Jej powiedziałam to samo. No przecież to bez sensu jest, Oni tacy młodzi są. – kuzynka wprawiła w osłupienie współbiesiadników na jednej z imprez rodzinnych, komentując uroczy skądinąd związek, swojego dwudziestodwuletniego syna [tak, jestem starą ciotką] i jego rok młodszej Pierwszej Miłości. przy stole nie wiedzieć czemu zapanowała krępująca cisza, dopóki Mama Moja nie rzekła „No chyba zwariowałaś”. wcale nie sądziłam, że zwariowała, ba, byłam tego samego zdania, co kuzynka, ale że naprzeciw Własna Teściowa z sałatki wyłuskiwała nielubiany groszek, konformistycznie ugryzłam się w język.
- No, ale niestety spojrzeli na mnie jak na kosmitę i stwierdzili, że gadam głupoty. – zrezygnowanie westchnęła Wielka Rodzinna Deprawatorka.
pomyślałam sobie, że w ich wieku powiedziałabym jej dokładnie to samo. etos romantycznej miłości pięknie spowijał studenckie lata i zwiewnym krokiem w białej sukni prowadził prosto przed ołtarz. nie tylko mnie. nie pamiętam żadnej markotnej panny młodej, żadnej nierozpromienionej nie kojarzę. jeśli wtedy ktoś opowiadał o małżeńskich kryzysach, zdradach, kłótniach, wyprowadzkach, pełne pięknej, acz naiwnej wiary twierdziłyśmy „to nie my, nam się to nie przydarzy”, a jednak… a jednak gdyby się zastanowić nad wiernymi, szczęśliwymi małżeństwami z dłuższym stażem dziś, to mogę wyliczyć kilka jedynie i to pewnie tych, o których życiu wiem tak mało, iż tylko tyle, że istnieją…
hmm to jakby ta fajna, zachwycona sobą miłość grzęzła gdzieś między niepozmywanymi garnkami, potykała się o przysłowiowe porozrzucane skarpetki, skręcała kostkę na koncertach, gdzie jedno skacze pod sceną, a drugie modli się, żeby znów założyć kapcie, zdzierała gardło między jednym a drugim poglądem na wychowanie dziecka, zaczynała ciążyć obładowana zakupami, wózkiem, praniem, stresem w pracy i wiecznym „no nigdy się Ciebie nie mogę doprosić…” albo bólem głowy w sypialni… to, co unosiło, ulatuje, zostawiając jakieś niezagospodarowane miejsce w duszy… wybory stają się trudniejsze, a bycie razem przypomina czasem walkę z samym sobą. Kuczok napisał gdzieś, że to spora krnąbrność i pycha wobec losu, przysięgać małżeńsko to wszystko, co małżeńsko przysięgać się zwykło, bo przecież nikt z nas nie wie, co stanie się jutro, za miesiąc, rok… jacy będziemy za lat 10… kojarzy mi się to z wyzwaniem niezatapialności, rzuconym oceanom przez twórców Titanica…
heh, ostatnio usłyszałam, że transakcje biznesowe sprawdzają się dlatego, że umowy są terminowe. mamy datę rozpoczęcia i datę zakończenia. jest jakiś punkt zaczepienia, termin dokonania rozliczeń. w małżeństwie to niemożliwe, a bezterminowość realizacji postanowień skazuje je na niepowodzenie… padł nawet domorosły, chałupniczy powiedziałabym pomysł, że deklaracje w związkach powinny być zawierane na zasadzie trzyletnich kontraktów, gdzie po upływie daty końcowej, można bez wyrzutów decydować, co dalej. hmm ani to wzniosłe, ani romantyczne, bardziej przypomina spółkę niż miłość. a jednak…
a jednak niemiecki psychoterapeuta, zajmujący się terapiami małżeńskimi proponuje zawieranie umów, umów jak najbardziej pisemnych [bo pamięć ma ulotną skłonność do przeciągania faktów na własną stronę], jak najbardziej szczegółowych i „faktycznych”, może pozbawionych jedynie ingerencji prawników. ustalenia takie mają pomagać w określaniu spełnianej roli w związku, jego celu, mają odpowiedzieć na pytanie po co w ogóle ciągniemy tę codzienność, co zamiast lecieć na skrzydłach Amora, powłóczy powolnie, potykając się o własne nogi? psycholog doradza, by odkopywać umowę taką raz na czas jakiś i modyfikować ją wedle potrzeb… omawiać, wprowadzać zmiany, dyskutować: ja będę wynosił śmieci trzy razy w tygodniu, a Ty przytulisz mnie wieczorem w każdą pierwszą środę miesiąca…? brzmi mrożąco krew w żyłach? w zestawieniu z innym psychologiem, który doradza umawianie się na seks i wpisywanie sobie małżeńskich pieszczot do kalendarza, chyba dość mrożąco faktycznie, mroźnie nawet. hmm okazuje się więc, że bycie z kimś na co dzień bardziej przypomina żmudnie gotowaną grochową niż ucztę weselną…
prawda jest jednak taka, że te psychologowe czary mary, to jakiś przepis na ponowne rozsmakowanie się w człowieku, obok którego tak bardzo chcieliśmy się budzić do końca życia, a którego pewnego poranka przestaliśmy rozpoznawać. przepis może skuteczny? tego nie wiem, bo przecież ja, mimo pewnie niejednych odchodzeń z tej wspólnej kuchni, receptury kontraktów i umów nie wypróbowałam. może w imię ciągłej wiary w ideał romantycznych uniesień? może z niezgody na fakt, że tyleż to doświadczenie codzienności zostawia z młodzieńczych marzeń o porywach Romea i Julii [choć przyznam szczerze, że trudno sobie wyobrazić młodego Montekiego wynoszącego śmieci do zsypu i jego ukochaną cerującą werońskie portki]…
prawda jest jednak taka, że te psychologowe czary mary, to jakiś przepis na ponowne rozsmakowanie się w człowieku, obok którego tak bardzo chcieliśmy się budzić do końca życia, a którego pewnego poranka przestaliśmy rozpoznawać. przepis może skuteczny? tego nie wiem, bo przecież ja, mimo pewnie niejednych odchodzeń z tej wspólnej kuchni, receptury kontraktów i umów nie wypróbowałam. może w imię ciągłej wiary w ideał romantycznych uniesień? może z niezgody na fakt, że tyleż to doświadczenie codzienności zostawia z młodzieńczych marzeń o porywach Romea i Julii [choć przyznam szczerze, że trudno sobie wyobrazić młodego Montekiego wynoszącego śmieci do zsypu i jego ukochaną cerującą werońskie portki]…
hmm chyba powinnam zamknąć tę maszynę z całym dobrodziejstwem psychologicznych, internetowych przepisów i po prostu iść się przytulić? dobranoc.
nie ma co sobie nabijać glowy romantycznymi głupotami, małżenstwa z rozsądku to jest droga. czy romantyczny czy nie romantyczny mąż i tak zbrzydnie człowiekowi a tak przynajmniej wie sie po co sie ten slub brało ;) a wzdychać to sobie można zawsze to łowicieli nenufarów( nie nie łowców ani poławiaczy nenufary łowią łowiciele ;) )
OdpowiedzUsuńprzemyślenie wieczorne: czemu nie miłości na kartki? wchodzisz do sklepu pani ekspedientka oscina kuponik z kartki i daje ci trzy kilo miłosci ;) w koncu to towar deficytowy jest, choć jak sobie wyobrazić jak to mogłoby wyglądać... już widze te plakaty ;)
OdpowiedzUsuń