piątek, 19 sierpnia 2011

"zostałem... wyklętym metafizycznie. i własnoręcznie."

chwiejnym krokiem, w pomiętej, brudnej marynarce, bełkocząc niby do Kogoś, niby do Siebie, podpierając się o obdrapany mur, jedną z prawie głównych ulic miasta idzie, nie, nie idzie – próbuje iść pijak. nikt go nie słucha. nikt poza tym, do kogo wydaje mu się, że mówi i mnie. ja bowiem, mam ten tajemny, na wskroś hipnotyczny dar, dar, który powoduje, że wszyscy i ci lekko podchmieleni, i ci pijani, i spici dokumentnie koło mnie siadają w autobusie, do mnie podchodzą na przystankach, mi opowiadają historie swoich złamanych, rozpękniętych na miliony drobin jak zbite lustro życiorysów, ba, nawet czasem dla mnie śpiewają… o Hendrix’ie douczał mnie już wytrawny, wstawiony muzykolog, na temat dobra i zła, i szeroko pojętej moralności  dyskutował ze mną pijaniusieńki krakowski kloszard, a po angielsku, w nocnym autobusie komplementował mnie i obdarowywał całkiem nową parą skarpetek ululany poliglota...
kiedyś w tramwaju zaczepił mnie pijaczyna, który po krótkiej wymianie zdań zaczął namawiać mnie do startowania w wyborach przynajmniej na prezydenta miasta. Heniu, jak chyba wolno mi już dziś napisać, bo przecież wszyscy oni po dżentelmeńsku przedstawiają mi się, wracał prawdopodobnie właśnie z jakiejś niewyobrażalnie karkołomnej i wyczerpującej wyprawy. hmm raczej nie będzie nadużyciem, jeśli przypuszczę, że stoczył jakąś powalającą, spektakularną bitwę, bo jego rozcięty łuk brwiowy krwawił dość obficie. musiał jednak być z tych 100% macho, bo zdawał się nie przejmować tym zbytnio, rysując przede mną świetlany obraz oklaskujących mnie wyborców, bom taka mądra… po czym zaś moją obezwładniającą mądrość wywnioskował? otóż po tym, że zza ucha ołówek bezczelnie mi wystawał, co zdarzało się czasem, kiedy wracając z uczelni, w ferworze podyskusyjnych wrażeń, zapominałam go schować do piórnika… wysiadając z tramwaju, Agitator Mój Osobisty, kulturalnie, choć z niemałym trudem pożegnał się, bełkotliwie krzycząc na odchodnym: Tylko przemyśl te wybory!
zaraz przypomina mi się taka anegdota, przytoczona przez Pilcha w jakimś wywiadzie, kiedy to wydawszy świtem swoje ostatnie moniaki na gazetę, zaczepiony przez Tego, Któremu Brakuje Złotówki a rozumiejący przecież potrzebę suchości Pisarz, odpowiada, że tylko wejdzie do domu, weźmie drobne i zaraz będzie wychodził, więc ów Potężny  Brak Potrzebującemu uzupełni, na co słyszy rozbrarające: Ale czy ja mogę Panu zaufać? heh, gdzieś drga we mnie struna rozczulenia na takie historie… jak taka krótka wizyta w Cafe Sztok…

Wiedźmy twierdzą, że ściągam tych Steinbeckowskich paisanos z promienia 9 km głównie po to, żeby zrobić im na złość… ja wiem, że mam jakąś dziwną słabość do straceńców, po prostu nie umiem się odwrócić...
dziś mijałam parkometr, zepsuty parkometr. młody, niemal urokliwy mężczyzna kopał go z wzruszającą złością, mówiąc pełen pretensji do swojej kobiety, że w tym mieście kurwa nic już nie działa jak powinno. kopniak nie zmusił maszyny do wyplucia ani biletu, ani monety. na śmietniku tuż przy parkometrze siedział taki kloszardowy, siwobrody, wsparty na kuli, w brudnej, czerwonej baseballówce, lekko tylko wcięty Prawie Wieszcz. opowiadał coś zapamiętale. sobie oczywiście, bo nikt go nie słuchał. często tam przesiaduje, na tej swojej doskonale okragłej loży szyderców. skąd to wiem? bo kiedy jakiś czas temu zaparkowałam przypadkiem nieopodal, zanim wrzuciłam moniaki do Tego parkometru, usłyszałam za sobą delikatnie chwiejne w tonie: Ślicznotko, Ślicznotka tu nie wrzuca, popsuty jest, zeżre diabelstwo i na wino zbraknie. wszystkim od tygodnia zżera, ustrojstwo takie, pfu [tak, splunął siarczyście] postawili, psie krwie, za moich czasów tego nie było… Ooo, tamten Ślicznotko, tamten tam to działa...

heh, taka to ta nasza informacja turystyczna...

1 komentarz:

  1. ocywiscie że robisz to złośliwie zachęcasz ich wzrokiem a później ludzie z wrakliwszym nosem muszą siedzieć w smrodzie

    OdpowiedzUsuń