no i stało się. jakoś dobrnęliśmy. choć raczej w zaspach do pasa. może nie do końca śniegowych, może chód utrudniało bardziej rozgarynanie piętrzących się kłopotliwych nieprzewidzianości [również tych na własne zawołanie]. ale, zważywszy, że to już za chwilę, że to jutro w zasadzie, a ja ciągle planuję się obudzić po tej nocy, to mogę stwierdzić lekko nostalgicznie: dobrnęliśmy. i to z całą bezkółkową, za to znów napchaną po brzegi walizą.
kiedy przypomnę sobie powitanie poprzedniego roku spędzone na pogotowiu Gdzieśtam i w szpitalu Gdzieśtam Gdzieśtam, bo Armagedonica postanowiła w środku borowego lasu, że najfajniejsza impreza będzie, jak na ostrym dyżurze zszyją jej głowę godzinę przed północą, to myślę sobie, że to był całkiem adekwatny wstęp do następnych 12 miesięcy…
nie mogę powiedzieć, że to był zły rok, że czegoś mu brakowało, choć chyba więcej w nim było niedociągnięć niż chwil dopiętych na ostatni guzik. hmm, zdaje się, że nie przydarzył mi się jeszcze rok tak sprzeczny. sprzeczny w emocje, w stawanie i rozpadanie się światów, w spotkania i mijania ludzi, którzy jakoś tam wydawałoby się już na dobre rozsiedli się na kanapie moich dni...
styczeń wtargnął mroźnym zaskoczeniem, zmuszając do założenia czapki i zrewidowania własnych założeń, z lutego pamiętam niewiele ponad mocno zakrapiane mundury policyjne i takie piękne ciepło przy uchu [choć to już chyba nie efekt czapki], marzec… hmm urodzinowo obiecujący, żeby potem naspełniać się górnolotnie w kwietniu i maju, choć już maj… maj się całkiem po mazurskich jeziorach rozsypał, przynosząc tyleż samo zachwytów co wątpliwości… a ciut na opak letnie miesiące to już mi się zupełnie mieszają: deszczowy Kraków, burzowe Stronie i syndrom sztokholmski w luksusowej wieży… potem nastał wrzesień, Armagedonicę wyganiając do przedszkola i wszystko się pokręciło w tak bardzo pokrętnych kierunkach... październik cieszył duszę podniebną aurą złocieni, łagodząc upadki z wysoka i te okruchy majowe, co do oka szkłami powpadały, mrożąc jeszcze czasem spojrzenie nad stołem... aż przez niebywale ciepły listopad dobrnęliśmy, dobrnęliśmy do grudnia, co niezmiennie ćwiczy we mnie cierpliwość [tę cierpliwość, której nie mam za grosz przecież], wciąż każąc czekać, czekać w bezkres…
podsumowując bilans tego dziwacznego PITu, to, wyjąwszy owo grudniowe wyglądanie przez okno, chyba ciągle przysługuje mi zwrot podatku od losu... a Tobie, Nieczytelniku Nieliczbowy? pomyśl o tym, bo to fajnie być znów na plusie :)
podsumowując bilans tego dziwacznego PITu, to, wyjąwszy owo grudniowe wyglądanie przez okno, chyba ciągle przysługuje mi zwrot podatku od losu... a Tobie, Nieczytelniku Nieliczbowy? pomyśl o tym, bo to fajnie być znów na plusie :)
a jutro? jutro rozsiądziemy się na klaczystej kanapie, żeby upić się zacnie i zgodnie z corocznym zwyczajem, i przy odrobinie szczęścia [zakładając, że szycie głowy Armagedonica uznała jednak za niekoniecznie wygraną w totka] udowodnimy przewrotnie wywracającemu wszystko do góry nogami światu, że istnieją rzeczywistości nieskończenie piękne, nieskończenie wytrwałe, niekoniecznie sprzężone…
tego Ci życzę dziś, Nieczytelniku Końcoworoczny, obok odkryć niezwykłości w tym roku, co grzmi upadkiem wszędobylskim, obok wyciągania z pudełka tylko tych harmonijnych puzzli, które poskładają Ci się na tę kolejną niebywałą, dwunastomiesięczną, podróżniczą układankę, życzę Ci też cudnej niezmienności, stałości ludzi wokół, którzy sprawiają, że nawet popękane ściany potrafią się skleić, skleić trochę na mąkę rozbełtaną z wodą [babciny ratunek na brak kleju biurowego], a trochę na miłość, na przyjaźń, na ciepłe ramiona…
PS heh, zapomniałam! bo przyznaj sam, Nieczytelniku Odkrywczy, czymże byłoby wspomnienie roku bez grudniowej traumy larwy jedwabnika w ustach… i nie, to niestety nie jest przenośnia, to czysta głupota w podejmowaniu wyzwań… ;)
[za którą minowolnie trzymam jednak kciuki... i jutro, i pojutro, i popojutro, i popopo...]