sobota, 31 grudnia 2011

między sztuką latania a spadania, czyli rozliczenie podatkowe za rok 2011

no i stało się. jakoś dobrnęliśmy. choć raczej w zaspach do pasa. może nie do końca śniegowych, może chód utrudniało bardziej rozgarynanie piętrzących się kłopotliwych nieprzewidzianości [również tych na własne zawołanie]. ale, zważywszy, że to już za chwilę, że to jutro w zasadzie, a ja ciągle planuję się obudzić po tej nocy, to mogę stwierdzić lekko nostalgicznie: dobrnęliśmy. i to z całą bezkółkową, za to znów napchaną po brzegi walizą.
kiedy przypomnę sobie powitanie poprzedniego roku spędzone na pogotowiu Gdzieśtam i w szpitalu Gdzieśtam Gdzieśtam, bo Armagedonica postanowiła w środku borowego lasu, że najfajniejsza impreza będzie, jak na ostrym dyżurze zszyją jej głowę godzinę przed północą, to myślę sobie, że to był całkiem adekwatny wstęp do następnych 12 miesięcy…
nie mogę powiedzieć, że to był zły rok, że czegoś mu brakowało, choć chyba więcej w nim było niedociągnięć niż chwil dopiętych na ostatni guzik. hmm, zdaje się, że nie przydarzył mi się jeszcze rok tak sprzeczny. sprzeczny w emocje, w stawanie i rozpadanie się światów, w spotkania i mijania ludzi, którzy jakoś tam wydawałoby się już na dobre rozsiedli się na kanapie moich dni...
styczeń wtargnął mroźnym zaskoczeniem, zmuszając do założenia czapki i zrewidowania własnych założeń, z lutego pamiętam niewiele ponad mocno zakrapiane mundury policyjne i takie piękne ciepło przy uchu [choć to już chyba nie efekt czapki], marzec… hmm urodzinowo obiecujący, żeby potem naspełniać się górnolotnie w kwietniu i maju, choć już maj… maj się całkiem po mazurskich jeziorach rozsypał, przynosząc tyleż samo zachwytów co wątpliwości… a ciut na opak letnie miesiące to już mi się zupełnie mieszają: deszczowy Kraków, burzowe Stronie i syndrom sztokholmski w luksusowej wieży… potem nastał wrzesień, Armagedonicę wyganiając do przedszkola i wszystko się pokręciło w tak bardzo pokrętnych  kierunkach...  październik cieszył duszę podniebną aurą złocieni, łagodząc upadki z wysoka i te okruchy majowe, co do oka szkłami powpadały, mrożąc jeszcze czasem spojrzenie nad stołem... aż przez niebywale ciepły listopad dobrnęliśmy, dobrnęliśmy do grudnia, co niezmiennie ćwiczy we mnie cierpliwość [tę cierpliwość, której nie mam za grosz przecież], wciąż każąc czekać, czekać w bezkres…
podsumowując bilans tego dziwacznego PITu, to, wyjąwszy owo grudniowe wyglądanie przez okno, chyba ciągle przysługuje mi zwrot podatku od losu... a Tobie, Nieczytelniku Nieliczbowy? pomyśl o tym, bo to fajnie być znów na plusie :)
a jutro? jutro rozsiądziemy się na klaczystej kanapie, żeby upić się zacnie i zgodnie z corocznym zwyczajem, i przy odrobinie szczęścia [zakładając, że szycie głowy Armagedonica uznała jednak za niekoniecznie wygraną w totka] udowodnimy przewrotnie wywracającemu wszystko do góry nogami światu, że istnieją rzeczywistości nieskończenie piękne, nieskończenie wytrwałe, niekoniecznie sprzężone…
tego Ci życzę dziś, Nieczytelniku Końcoworoczny, obok odkryć niezwykłości w tym roku, co grzmi upadkiem wszędobylskim, obok wyciągania z pudełka tylko tych harmonijnych puzzli, które poskładają Ci się na tę kolejną niebywałą, dwunastomiesięczną, podróżniczą układankę, życzę Ci też cudnej niezmienności, stałości ludzi wokół, którzy sprawiają, że nawet popękane ściany potrafią się skleić, skleić trochę na mąkę rozbełtaną z wodą [babciny ratunek na brak kleju biurowego], a trochę na miłość, na przyjaźń, na ciepłe ramiona…

PS heh, zapomniałam! bo przyznaj sam, Nieczytelniku Odkrywczy, czymże byłoby wspomnienie roku bez grudniowej traumy larwy jedwabnika w ustach… i nie, to niestety nie jest przenośnia, to czysta głupota w podejmowaniu wyzwań… ;)
[za którą minowolnie trzymam jednak kciuki... i jutro, i pojutro, i popojutro, i popopo...]

czwartek, 29 grudnia 2011

Mamo, Tato, a Wy jeszcze nie idziecie spać???

Smarkaty [czy tam Zasmarkany] Trzylatek i życie seksualne jego rodziców to jednak spory konflikt interesów [gra słów, Nieczytelniku Przyzwoity, całkiem przypadkowa ;)].
ech, a mimo wszystko czuję ten zimny oddech cenzury na plecach. szkoda, byłaby z tego niezła historia...
taka ballada „O naprędce wciąganych portkach”... hehe, bardzo naprędce :)
dziś piję zdrowie Wszystkich Półnagich [i też tych Całkiem Nagich] Rodziców, oby pokoje dziecięce budowano na końcu krętych korytarzy! :)

sobota, 24 grudnia 2011

no musi być ciut świątecznie przecież...

pamiętam, jak Wigilia była u Mojej Babci. od rana kotłowało się w kuchni, co śmiało mogła robić za salon w niejednym mieszkaniu. a ja, jako najbardziej gówniarska wnuczka, jako szczeniak po prostu, wyganiana byłam z tej magiczności wrzącej, w której tyle się działo, pod pretekstem plątania się pod nogami. ubierałam sztucznego drapaka w pokoju obok, nie mając świadomości, że pomiędzy tymi bulgoczącymi garami skitrane są prezenty, które jeszcze należało opakować. kiedy już odkryłam, że święty, jaki się zjawiał u nas w domu, to nie tak do końca święty, za to do końca Mój Tato, dopuszczono mnie do przyrondlowej przestrzeni i awansowałam na pakowacza tego, co niezapakowane. owijałam zatem skarpetę po skarpecie, bo Babcia Moja swoim zięciom zawsze skarpety prezentowała [noo, tego nigdy dość, to się zawsze przyda] i tym sposobem docierały do mnie tajemnice kuchenne, co takie salwy śmiechu dochodzące wcześniej zza ściany, wywoływały. przyszło mi być zatem świadkiem, jak Babcia Moja do gara wielkiego 5 słojów oszczędzanych od lata kompotu z wiśni dumnie zlała, to znaczy w przeważającej większości kompotów z wiśni, bo jeden ze słojów okazał się podstępnymi buraczkami w occie, rozszyfrowanymi dopiero po spróbowaniu całości…
dziś Babcia Moja miejscówkę sobie w fotelu niebieskim zarezerwowawszy, spogląda na to, jak jej starsza córka, nobliwa już bądź co bądź pani, do adidasów kapelusz wkłada i z lepienia uszek w wigilię Wigilii o 20.00 się zrywa. a dlaczegóż się zrywa, Nieczytelniku Przedświąteczny? a dlategóż, że zięciowi swojemu jedynemu za małą koszulę kupiła i trzeba na gwałt wymienić, bo przecież jutro wór z prezentami nastanie, a Etatowy Rodzinny Mikołaj nie może nie znać odpowiedniego rozmiaru zięcia jedynego. a dlaczegóż na to wszystko kapelusz wkłada? do adidasów? bo przecież drugiego spaceru po galerii handlowej w szpilkach nogi nobliwe nie wytrzymają, a że paragon zapodziany uroczo, „to jak ma ekspedientka rozpoznać, kto tę koszulę rankiem kupował?”. macha więc Moja Babcia nogami, patrząc z chmury, jak szczeniackie niegdyś wnuczysko prawnukami już przy zbiorowym lepieniu uszek zawiaduje, jako że starszyznę całą po koszulę nową wywiało… a ja ciekawam, co sobie myśli wtedy…
teraz siedzę pod choinką moją śmieciową*, [bo śmieciowe choinki, Nieczytleniku Uporządkowany, lubię najbardziej], co ją w całej swojej naiwności piernikami w czekoladzie upstrzyłam [głupio licząc na to, że Armagedonica jutro nie zwali jej na siebie, wdrapując się po któryś z nich] i popijając grzane wino, wspominam sobie te z dzieciństwa święta, co się z nich najbardziej czaderskie te przygotowania właśnie okazywały. nie prezenty nawet, ale owo babskie, kuchenne plotkowanie, pomylenie, do łez rozchichotanie.
i tego Ci życzę dziś… tych przygotowań, wspomnień, budowania nowych dni w radości, cieple, otuleniu, zepsutym kompocie i roześmianiu do łez, kiedy już nawet ustać nie można, bo skręcone w spazmach kiszki wyprostować się godnie nie pozwalają…
czarowności świątecznej… niech śpiewa na całego…



poniedziałek, 19 grudnia 2011

"słowik to a nie skowronek..."

Mamo, czy to już jest dzień? – usłyszałam dziś rano od pakującej mi się do łazienki Armagedonicy. spojrzałam na Nią półprzytomnie, mając świadomość 6.10 na sypialnianym zegarze uparcie pozostającym w tej samej strefie czasowej co prysznic, i tego, że trzy razy przychodziło mi tej nocy czarować młodociane sny, żeby pozbyć się z nich upierdliwej potworzastości. – To kwestia sporna. – odpowiedziałam zrezygnowanie. Armagedonica nie zrozumiała [no my zdaje się, Nieczytelniku W Słowa Zasobny,  wylosowaliśmy bardziej śmieszne niż bystre dziecko] – Tak, Okruchu, choć na to nie wygląda, już jest dzień.- poprawiłam się.  
-Hurrraaaa!!!!! Jest dzień! Jest dzień! – [jakie – myślę sobie- kurde „Hurrraaaa”!!??? jest 6.10! jakie Hurrraa, może być o 6.10 w poniedziałek??!!]  Pójdę powiedzieć Tacie, bo on ciągle śpi!
- Idź, idź, powiedz natychmiast. – a co ma mieć Dziadu lepiej? nie dość, że czarować niby nie umie, więc wstawać w nocy nie ma potrzeby, bo całkiem nieprzydatny jest, to jeszcze całkiem nie wie, że o 6.10 już jest dzień… Hurrraaaa!!!

czwartek, 15 grudnia 2011

Mężczyzna na-wrócony?

no i patrzy w te litery, i po głowie się drapie, i okulary na nosie poprawia, i znów patrzy…
„Pewnie jesteś zdziwiona…” a jakże! a jest! może byłaby mniej, gdyby dziewięciocyfrowy numer połyskujący znad smsa mówił jej cokolwiek. niestety. żadna data urodzin, kombinacja pinów czy cyfr wygranych w totka nie pasuje do szeregu zastanego na wyświetlaczu. że żaden to natręt, jest pewna. natręci, którzy mają trudności ze zrozumiem krótkiego "nie, dzięki", wpisani są specjalnym kodem i Ona wie doskonale, że nie należy odbierać ani odpisywać, a najprościej udać, że straciło się przytomność na kilka miesięcy, a potem popadło w głęboką amnezję. pyta więc kulturalnie, poświęcając całe 20 czy ileś tam groszy, kto zacz się czai po drugiej stronie bezprzewodowości mobilnej. na to odpowiada ciężko wzdychające „No tak, widać nie chcesz pamiętać…” noo tu  już następuje apogeum ciekawości, tu już zaczyna się nerwowe wypytywanie to na lewo, to na prawo, kto u licha zna jeszcze Ten Numer. następuje oficjalne przeszukiwanie wszystkich telefonów wokół i…? i po chwili pada skądś całkiem wieloznaczne „Mam!”, „ To On!” jakiż On u diabła? myśli sobie Ona, bo przecież nie zna nikogo o takim imieniu. „No On On!”  On On? kuźwa, On On?- chomik kręci kołowrotkiem w głowie z prędkością światła, paląc łapki na zakrętach szarej strefy aż nagle… „aaaaaa On On?” i w końcu dociera do Niej, że zniknięcie Jego przeboleć zdołała, że na tyle skutecznie przestała czekać na wieści, że już i sam numer Jego znudził się i sprzątnął z telefonu, że ponad rok milczenia to trochę przydługo i że teraz to wszystko już kompletnie nie ma znaczenia. odpisuje więc coś zdawkowo, żeby za dzień lub dwa nie wyrzucić sobie, że była niemiła, choć On On [kiedy to mężczyzna najczęściej jednak odchodzi na jeden z dwóch sposobów: 1. mam Cię gdzieś i znikam.2. znikam i mam Cię gdzieś.] On On właśnie utalentowanie wybrał oba te sposoby naraz… ale teraz… teraz chyba dojrzał, zmądrzał, bo zaczął w całym swoim uduchowieniu ciągnąć temat miłości… tylko Ona jakby niepodatna, jakby już dotarło do Niej, że On On o miłości wie tyle, ile nasłuchał się w piosenkach szumnie puszczanych w Radiu Zet i to już dla niej cokolwiek, o rok jeden przymało… milknie więc w końcu, bo po co to ciągnąć…

hmm… i oczywiście, Nieczytelniku Rozkochany, bywają kobiety które zostawiają okrutnie, bywają mężczyźni, którzy odchodzą z klasą. a jednak dziś w głowę zachodzę, skąd się biorą ci Kolesie Doskonali, co znikają na rok, dwa lata bez słowa, po czym odzywają się w całym swoim rozrzewnieniu? na co liczą? na to, że Ona wciąż bezrozumnie czeka? że po ich trzaśnięciu drzwiami Jej świat zatrzymał się w niemym, wpatrzonym w telefon czy tam drzwi wyczekiwaniu? rany… ależ ego… e tam ego – EGO!!!
dziś jedna z wiedźm zapytała mnie [w zupełnie innym kontekście], czy można żyć całkiem bez mózgu? „nie” odparłam stanowczo. ale teraz… jak się tak dłużej nad tym zastanawiam…
feministycznie dziś niepojęte Dobranoc :)

wtorek, 13 grudnia 2011

nemo sapiens, nisi patiens

nienawidzę czekać. nie potrafię. nie lubię, nie rozumiem, nie znam tego stanu, umiejętność czekania nie wykształciła się we mnie za grosz.. na autobus, na list, na przyjście, na wyjście, na dzwonek, na egzamin, na ramiona rozwarte… kiedy czekam, mam w sobie niecierpliwość dziecka i tupiącą złość na tę niebywałą zastygłość czasu „przed”.

i choć podobno to miłość…

Jest czekaniem
na niebieski mrok
na zieloność traw
na pieszczotę rzęs

Czekaniem
na kroki
szelesty
listy
na pukanie do drzwi

Czekaniem
na spełnienie
trwanie
zrozumienie

Czekaniem
na potwierdzenie
na krzyk protestu

Czekaniem
na sen
na świt
na koniec świata

[co chyba zresztą jest najpełniejszą definicją, jaką przyszło mi czytać, o ile słowa w ogóle umieją dotknąć istoty Takiej Rzeczy…]
to jednak to czekanie Hillarowej tak bardzo różni się od tego, co się dziś w moim świecie ze swędzącym pośladem rozsiadło…
a dziś, Nieczytelniku Cierpliwy, nienawidzę czekać jak nigdy… i jak nigdy nie jestem mądra…

niedziela, 11 grudnia 2011

dawno, dawno temu...

o losie przewrtotny... wczoraj była w szkole dyskoteka. i nie wiem, czy wiesz, Nieczytelniku Przetechniczny, ale teraz nie puszcza się muzyki ani z wież CD, ani z taśm magnetofonowych, ani ze szpulowych, ba, nawet z gramofonu też nie. teraz Młody Dj przytaszcza ze sobą swoje osobiste centrum dowodzenia w postaci laptopa i czegoś tam czegoś, czego nazwa [musisz mi wybaczyć] pozostanie dla mnie w sferze pamięciowo absolutnie niedostępnej. zresztą, owo coś tam coś tam, jest w tym przypadku najmniej istotne [dla mnie, bo przecież nie dla tych, co na dyskotekę ową bawić się przyszli]. tak czy śmak, laptopisko Młodego Dja moją uwagę skupiło, a nawet nie samo ono, a to, co na tapecie pulpitowej się znajdowało. a co się znajdowało, Nieczytelniku Zaintrygowany? ano.... zdjęcie się znajdowało! [HA! HA! HA! no no, cóż za bystry dowcip?! - pomyślisz sobie - średnio rozgarnięty czwartoklasista by się nie powstydził] ale wracając do tapety - piękna tfu! zjawiskowa postać dziewczęca z niej połyskiwała, w oniemienie mnie wprawiając. spytałam więc wścibsko jak na belfra przystało, kim owa Miss Pulpitu jest, na co uszy Dja Młodego z lekka się zaczerwieniły, aż padło:
- To Moja Ania.
- Śliczna ta Twoja Ania.- odparłam z niekłamanym zachwytem, po czym to czerwone uszy rozjaśniły się w rozpogodzeniu, a ja usłyszałam ujmująco już dumne:
- Z Torunia jest.
- Ech, daleko.
- Nooo, ale warto. Zresztą, wcale nie aż tak bardzo. Internet skraca drogę.

i pomyślałam o moim Toruniu, Toruniu sprzed lat miliona, z innej ery, z ery beznetozaiku i telearchaiku …

w tamtej erze listy grube szły tydzień, nieco cieńsze kilka dni, te pisane na chusteczkach z braku lepszego papieru w zasięgu pióra musiały chyba przechodzić przez kilkanaście par ciekawskich rąk, bo jeśli nie przepadały z kretesem, to potrafiły pojawiać się i po miesiącu… cenzurowani przez co bardziej wścibskich pocztowców, biegaliśmy do skrzynek na klatkach schodowych po kilka razy dziennie, licząc na to, że listonosz, który zawsze trzeźwy jak niemowlę chodził, dziś akurat zapił z Panem Ochlapusem Przydrożnym i może doniesie całą tę wyczekiwaną dobroć dopiero wieczorem… wieczorem nie było oczywiście nic, za to przydarzał się telefon. równie ocenzurowany naturalnie. komórki wielkie jak walizki nosili wszak wtedy tylko prezesi, a że my na żadną prezesurę nie zdołaliśmy się załapać, skazani byliśmy na stacjonarność perfidną. On więc marzł w budkach telefonicznych jako że jego jedyna stacjonarność w dość pozadomowym otoczeniu znajdowała się, a ja uwieszona na kablu słuchawki, skitrana za komódką w dużym pokoju, pod bacznym uchem Rodzica, przyzwyczajałam się do między nami milczenia…
bez cenzury były spotkania. za to sztywno wyznaczone godzinowo, pomiędzy moją ostatnią lekcją [tak, Doświadczony Życiowo Nieczytelniku, aż tak głupi potrafi być wzorowy uczeń] a 19.05, kiedy to z peronu trzeciego odjeżdżał ostatni, acz niewzruszony pociąg do Piernikowego Miasta. z czasem PKP się zlitowało i szarpnęło na dodatkową dla nas godzinę… a teraz…?
teraz jest autostrada do Torunia, można pomknąć aż miło… tylko nasza szczeniacka miłość opóźnienia cywilizacyjnego Polski lat 90tych nie dźwignęła… trochę szkoda, a trochę nie… może ta akurat walizka jest właśnie w życiu po to, żeby w całym swoim wyidealizowaniu dać odetchnąć, dać rozpakować się choć na chwilę w jakimś ciepłym kącie duszy, ustalić azymut w sobie, kiedy jest tak źle, tak otchłannie niepewnie, kiedy zupełnie jeszcze nie wiadomo, jak świat tak dobrze znany może zostać wywrócony przez zwykły poniedziałek …

wtorek, 6 grudnia 2011

no jo, wielkie, zimowe jo...

zatoki się zafafluniły, przeprosiłam się z czapką [e tam z czapką, z beretem prawie moherowym] mogę więc ogłosić oficjalnie: zima przyszła, nie ma to tamto! jeszcze podstępnie, jeszcze bezśnieżnie, ale już w całej swojej przenikająco srogiej rozciągłości.
kiedy po wczorajszych bólach głowy odgrzebywałam dziś z czeluści szafy moje wełniane garnkowate cudo, przypomniały mi się czasy podstawówki, gdyśmy z Psiapsiułą Moją Serdeczną tuż tuż za rogiem, ledwie z oczu matkom naszym zatroskanym niknąc, ściągały obciachowe czapiska i upychały je do kieszeni skrupulatnie. później, wylansiwszy nasze nastoletnie głowy po dzielni, pozwoliwszy wywiać nam resztki rozsądku [czego konsekwencje wydaje się dopiero teraz tak naprawdę w pełni zaczynam ponosić] wracałyśmy skruszone do domów. a wiedząc już, że Matuchny Nasze wezmą uszy na dotyk, czy aby owe wystane w kolejce wełnianości zamiast głowy, dna kieszeni nie grzały, tarłyśmy sobie te uszyska nasze nawzajem, co by na chłodno naszej niesubordynacji nie zdradziły. szłyśmy zatem ulicą dumne, podnosząc głowy wysoko, bo bez czapek, a wyglądając w rezultacie owych poczynań, jakbyśmy się z zaprzęgu mikołajowego zerwały, ale że ktoś się tam w Laponii rypnął i zamiast nam nosy rudolfowo przyozdobić, to omsknął się, i farba cała w uszy poszła. heh, takich rozgrzanych do czerwoności gestów przyjaźni podwórkowej jednak się nie zapomina.
a skoro już mnie tak na wspominki szczeniackie wzięło, i że Mikołaje jutrem przez kominy przepychać się będą, to tak mi przez myśl przebiega obraz, jak jeszcze w niskiej podstawówce będąc, sfrajerować się dałam kretyńsko i wierząc w rodzicielskie hasła, że im więcej bucisk się wyczyści, tym więcej czekolady Mikołaj przytarga, pastowałam buty nie dość, że całej rodzinie, to i na całoroczny zapas… pazerność jednak czyni frajera. choć… sądząc po obecnych wymiarach dawnego pucybuta, takie całkiem nieopłacalne owo zajęcie być znowu nie mogło... siedziałam więc na kiblisku łazienkowym [bo u nas buty czyściło się zawsze w łazience] i najpierw pastą „no name”, a później, kiedy już zgniły zachód opanował popeerelowskie sklepy, mazidłem kiwi, co but ożywi, jechałam na szczocie i szmacie na glanc, na błysk i na co tylko klient życzy, spędzając przedmikołajowy wieczór na marzeniach o karierze milionera.
dziś popisuję sobie do Ciebie, W Czerwonej Czapce Nieczytelniku, piję herbatę, co dziwnym trafem wraz z atakiem zatok straciła na cynamonowości i tak się zastanawiam, komuż ja nieopatrznie w tym roku buciska wypastować zdążyłam, że mnie już jeden Mikołaj Bosko Kubasowy odnalazł, upiękniając herbatę, co aromat zgubiła… ?
życzę Ci zatem, Buciku Mały i Całkiem Spory, i Dopastowany, i Zupełnie Nie, i Tobie, Z Porwaną Sznurówką również… życzę, żebyś znalazł w środku rano, choć jedną drobną i tak pysznie ciepłą myśl o sobie…
dobranoc

niedziela, 4 grudnia 2011

kobieta ekstremalna, czyli dlaczego cholerykom nie wolno narciarzyć w kraju...

ruszyła. ależ entuzjazm, ależ radość, ależ wszystko! upchane z tyłu auta torby gruchotały z lekka na polskich drogach, narty na nadachowym  bagażniku obiecująco lśniły w słońcu…
kiedy Los Mężos na ostatniej imprezie wspomniał coś przyjaciołom o szusowaniu po stoku, Ona rzewnie uśmiechnęła się na wspomnienie studenckich czasów spędzonych w Wieżycy. nie, żeby z kijkami u boków szło Jej wtedy jakoś specjalnie wyśmienicie, ba – powiedzmy sobie szczerze nie szło Jej wcale, ale sama aura studenckich zbiegowisk poza miastem podziałała na tętno krwi ożywczo. na to przyjaciele okrzyknęli zgodnie, że jeśli narty, to tylko w Alpach i stało się.
ekipa zacna, duchem młoda, ciałem odwrotna, ale wciąż gibka pierwszego dnia ruszyła na stoki łagodne, zostawiając pikanterię na wieczorne podbijanie kurortu i… może na jutro. Ona chciała zjeżdżać natychmiast albo najlepiej jeszcze wczoraj. zasiadła więc na podgrzewanym wyciągu w całym podekscytowaniu swojego pedagogicznego ciała. podziwiała widoki, pomachiwała nogami, zaczepiła sobie nawet kijki o taki wystający dinks, pilnując bacznie, żeby nie spadły, o czym samospełniające się przepowiednie pobrzmiewały Jej w głowie złowieszczo, tworząc obrazy czynienia z Niej pośmiewiska całych, niemałych przecież Alp. dumna z siebie, już z wizją rozszusowania porywającego, dotarła na szczyt i nawet nie zniechęcił jej fakt, kiedy to skutecznie dopilnowane kije pofrunęły w górę wraz z otwierającą się barierką, ani to, kiedy zatrzymano cały wyciąg, żeby je ściągnąć z owego dinksa, ani nawet chrapliwy śmiech obsługi, wręczającej jej podniebną zgubę. wyniośle udała, że niemiecki śmiech jest językowo obcy i pobiegła korzystać z bałwaniarskich szaleństw. w pierwszym dniu śmigała po swoim szlaku dla pierwszodniowców jak zawodowiec. nie zdążyła obić sobie ani pośladka, a Los Mężos patrzył na Nią z nieukrywanym podziwem. upewniona w swoim talencie, nie chcąc czynić tyłów śmigającej już zaawansowanie grupie, nie dała się przekonać, że drugi dzień na trudniejszy szlak, to odrobinę jakby przyszybkawo...
teraz pilnując sprzętu podwójnie, raz - żeby kijków nie na dinks, dwa - żeby jednak, mimo to nie spadły, wjechała na górę, z gracją zeskakując z siedziska. czuła, że to jej dzień, czuła, że gdyby nie kreda i tablica, zdobywałaby dziś medale dla swojego kraju, jeśli nie na igrzyskach, to na mistrzostwach na pewno.
Los Mężos pokręcił się chwilę na szczycie, powiedział, że za moment wróci, rozkazując stanowczo, żeby nie ruszała się z miejsca. ale Ona… Ona w całym rozkwicie ambicji płynąca, wytknęła tylko niepokorny język jego plecom i z niczeańskim hasłem: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, puściła się w dół...
ach! jak rozkosznie było szusować w takim pędzie! jak rozkosznie mijać tych mięczaków ślimaczących się po stoku! wiedziała, że czułaby boski wiatr we włosach, gdyby nie ten sztywno ograniczający je kask. przemknęło jej nawet przez głowę, że może bez sensu i on, skoro tak pierwszorzędnie sobieee… i nagle coś się zachybotało, zakołysało, zgrzytnęło i… i padła jak długa.
niezrażona wywrotką, z nauczycielskiego doświadczenia wiedząc wszak, że i rozwój swoje ofiary mieć musi, spróbowała się podnieść, żeby w tym pędzie rozkosznym pomknąć dalej, ale tak zaplątała się w narty, związała na supeł wręcz, że ani w lewo, ani w prawo nie dawała rady. ni chuja! [pardon za język, Kulturalny Nieczytelniku, ale czy wiesz, cóż znaczy być zawiązanym na supeł? nartami? ja z dwóch godzin nauki jazdy, znakomitą część spędziłam w tejże pozycji właśnie, więc mogę Cię zapewnić „ni chuja” ruszyć się nie da]. a że nie da, to po paru chwilach przestały Jej się podobać i te narty wywiązane w kokardę, i ten pęd, i śnieg, co w dupkę gniótł. i już nie szusował Jej po głowie brak kasku, a Los Mężos, co oczywiście nigdy nie był w pobliżu, kiedy go potrzebowała. poziom awanturniczości rósł wprost proporcjonalnie do marznięcia tyłka i rozgorączkowania poczucia porażki, tymczasem On spokojną nartą zbliżał się z oddali. kiedy mógł już Ją usłyszeć, nie wytrzymała:

- NO JASNE, MOŻE JESZCZE WOLNIEJ JEDŹ! CO CIĘ OBOCHODZI, ŻE SIĘ TU PODNIEŚĆ NIE DAJĘ RADY??!! NIGDY NIE MOGĘ NA CIEBIE LICZYĆ! NIGDY! TO JAK WTEDY W KINIE NA SEKSMISJI, KIEDY POSZEDŁEŚ PO NIEWIADOMO CO I MNIE ZOSTAWIŁEŚ! I CO Z  TEGO, ŻE DAWNO TO BYŁO? MILION TAKICH SYTUACJI PAMIĘTAM! JASNE, NIC NIE MÓW I JESZCZE SOBIE TAM POSTÓJ!!! PEWNIE! NIECH MI TA DUPA TU ODMARZNIE...!

nie skończyła, bo kiedy wzięła oddech przed przygotowywanym naprędce dalej, ktoś zaczął ją nieudolnie podnosić, rozbawionym głosem pytając:
- Na tego Niemca tak krzyczysz? Ale wojna się już skończyła. Wstawaj, Los Mężos odchodzi od zmysłów, gdzieś mu zniknęła.

i wtedy poczuła, poczuła w całej swojej belferskiej polskości, jak to cudnie, że język jej ojczysty dopiero na 26 miejscu najpopularniejszych języków świata się znajduje… i jak cudnie, że Przyjaciel z ekipy nie dał Jej wywodu dokończyć.

czwartek, 1 grudnia 2011

nie powinno się...

…no nie powinno się promować na światowym [no a przynajmniej na takim, co światowym mógłby kiedyś stać się, gdyby nie autor przymarnawy] blogu, rodzimego a bliskiego sercu kabaretu. nie powinno się, bo można całkiem słusznie zostać posądzonym o nepotyzm… a jednak…
a jednak… [być może zważywszy na drobiazg, iż kabaret ten rodzimy przynajmniej ogólnopolskim już jakiś czas temu stał się - tak, Medialny Nieczytelniku, nawet u Kuby na Skórzanej Kanapiszczy zasiadał czasem większym, czasem mniejszym członkiem… a i szanse znaczniejsze na stanie się światowym niż blog ów kabaret ten ma, i co za tym idzie, w chudawych pośladkach całe to klaczowanie posiada] a jednak, zważywszy na cały ten przydługawy nawias, pozwolę sobie rzec, iż dupa prawda tkwi w powiedzeniu, że żart powtarzany na wartości traci.
pierwszy raz Dzielnię w dzielnym wykonaniu Lima widziałam hmm… no powiedzmy, że szmat czasu temu… młodzieńcy szmatem tym spoważnieli, wydorośleli, nabrali ciała, a kobieta jedyna na tej scenie, ale za to jaka!  stała się „ale za to jaka!” do kwadratu… w ogóle [rzewnie podsumowując] nic nie jest takie, jak kiedyś…  
a mimo to, mimo to, że Oni są inni, a ja coraz poważniejsza przecież, mimo że widziałam ten program nie raz, nie dwa nawet, mimo że Ulubiony Mój Anioł zamienił koronkowe niegdyś na atłasowe dziś stringi [czy to na skutek awansu niebiańskiego, czy degradacji? nie wiem], mimo, że zestarzeliśmy się wszyscy, ja ciągle śmieję się na widok Różowej Złodziejskiej Pantery tak samo, jak niegdyś na auli, kiedy byłam jeszcze nieopierzoną studentką, a Oni tic-tacami uwięzionymi w wielkich, wacianych pastylach…
heh, jak się okazuje, stale w nas sporo przyzwoitej głupoty. fajne to ;)

kup zatem, Rozbawiony Nieczytelniku, DVD Lima na święta [nie jestem przekonana, czy przy ilości zużytych kart pamięci i stopniu ich ogarnięcia, na te święta zdążysz akurat. być może jednak na wielkanocne albo i na przyszłorocznie bożonarodzeniowe płyta owa zacna, a różowawa w scenografii wyjdzie], ale w pamięci prezentowej miej. dla Zrzędliwego Teścia, Niedowidzącej Babki, Przygłuchego Wuja i Stryjenki Co Nic Już Nie Jest Takie Jak Dawniej…
kup, a może w tle usłyszysz mój perlisty śmiech [choć to już zdaje się zgoła czarny PR]

poniedziałek, 28 listopada 2011

takie tam, pitu pitu

rany, ależ sflaczały weekend. niby jakaś impreza u Krewnych i Znajomych, niby dysputy zaciekłe polityczno-społeczne [hasło, że homoseksualizm jest chorobą chyba nigdy nie przestanie napędzać mi tętna], ale i tak, jakoś bliżej tym dniom listopadowym do pidżamy niż do wysokich obcasów i naparkietowego wyczekiwania Sylwestrów wszelakich. rozlazła mi się ta niedziela całkiem, okraszona toną czekolady i snucia się z kąta w kąt z przyczepioną do nogawki Armagedonicą, której wygilań ciągle nie dość. teraz wieje tak, że ma się wrażenie, iż w półwiecznym kominie nagle postanowił zadomowić się diabeł, co wesoły bynajmniej nie jest, bo wyje sobie żałośnie nierdzewnymi rurami nad jesiennie smętnym światem. ja kocham się w wietrze, wiatr niesie zmiany. jest więc szansa, że jutro przyjdzie zdjąć uskarpetowane grubo nogi ze stołu i popędzić na spotkanie morza, co przy okazji zawiania zamarzyło sobie lot ponad falochronami urządzić… a jednak dziś jakoś bliżej moim myślom do tych, co przy świecach siedzą, bo paskudne wietrzysko pozrywało im prąd i oby nie dach znad głowy… 
i tylko podpatruję sobie na fotki tych kaskaderów, którzy tą niedzielą, w samo południe w Katowicach po 702 schodach na czas wbiegali… i nawet nie zastanawia mnie, że im się chciało, rożne śmignięcia człowiek wszak widział [a tu w końcu, wspominając jedną z motywacji maratońskich przytoczonych mi niegdyś, jakiż doskonały widok na pośladki przed Tobą, Nieczytelniku Usportowiony ;)] i nawet nie to, że na 30te piętro po medal i butelkę wody śmigali [wszak i materialistą nie jestem specjalnym], ale że najszybszemu to 2 minuty i 39 sekund zajęło… noo… myślę sobie, że podobny czas osiągałam przy okazji końcówki ciąży, ale na drugie piętro wchodząc… e tam wchodząc, wczłapując się w całym swoim i brzuszyska na boki rozfalowaniu… i oczywiście,  ciążowe ciężary przyszło zrzucić lata temu, ale czy czas osiągania drugopiętrowych szczytów tak znów solidnie poprawiony przeze mnie został...?
ech, pomyślę o tym jutro. może nawet z wrażenia ćwicznę sobie, a co tam. choć... choć szczerze mówiąc, już sama analiza tych dokonań wspinaczkowych mnie zmęczyła...
wietrzne dziś zatem dobranoc.

piątek, 25 listopada 2011

zima nie zaskoczy... [drogowców?]

i kiedy myślałam już, że dzień całkiem na straty… że nic, absolutnie nic odkrywczego spotkać mnie nie może, wpadam Ci ja, Drogi Nieczytelniku, co już odetchnąć od postów zdążyłeś, wpadam do Krewnych i Znajomych Królika [chyba jednak bardziej krewnych niż znajomych, choć jak nazwać członków rodziny nabytej?] wpadam na moment, na sekundę dosłownie, co jednak dłuższą chwilą się staje, bo święta idą i trzeba ustalić i to, i tamto, i w ogóle „tak dawno u nas nie byłaś, opowiadaj”. siedzę ja zatem, ustalam [skrupulatnie] i opowiadam [pośpiesznie], ale jakby tylko w połowie słuchana, jakby w połowie odbierana, bo z czterech uszu [tak, Bystry Matematyczno- Anatomicznie Nieczytelniku dwie głowy, po jednej parze każda] tylko dwa zdaje się nastrojone na moją częstotliwość wyglądają. drugie odcięte od świata, a przyspawane do skupionej i pracującej w pocie czoła głowy ewidentnie mój świergotliwy przecież głos [i tak, Nieczytelniku Wrażliwy, to sarkazm] głos mój ma w dupie. i słusznie w zasadzie. nie jest to znowu dla mnie taka nowość. „ale na czym się skupia, że tak w dupie ma?” – przechodzi mi przez myśl.
i wzrok mój przykuwa brulion, a może brulionisko nawet. opasłe, grubaśne, a skrzętnie w tej oto chwili przez Krewnego i Znajomego zapisywane. spod długopisu skry czarnoatramentowe lecą, myśl nad skronią się kłębi, więc zaintrygowana, czy aby nowa powieść sensacyjna a bestsellerowa nie powstaje właśnie …
- Cóż tam piszesz?-  pytam nieśmiało [ryzykując olanie rzecz jasna]
- Aaa, bo człowiek się zastanawia, jaka pogoda była rok temu i nie pamięta. To ja tu wszystko zanotowane mam. Jak mnie ktoś zapyta za rok, to przekładam stronę [w tym wypadku chyba kilkadziesiąt…] i proszę… Ale dopiero od pierwszego listopada spisuję…

ech… to boskie, że ludzie jednak nie przestają mnie zadziwiać. a jakże nowego znaczenia nabierają słowa obchodzić kogoś tyle, co zeszłoroczny śnieg…;)

wtorek, 22 listopada 2011

roz-rachunek roz-czarowań własnych... ;)


hmm… zazdrościłam wrocławianom, zazdrościłam tego, że nie dość, że mogą bezkarnie pałętać się latem od ekranu do ekranu, sącząc powoli naprawdę dobre kino, to jeszcze listopadem, kiedy słotno i co tu kryć, dupnie raczej, raczą się kinem amerykańskim a niekomercyjnym… i w ogóle mają bosko...

a potem jakoś przyszło mi napatoczyć się na plakat RAPORTU, który nam taką rozmaitość zjawisk teatralnych nadmorsko serwuje, zapraszając do tej małej modernistycznej dziupli mistrzów sceny polskiej i nie tylko zresztą. i chciałam iść i na to, i na to, i na to też, a na to? a na to, to już w ogóle zwłaszcza… ale przyszła praca, Armagedonica, jeden kaszel i drugi, i efekt jest taki, że jesteśmy w połowie zacnego festiwalu, a ja hmm, no powiedzmy, że nie dotarłam jeszcze do kasy biletowej… i wszystko tak, wszystko można zrzucić na karb rozpędzonych do granic możliwości trybików zegara, piętrzącą się stertę prań i prac, i na pytanie wzbudzające w nauczycielu najbardziej mordercze instynkty „a sprawdziła już Pani?”, ale… ale prawda jest taka, że przez ten cały mój niedoczas, zdążyłam wyskakać się szantowo, naogrzewać dłonie, otulając wielką filiżankę Cynamonowej latte, zapaść się w magię wcale nieambitnego ekranu pośród czerwonego, wytartego pluszu drewnianych, poteatralnie skrzypiących foteli, napsioczyć na za małe rozmiary wciąż sklepowych swetrów, no i rzecz jasna wystraszyć się nalachowo… na to nie było wymówek…

a dziś? a dziś Houellebecq spoczywa gdzieś pod łóżkiem z ciężką chorobą zapadnięcia się pod ziemię, bo mimo fajnych kilku cytatów, jakoś bardziej leży mi na wątrobie niż chwyta za serce, a ja wiszę sobie jedną nogą [czy też ręką] tu, a drugą całkiem na czacie, co się do niego wcale jeszcze przyznawać nie umiem, bo chyba ciągle mi jakoś za to wstyd [i tak, a co tam Młody Obiecujący Literacie, teraz będzie pożywka dopiero ;)] nieważne. ważne jest to, że zamiast spodziewanie dla siebie samej oddawać się sztukom ambitnym a wysokim, rozprawiam sobie niedbale albo podskakuję pod sceną w rytm Hiszpańskich dziewczyn, rozradowana widokiem rozbrajającego uśmiechu wokalisty… czas chyba przyznać się przed sobą, że Bachus uwiódłby mnie winem znacznie szybciej niż na scenę zdążyłaby wkroczyć oniemiająca Melpomene…

masz czasem, Nieczytelniku Roz-czytany, wrażenie że jesteś trochę poza tymi konturami, które sam sobie na swój temat w głowie narysowałeś? moje są mocno pobazgrane, przerysowywane po kilka razy, a i tak ciągle zdaje się dużo bardziej zgrabne niż te w rzeczywistości. ale dziś jakoś nie martwi mnie to. piję sobie cynamonową herbatę, co to o nią w końcu i nad morzem nietrudno, do uszu jakby ciut niechcący wlewa się trąbka Bottiego i tak sobie myślę, że może kiedyś wyjdzie moje Wydanie Drugie Poprawione, które nie będzie kiwało głową z udawanym zrozumieniem, że wie, o czym mowa [jak Joe z Przyjaciół przy kupnie encyklopedii, gdzie mu tylko na tom „W” pieniędzy starczyło] albo też nie będzie błaźnić się durnymi pytaniami, albo też zamiast wybierać plebejskie rozrywki, pochłonie Pod wulkanem, którego Wydanie Obecne Bez Poprawek od 6 lat skończyć nie daje rady… a może wcale nie… co za róznica, kiedy tu właśnie To Teraz tak pyszne się staje? :)

dobranoc, Nieczytelniku Za-męczony :)

piątek, 18 listopada 2011

bo chyba nie w liczniku diabeł tkwi...

a kiedy pędziłam dziś do pracy swoją  codzienną ścieżką, przetuptała mi przed nosem drobna staruszka. nie byle jaka staruszka tuptająca była to, bo moja dawna nauczycielka biologii. uwielbiałam ją ja, uwielbiały pokolenia przede mną i te po mnie. zbierała nagrody dla najczadowszego belfra, kiedy do szkoły chodziła moja klasa i kiedy do szkoły chodziła klasa mojej o dekadę przecież starszej Siostruli, aaa i kiedy zaczęłam w tej szkole pracować też, i, jak się potem okazało, kiedy do szkoły chodzili rodzice moich uczniów. rok w rok- od stworzenia świata do emerytury. mam pewne podejrzenia, że zawarła jakiś nie do końca czysty interes z Kimś Uprawnionym, bo od dawnych dawnych pokoleń do dziś przynajmniej, wygląd jej nie zmienia się nic a nic, a wedle moich obliczeń [choć im, jak doskonale Uzdolniony Matematycznie Nieczytelniku wiesz, nie można do końca ufać] ma lat ze 200 z górką. tak czy owak, BB [no nie, nie Brigitte Bardot, a Boska Biologica] poznała mnie rzecz jasna [głowę dam, że pamięta również mój 13ty numer w dzienniku, a nie byłam biologicznym orłem], wyściskała i przeprosiła, że nie może rozmawiać, bo musi biec [w szpilkach rzecz jasna] Gdzieś tam Gdzieś tam, a potem do Kogoś tam Kogoś tam [bo wiesz, Ona taka smutna, trzeba jej motorek nakręcić] a potem do szpitala po wypis [ale przecież niezłośliwe się przypałętało, więc nie ma co marudzić]… nie zdążyłam się obrócić, a już znikała za zakrętem [ i tak, może mieć to związek z moją humbakowatą ociężałością obrotów, jednak…]
a potem weszłam po swój „Tymbarkowy na dziś”, bo wciąż nie ufam nowinkom fejsbukowych losowań [być może wiara by wzrosła, gdybym jednak to hasło w przepastnych czeluściach pamięci odgrzebała… a teraz już, to też i login w zasadzie...] i w tym magazynie tymbarkowym uśmiechnął się do mnie staruszek, co chyba przez zasiedzenie zyskał miano Naprawdę Stałego Klienta. i kiedy płaciłam złoty siedemdziesiąt, za plecami ów dwugłos usłyszałam:
- Ależ Ty piękna jesteś, naprawdę. – rzecze [zdaje się] Naprawdę Stały Klient.
- I dopiero dziś to zauważyłeś?- odpowiada energiczny głos jakby wychylając się zza regału.
- Nie, już wczoraj, ale ciągle to kontempluję…

no i czy nie odwróciłbyś się, Ciekawski Z Natury Nieczytelniku? ja się odwróciłam. odwróciłam, a tam…
a tam staruszeczka przygarbiona o lasce, w moherowym berecie i pogodzie ducha wypisanej na twarzy. faktycznie, wyglądała pięknie.
o Losie! jeśli już dasz starość, to daj taką, coo?

wtorek, 15 listopada 2011

wrrrr...!

a skąd we mnie dziś takie wewnętrzne, rosnące przekonanie, że zdecydowana większość facetów, to jednak niedorosłe, tchórzliwe gnojki?
rany, jak bardzo nie chcę budować w sobie takiego poczucia... ale im bardziej się staram, tym urokliwiej zaprzeczjący tłumaczeniom goście wychylają głowy...
idę sobie pokląć pod nosem na parszywość testosteronu!

przepraszam, Nieczytelniku Splemnikowany, za ten feministyczny, może niesprawiedliwy warkot... przepraszam nawet, jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia...

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Dzień dobry Pani", czyli skąd wiesz, że...

ech… pójdziesz sobie Nieczytelniku Zrelaksowany raz czy dwa do ulubionego przecież knajpowiska, siądziesz sobie przy stoliku grzecznie, żeby posłuchać tym razem łódzkiej kapeli, co gra całkiem zacnie, ale ma to nieszczęście, że posiada również wokalistę. a że nieszczęścia lubią chodzić parami, to wokalista ten lubi wyśpiewywać wniebogłosy teksty przez siebie napisane… żeby w Twojej głowie zatem zrównały się poziomy jakości dźwięku i bezjakości tekstu, żeby wrażliwość na słowa ustąpiła miejsca w uszach niewrażliwości na nuty, wlewasz w siebie pierwsze piwo, drugie, czasem może i trzecie nawet. hmm… a że za kołnierz nie wylewasz przecież, to nie zzakołnierz Ci się przepełnia, więc od stołu wstajesz, idziesz i ustawiasz się w kolejce o tysiąc głów dłuższej niż ta obok* i czekasz, i czekasz… z nogi na nogę przestępujesz, trochę ze zniecierpliwienia, trochę z przepełnienia, a trochę dlatego, że po którymś tam piwie to podłoga jakoś bardziej wyboista się robi… i kiedy już już prawie, kiedy tysiące głów przed Tobą, załatwiwszy swoje sprawy, wraca do swoich stolików, słyszysz „Ooo, dzień dobry!”. i ręce Ci opadają, bo to, że knajpa Twoja ulubiona przez własnych uczniów jest napastowana, to już jest bieda… choć może to dopiero jej pół, bo…
bo następnym dniem przychodzi Ci wybrać się, Rozrywkowo-Kulturalny Nieczytelniku, na koncert niebanalny zupełnie, bo strachowo na lachowo rozmiłowany i w całym entuzjazmie grabażowym rozbawić się zacnie, jak to na koncercie Strachów przystało…
i kiedy już zdołasz wykrzyczeć wszystkie pretensje, że chcą Cię zrobić w chuja, że nie masz dokąd już stąd spierdalać, kiedy wyskaczesz się w podscenowym młynku, namawiając Raissę, żeby poszła z Tobą do łóżka, kiedy już gość z nagim torsem zdąży Cię oblać piwem z jednej strony, a jego kobieta z drugiej, kiedy już wycałujesz bezwstydnie Swojego Mężczyznę Domowego, co najbardziej w Strachach lubi to, jak działają na Jego Domową Kobietę, kiedy już Grabaż zdąży ze sceny po wszystkich bisach zejść, pozwalając Ci się rozejrzeć po spokojniejszych w hopsach, acz  mocno głośnych trybunach klubowych, to wówczas właśnie stamtąd…
stamtąd dobiega Cię jakże urokliwe w swoim dobrym wychowaniu, przewieszone wpół przez barierkę, prawie wzorowe „Ooo dzień dobry Pani!”…
i stąd wiesz już, że uczniowie powinni się utylizować, dematerializować i obracać wniwecz zaraz po wyjściu ze szkoły…

dziś Armagedonica [co olawszy rodzicielkę swoją, wybrała właśnie Bolka i Lolka na Dzikim Zachodzie- trudno się zresztą dziwić] po raz milion osiemset trzydziesty siódmy [słownie, bo wypada się przyznać, że pojęcia nie mam, jak to zapisać liczbą] w tym miesiącu  znów jest chora, zapewniając matce swojej L4, a ja już widzę, jak po szkole krąży wieść, że polonista prosty a skoczny z piwa się suszy, czy też po piwie go suszy…

*swoją drogą ciekawa to sprawa. już nie nawet to, że do męskiego wucetu kolejka zawsze krótsza jest, mimo że kabin mają 2/3 tego, co w damskim [wszak proces rozbioru, proces oczyszczania miejsca oddania trwa dłużej u dam i nie zwykły one praktykować obniżania poziomu moczu w organizmie z tłumem za plecami] już nawet nie i minimalne zużycie papieru toaletowego [choć metoda na „strząśnij Wacka” burzy nieco stężenie higieny we krwi mojej], ale to, że przy stanie 1/3 umywalek [czytaj jedna umywalka w wc męskim na 3 umywalki w wc damskim] nigdy przy owych męskich umywalkach kolejki nie ma… to już napawa lekkim przerażeniem…

sobota, 12 listopada 2011

niemoralna propozycja, czyli z tyłu sklepu...

uwielbiam małe ryneczki, targowiska, panią Kasię, co zawsze spod lady wyciąga mi ten najświeższy kawał mięsa i pana Grzesia, co podając 30 dag złotego mazura, od lat z tym samym szelmowskim uśmiechem próbuje umówić się ze mną na kawę, [choć sądzę, że kawiarnia, do której mnie wyciąga, od jakichś 20 lat już nie istnieje…] plotki, ploteczki... „z Siostrą już lepiej?”… „a Rodzice byli przed chwilą …, „a tu lizak dla Armagedonicy, niech zdrowieje szybko…” fajne to. wszyscy znają wszystkich i tak jest git, i tak jest jakoś domowniej, przytulniej, pyszniej. i kiedy dziś u Kaziów stałam w kolejce po megawłoszczynę, skrzynki z jabłkami przenosiło odredziałe młode, o całkiem przyjemnej gębie Chłopaczysko, co swoim splątanym, długim włosem wzbudzało miejscowo straganiarską sensację…
- Ale to w utrzymaniu czystości chyba nie jest łatwe?
- Noo, to się myje jak normalne włosy, tylko dłużej schnie.- instruktażowała klientkę Pani Kaziowa, zaznajomiona z Chłopaczyskiem matczynie.
- Pani, teraz to odrosło, jakoś to wygląda, ale jak było krótkie to On zupełnie jak szynszyl  wyglądał – wtrącił się sam Pan Kazio [a ja tak się zastanawiam, czy szynszyl niżej, czy wyżej od szynszyli w hierarchii Pano Kaziowej stoi] – ja Mu dwie stówy dawałem, żeby To obciął w diabły, ale kazał mi się w rzyć gryźć.
Chłopaczysko bez mrugnięcia okiem wysłuchiwało tego wszystkiego, skrzynki sprawnie przenosiło, a dredy mu rosły spokojnie, nie bacząc na komentarze straszyzny, co niechlubnie przekupić, czy też wykupić z przekonań własnych Go chciała. heh, i tak sobie myślę, że może ta młodzież dzisiejsza nie taka do końca stracona, skoro choćby zdredziałych wartości przychodzi jej bronić tak zatwardziale. ;)

a Ty, Pięknie Uczesany Nieczytelniku, czego nie dałbyś sobie obciąć za dwie stówy…? a za dwa tysie…? a za dwie stówy tysiów…? :)

czwartek, 10 listopada 2011

kiedy Sally udawała przed Harrym...

a przez plan pracy nauczyciela, co bosko i koszmarnie zarazem tylko na poły normowany jest, mogłam dziś się wyspać i przy kawie porannej nawet TVN z urokliwą Wellman i urokliwszym [no, a przynajmniej wyższym] Prokopem włączyć. i co mnie tam, Pracujący Solidnie O Tej Porze Nieczytelniku, dopadło? ano sonda mnie dopadła taka śniadaniowa, co pytaniem „czy zdarzyło Ci się udawać orgazm?” z ekranu poświtywała. i wyniki pod pytaniem poświtywały też, a jakże! [choć szczerze mówiąc, kto o tej porze do TVNu w tej sprawie smsował? pojęcia nie mam]. wracając do wyników jednak, boś pewnie ciekaw Nieczytelniku Zniecierpliwiony… otóż okazało się, że 87% ankietowanych [kobiet zakładam] odpowiedziało twierdząco. byłam poważnie zaskoczona. ale nie tymi 87%, a 13%, które zażegnywały się, że nigdy nie udawały, bo skoro „nie zdarzyło się”, znak, że sytuacja taka miejsca nie miała. to oczywiście kwestia jakiejś dojrzałości kobiety i związku, umieć powiedzieć, że nie, że tym razem się nie zdarzyło, że fajnie było po prostu być we dwoje i bez tych jakże niebanalnie urokliwych skurczy. mężczyźni jednak traktują chyba tę sprawę mocno ambicjonalnie. zapytałam dziś dwóch przypadkowych całkiem Mężczyzn, co wiedzą o kobiecym orgazmie. w obu przypadkach jako pierwsza padła odpowiedź pt. „robię wszystko, by kobieta go miała”. może w tym leży problem? może jak On już się tak stara, Ona nie chce dostarczać mu rozczarowań? a może bezorgazmowość nie jest teraz trendy? tyle w końcu się mówi o potrzebach kobiet… nagle przestaje być tabu, że Egipcjanki „konstruowały” domo- [a raczej trawo-]rosłe wibratory z upolowanych owadów zebranych w bzykająco ruchliwy zwitek tkaniny. heh, co by na odtajnienie tych wieści powiedzieli jakieś 100 lat temu? niezła to rewolucja kulturowa od XIX wieku, kiedy to kobiecy orgazm traktowano albo jako dowód niebezpiecznej histerii, w związku z czym, aby zapobiec szerzącej się pladze demoralizacji, doradzano władzom Francji przy użyciu gorącego żelaza wypalać gnuśne łechtaczki, albo [co paradoksalne] orgazmem leczono [w wyspecjalizowanych klinikach dla zamożnych dam!] nadpobudliwość ich emocjonalną… dziś terapeutki doradzają oglądanie własnych wagin i masturbację, ale nie, żeby wyleczyć się z histerii, a żeby odkryć i oswoić własną kobiecość…
Większość kobiet twierdzi, że masturbując się mają lepsze doznania niż podczas seksu z partnerem. Nie wierz w to. Po prostu, nie trafiły na Ciebie!”- trafiłam dziś  ja z kolei na takie motywujące zdanie, szperawszy po danych statystycznych odnośnie kobiecej rozkoszy. fajne to. fajnie wiedzieć, że Mężczyźnie zależy, żeby orgazm nie był jednostronny. choć, Drodzy Zabłąkani Na Klaczy Nieczytelnicy, to naprawdę nie o orgazm w seksie chodzi… no, przynajmniej nie zawsze...

PS a żeby uspokoić duchy ortodoksyjnych XIX wiecznych Francuzów, dodam tylko to:





AAAAAAA!!! Drogie Nieczytelniczki, czy ta porażająca samoświadomość Kobiet nie prosi się o chwytanie za lusterka...?

wtorek, 8 listopada 2011

koncert życzeń, czyli dlaczego czasem warto posłuchać Mężczyzny

no i poszliśmy z Mężczyzną Moim Domowym na kompromis. [wymuszony na mnie nieco, przyznaję]. „ja idę z Tobą na Strachy, Ty idziesz ze mną na Bukartyka”. kategoryczność, no i mocna bądź co bądź sprawiedliwość sądu, sprawiła, że nie było odwrotu. próby migania się [a) brakiem opieki nad Armagedonicą b) brakiem kasy na bilety sztuk dwa] storpedowane zostały kolejno wyrywnością opiekuńczą babć i zaproszeniem Znajomych Serdecznych I Bliskich Sercu, co nie wiedzieć, jakim trafem na scenę od kulis wchodzą… tak czy inaczej, wieczór bukartykowo okazał się przesądzony a ja, znając tylko „Sznurek” [tak, Zacny Nieczytleniku, pewnie szkoleniowo przyswajając z racji wykonywanego zwodu…] zastanawiałam  się, cóż takiego poza dotrzymywaniem towarzystwa Mężczyźnie Mojemu Domowemu będę przez najbliższe dwie godziny robić….
teraz nawrócona, siedzę sobie w najboższym fotelu świata, ze słuchawek sączy mi się ni to jazz, ni to niejazz dla równowagi jesienno nastrojowej i tak sobie myślę…
tak sobie myślę Nieczytelniku Zasłuchany, że są artyści, co charyzmę mają przenoszenia do zupełnie innych wymiarów duszy, co po pierwszych tonach gęsią skórkę na skórze wywołują, nie fałszem wcale, że zęby bolą, a magią taką unoszenia wyobrażeń gdzieś całkiem poza ciało… wystarczy zamknąć oczy i tak jak teraz, z Moniką Borzym płynąć het… w krainy siebie być może całkiem nieznane…
i są artyści zgoła odwrotni. próbowałam przesłuchać Piotra Bukartyka przed chwilą i kurde no, świeżom przecież po jego show, czy też szoł bardziej [bo układ choreograficzny -z całą świadomością autora -raczej polsko biesiadny] i co? i nie mogę. moment temu przez ponad dwie godziny chłonęłam teksty, opowieści, dźwięki… wieczór skończył się w mgnieniu oka. w tym mgnieniu zdążyłam popłakać się ze śmiechu, wzruszyć odrobinę, zachwycić, odrealnić…a teraz? a teraz w domowym zaciszu – idąc za reżyserską semantyką- dupa. i tak mi przyszło do głowy, że są artyści którzy ożywają w swojej bezgraniczności na scenie dopiero albo inaczej, dla których obecności scena ożywa… Piotr Bukartyk był tak bosko naturalny, prawdziwy i przejmujący w snuciu tych niezwykłych i niezwykle opowiadanych historii, że nie sposób było oderwać od niego wzroku [no chyba, że na scenę wkraczał Powalający Prowadzący, co pół jako makowa panienka –patrz krwista koszula- a pół jako zupełnie nie ona – patrz czarna garniturowość, wprowadził publikę na sali w stan kapitalnego rozbawienia i w takim samym stanie, drwiąc z jakiegoś biednego polonisty, ową publikę z tej sali wyprowadził]…
a w czasie samego grania? w czasie samego grania ktoś się sypnął, ktoś wygrał nie ten akord, komuś nie stroiła gitara, ale wszystko to z takim smakiem, bez napuszeń, napięć, irytacji… koncert płynął własnym rytmem, własną niepowtarzalną energią, bo miało się wrażenie, że to nie nadmuchany artysta przyszedł zagrać dla grupy ludzi, którzy go mniej lub lepiej znają, a fajny, ciepły, utalentowany człowiek spotkał się przy gitarze, no może dwóch ze starymi znajomymi, co współtworzą ten koncert. koncert chyba nie życzeń jednak, a osobowości…
z taką fajną myślą, że horyzonty mi się znów o kilka minut artystycznych rozszerzyły, co zdarza się rzadko i w moim bezrozumie, z którego śmiało się dziś ¾ widowni, raczej zjawisko to godne zauważenia, idę spać.
roześmianej nocy, Nieczytelniku, dobranoc

poniedziałek, 7 listopada 2011

nie-okrągły stół, czyli ja biorę Ciebie [i całą Twą rodzinę...]

jest sobie pewna Ona, śliczna jak z obrazka, cudna, zjawiskowa, mądra i dobra… tak przynajmniej myśli On. On, co przystojny i bystry jest, i zaradny taki, że och! a z poczuciem humoru, że ach zupełnie, a silny, a męski…, co do czego Ona rzecz jasna nie ma żadnych wątpliwości… i spotyka się owa Ona z owym Nim i iskrzy, i zachwyt w oczach pała, i miłość w sercach rośnie, bo On taki wspaniały przecież a Ona wspanialsza jeszcze. i gdzieś tam pada pomysł, że najwspanialszy to już na pewno dom ich będzie wspólny… więc On z róż, tulipanów, słoneczników, stokrotek czy tam goździków [niepotrzebne skreślić] naręczem klęka w małej kafejce nad morzem, na środku rynku wielkiego miasta, w domu przy wspólnym śniadaniu [a może wcale nie klęka] i wręczając pierścionek z brylantem, ze szklanym oczkiem, z niezbyt fioletowym kamykiem, z jarmarcznym motylkiem, co ledwo się obręczy trzyma [lub całkiem bez pierścionka], pyta: „czy żoną moją będziesz?”... Ona się zgadza,  bo kocha przecież i wszyscy szczęśliwi są i rodziny całe także, i do umówionego rodzicieli spotkania dochodzi i… i sruuuu!!!! i pierduuut!!!
jak dwa światy zderzone, dwa obozy wojenne… niby miło, niby kulturalnie, niby nawet odwiedziny kurtuazyjne od czasu do czasu wzajemne ale… ale w tle gdzieś pobrzmiewa „jacyż oni dziwni, doprawdy”…
dziś byłam na takim spotkaniu Panny Już Niemłodej [obóz klaczopodobny] i Pana Niemłodego Już [obóz  przeciwny]. sytuacja do zarysowania, więc – Oni [w naszych, nadmienię, oczach] skrajnie prawicowi, drobiazgowi, homofoniczni, nergalofobiczni, gwiezdnieroztańczeni… My [w ich oczach, że spróbuję] vojsofpolandowi, ignoranccy, niedbali, akatoliccy, nieobliczalni, chaotyczni, przegłośni, niemający pojęcia o sprawach ważnych…
i tak sobie siedzieliśmy i dyskutowaliśmy… po jednej stronie stołu Oni, po drugiej my… o rożnych rzeczach dyskutowaliśmy… o talentszołach, o krzyżu, o Palikocie, PiSie, religii w szkołach, o polskim kinie… całkiem śmieszne to było, bo nijak żadna ze stron do swojego zdania drugiej przekonać nie była w stanie… sałatkę z tuńczykiem sobie z rąk do rąk podając, tkwiliśmy zażarcie w swoich opiniach, a ja [jako ta bogu ducha winna ryba w majonezie] nadziwić się nie mogłam, jak z takiej zadziwiającej mnie mentalności mógł taki fajny Pan Niemłody Już wyrosnąć… przyszedł mi więc do głowy i trop genealogiczny  Mężczyzny Mojego Domowego, co to przecież całkiem w porzo gościem jest i…
i wyszło mi na to, że po tamtej stronie stołu najfajniejszy to Dziaduszek siada, a co do reszty… co do reszty, to raczej bliżej im do Matplanety niż do ulicy mi sąsiedniej… jestem zresztą przekonana, iż Teściowa Moja Jedyna żyje w przeświadczeniu, że syn jej szóstki w totka żoną swoją nie trafił. i to chyba zresztą jedyna opinia, co do której zgadzamy się jednogłośnie [no i może jeszcze do tego, że skoro syn z wnuczką Ją odwiedzają, to ja jestem tam przeważnie jednak zbędnym dodatkiem].
hmm… masz czasem tak, Nieczytelniku Sparowany, że na hasło „Mama zaprosiła nas na obiad…” truchleje Ci serce i sztywnieją kończyny w odruchu nieuchronnej wobec losu rezygnacji? milkniesz, zwieszasz głowę i z odpowiedzią „byle do deseru” szurasz kapciem w stronę drzwi? ja tak miewam, Mężczyzna Mój Domowy miewa…
a mimo to… nie. a może właśnie dlatego, piję dziś toast za różnorodność, rozmaitość, odmienność i wszelakość inności…

niedziela, 6 listopada 2011

Mayday! Mayday! Mayday!, czyli klacz ufarsowana

nie znoszę komedii, komedii omyłek zwłaszcza. nie to, że nie lubię się śmiać, bardzo lubię. ba, życiowo/książkowo dość łatwo nawet chyba rozchichrać mnie do rozpuku. jednak nie śmieszą mnie ustalone gagi, przewidywalna akcja i przerysowane w gestykulacji postacie. unikam w kinie więc, bo tam wolę płakać, unikam w teatrze, bo tam… nie wiem w sumie dlaczego. unikam i już. a dziś… a dziś przewrotny los i ciągle Blogowokpiący Młody Literat sprawili, że znalazłam się w przestrzeni wydawałoby się, jedynie zaadoptowanej na teatr. mała scena, krzesła poustawiane całkiem jakby z przypadku i w sumie bardziej próba generalna niż spektakl-Spektakl. no i farsa…
no i kurde co…?
no i kurde okazuje się, że swoją akomedyjność odbiorczą odszczekać muszę, odszczekać w całej swojej rozmerdanej naturze… hmm…
to, że teatr można stworzyć wszędzie tam, gdzie pojawiają się ludzie chętni i zdolni opowiedzieć sobą jakąś historię, to żadne odkrycie, nawet dla takiego laika scenicznego jak ja… ale… ale to, że historia opowiadana może doprowadzić mnie do najgłośniejszego rechotu na sali, to już dla mojego sceptycyzmu spore odkrycie…

nie będę streszczała akcji „Mayday”, jak i nie będę siliła się na recenzowanie, żaden ze mnie autorytet w końcu. mogę tylko stwierdzić, że zakochałam się w aspirancie Pasikoniku [tak, tak, mam dziwne wrażenie, że podobieństwo do doktora Olgierda ze Sztuki kochania nie jest przypadkowe…] zakochałam bez pamięci, podobnie zresztą jak w Ogrodniku i Franklinie, co mu w czerwieni tak do twarzy…
brzmi to cokolwiek jak brednie chaotyczne i obłąkane? nie widziałeś zatem, Nieczytelniku Mniej Pokrętny, wystąpienia reżysera, co na koniec przedstawienia nie wiedzieć po co scenę przejął [może takie są właśnie zwyczaje, a jam zwyczajnie nieobyta?] i poza użyciem trzy razy słowa „dupa” [nie, żebym nie lubiła, słowa „dupa”, w moim słowniku wyrazów ulubionych wszak w ścisłej czołówce się znajduje], nie powiedział nic, co by się trzymało kupy… [bliskość fizjologiczna zamierzona]
ech, ale pomijając to reżyserskie solo, powiem Ci Nieczytelniku Trójmiejski, że jeśli masz wolny przyszły weekend, a nie wybierzesz się do CK Gdynia na tę sztukę, toś zwykły frajer.

PS a jeśliś Nieczytelnikiem Nietrójmiejskim to już i sam brak morza za oknem wystarczająco do bani jest.

piątek, 4 listopada 2011

wirtualne "Dziady", czyli "śp. nasza klasa"*

heh, a tym pięknym, jesiennym czwartkiem przyszło mi chwilę lub dwie nawet spędzić z Pierwszym Zrzędą RP. bo to źle, że pogoda się zrobiła dopiero teraz, koszmarnie, że tu nie ma chwilowo korków, bo za kwadrans, to zupełnie już się nie da przejechać, koszmarniej jeszcze, co w tej polityce wyprawiają, a w służbie zdrowia to już całkiem najkoszmarniej… i tak sobie razem spędzaliśmy tę chwilę albo i dwie nawet, Pierwszy Zrzęda RP i ja. On - upojony, że ma na co narzekać, ja- puszczająca oko do słońca w rozradowaniu, że nie ma tych korków, bo to znaczy, że szybciej wysiądę…
a że okolice listopadowe mamy, to i jakoś temat przemijania się nawinął i Pierwszy Zrzęda RP zaczął snuć wspomnienia, kiedy to całkiem niepełnoletni był i wyjechał na rodzicowo opiekuńcze jeszcze wczasy i tam, nad polskim, pięknym morzem przyszło mu zapoznać parę wyśmienitych przyjaciół, co z nimi niejedną, słonecznie pyszną chwilę spędził, a co to im wszystkim potem się drastycznie jakoś drogi niewakacyjne rozeszły…
i mówi Pierwszy Zrzęda RP jeszcze, że wczoraj nowy cmentarny serwis internetowy dla zagubionych sobie testował, który to sprytnie pokazuje, jaki grób gdzie spoczywa, z mapką, zdjęciem, możliwością zapalenia wirtualnego znicza i że ach, i och, i w ogóle… entuzjazm ten niespotykany oraz to, jak niebezprzyczynnie i gładko z tematu przyjaciół niedawnych do tematu cudu techniki z zaświatów przeskoczył, wyjaśniły się, kiedy padła kwintesencja wywodu:
… i wyobraź sobie, że oni [tak, Nieczytelniku Zdezorientowany, o Onych z historii wyżej chodzi] oboje nie żyją…”
ech. a jak się Pierwszy Zrzęda RP o tym smutnym fakcie dowiedział…? no jak…?
już widzę oczyma wyobraźni mojej [co to przed chwilą w stronę słońca tak błogo mrugały] widzę, ja Ci Żwawy Nieczytelniku, Pierwszego Zrzędę RP, jak z ekscytacją, notes z adresami wyjmuje i zamiast na portalu społecznościowym, to po wieczystych profilach szpera, a jak wyszpera, to z nagłym, pokrzykującym „aha!” krzyżyk przy nazwisku stawia.... cóż za kreatywność?! a jaki powalający optymizm…?!
a może… a może to tak jest - koło 20tki Nasza klasa, koło 30tki Facebook, a po 50tce to już tylko Grobonet…?


*cudzysłów, bo cytat za Wiedźmą Uroczą :)

czwartek, 3 listopada 2011

ponieważ Marta K. prosiła o komentarz...

miało być o czymś zupełnie innym, ale…
ale trafiłam dziś na to:

„Boeing awaryjnie wylądował - bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń. Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154M, obniżywszy się znacznie poniżej 100 m, po zderzeniu z błotnistym podłożem, miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.” [wpis z facebookowego profilu Marty Kaczyńskiej]
i…?
i ręce mi opadły… staram się zrozumieć [choć wiem, że pojąć nie jestem w stanie] nieogarnięty ból po nagłej stracie dwojga tak niezwykle bliskich osób, ale jak można było…? coś takiego…? jeju… obezwładnia mnie… obezwładnia mnie skrajna nietolerancja, perfidia manipulacji, zawziętość spiskowej teorii dziejów i raniąca buta w wypowiadaniu takich opinii…
a Ty? masz coś do dodania, Twardo Stąpający Po Ziemi Nieczytelniku?

środa, 2 listopada 2011

"listopad to niekochana kobieta..."?

lubię 1 listopada. dziś, mimo reklamowej trumny ustawionej przed zakładem pogrzebowym na przycmentarnej trasie [choć, ku mojemu rozczarowaniu, wciąż bez hasła „Dziś 30% taniej”], mimo znicza na baterie z pozytywką i szkaradnym aniołkiem wyciosanym w złocie, mimo wreszcie Mr Machu Picchu popylającego na swoich fujarkach, bo handlującego płytą własną [CD,  nie nagrobną] u cmentarnych wrót…

lubię 1 listopada… lubię za niespieszność tego dnia, za nostalgię, nie wiedzieć czemu w naszej rodzinie całkiem niesmutną. hmm… może dlatego, że taszczy się za nami gromada dzieciarni, która srogo podważa powagę cmentarną i co roku przekonuje nas dorosłych [ciągle nie mogę uwierzyć, że siebie też muszę wliczyć do tej grupy], że przecież i babcie, i dziadkowie, i wujowie nawet z sypiącym się srogo wąsem, jeszcze chwilę temu też mieli poczucie humoru nie lada [a i pewnie mają wciąż]… lubię patrzeć na Mamę, która obraca te donice z kwiatami w nieskończoność, żeby w końcu uznać, że pierwsze ustawienie było najlepsze, hasła ciotek  ależ ta Armagedonica urosła!”, próby lotów dziecięcych na komunalnych grabkach i niezliczone podpalenia rękawiczek najmłodszego Ogniomistrza…
tak, lubię śmiech nad grobem.
nie, Odpowiedzialny Nieczytelniku, nie dlatego, że lekceważę, że temat śmierci nie przytłacza mnie swoją nieuchronną, bezwzględną zawczesnością, ale dlatego, że jest we mnie jakieś przekonanie, iż Babuszka Moja, imprezując Gdzieśtam nad kieliszkiem swojego ulubionego, słodkiego wermutu, uśmiecha się pod nosem na widok tego cyrku wędrownego, co znów przyniósł jej ukochane gerbery…

poniedziałek, 31 października 2011

"A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje..."

a mnie chyba jednak niewiele do kinematograficznego szczęścia potrzeba… kilka ujęć zatrzymujących moje świata widzenie… parę prostych gestów [nawet tych przerwanych wpół]… muzyka, która jakąś część duszy wprawia hmm.. w takie aksamitne rozedrganie… i… i jakaś może nie do końca banalna historia [a może na wskroś banalna właśnie?]… nie musi być rozbudowanych dialogów, wartkiej akcji [w zasadzie, akcja może być całkiem żadna i mówić też mogą bohaterowie całkiem nic- tak, tak wiem- Nuda, NUda, NUDA]… a jednak…
a jednak, kiedy magia kadru współgra z czarownością dźwięku i dopełnia to nie odpowiedź, a pytanie jakieś zadane mi właśnie w tym nicniemówieniu, pozwalam się bezkreśnie uwodzić niezwykłości kina, daję się tak pięknie oszukiwać i bezgranicznie wzruszać mądrością świata…
dziś obejrzałam Erratum… i tyle pisania już chyba wystarczy…
podróżniczych snów, Wciąż Poszukujący Nieczytelniku

"mam swoje miejsce przy barze..."

masz może, Nieczytelniku Knajpiarski, takie Swoje Miejsce w swoim Gdzieśtam Świecie, gdzie barman mruga do Ciebie, stojąc przy tym kiju, z którego tego dnia akurat piwo mniej chrzczone płynie? albo gdzie leją wino po sam rant kieliszka wysokiego „bo dobrze Ci z oczu patrzy”? albo skąd zmarzniętą dupkę do domu Ci wiozą, bo w końcu i tak w tym samym kierunku po nocnej zmianie wracają? gdzie siadasz na ławie, stole, czy tam skórzanej, lansiarskiej kanapie i wiesz, że pewne światy mimo zmian, zawsze już będą pozwalały oddychać tym samym, kojąco łobuzerskim powietrzem? gdzie możesz swobodnie robić z siebie głupa, wycierać rozlane po stole piwo pampersem, który zgodnie z oczekiwaniami matkopolskimi, na wszelki wypadek [choć nie wiem, czy akurat taki] poleguje w torbie? gdzie uparte najednokopyto szanty brzmią jakoś smaczniej, a Ty możesz drzeć się wniebogłosy i tańczyć do muzyki bodaj z pudełka, choć nikt inny tańczyć nie zamierza? gdzie, mimo niednia, z dupy czasu i nagłej, natrętnej złośliwości świata, żwawsze tony pozwalają wyhopsać całe to duszy zmęczenie, wyzapominać się do upadłego? i gdzie jedno spojrzenie przez okno przywraca równowagę myśli niezmiennością horyzontu zatopionego w niebiańsko morskiej ciemności?
jeśli nie masz, Nieczytelniku Mniej Do Miejsc Przywiązany, życzę, co byś takowy skrawek pozadomowości swojej znalazł. jeśli zaś masz, życzę, żeby koncesję na alkohol Miejsce Twoje dzierżyło wiecznie ;)
tymczasem ja, z lekko cięższą głową tym razem i może ciut sporszym niewyspaniem [jako że bynajmniej nie Betty Blue grała wczoraj] ku ukołysaniu sypialnianemu się oddalę.
dobranoc…

piątek, 28 października 2011

nie-matka Polka?

heh… otwieram ja sobie spokojnie necisko poczciwe wczoraj, a tam… a tam wyskakuje mi na pół monitora piękna, zmysłowa i w dodatku w ciąży Anna Mucha, co się okładką w Vivie błyszczy, choć chyba jednak odwrotnie… chyba jednak bardziej Viva Anną Muchą na okładce się pulchni. nieistotne. tak czy owak Anna Mucha sztuk jeden obecna. piękna i zmysłowa obecna i ciąża też sztuk jeden jak najbrzuszniej widocznie obecna. a podpisy pod okładką? a podpisy, że ho! że kontrowersyjnie, że dwa obsikane paski, że orgazm w czasie porodu…
i tak mi się przypomina zaraz, jak to Matula Moja własna zwykła Bakułę od nienormalnych wyzywać, bo ta oficjalnie [lat temu przecież sporo] śmiała przyznawać się, że dzieci mieć nie chce, ba, że dzieci nawet nie lubi, ewentualnie cudze, nie w nadmiarze byle, a nawet ino na chwilę krótką. patrzyłam w zachwycie na tę stronę Bakuły. i na to, że potrafi stawać murem przeciw matkopolskiemu społeczeństwu i na to [nastoletnio-buntowniczo zdaje się], że potrafi Matulę Moją zirytować… a na to wszystko jeszcze, że z wrodzoną sobie nonszalancją, dofinansowała [Bakuła, nie Matula] likwidowanie odstawania uszu u dzieci, żeby skoro już są nieznośne, to choć estetyczne były…
biegnę Ci ja zatem, Urodzony Kiedyśtam Nieczytelniku, do kiosku dziś w poszukiwaniu tego wywiadu z Muchą, co takie kontrowersje i oburzenie tłumów wzbudził… i co ja widzę? widzę piękne zdjęcia i fajną, błyskotliwą rozmowę, ciut pod tytułem „trochę się kryguję, ale i tak Wam powiem”. a co takie emocje internautów wzbudziło? otóż to:
„…dwie obsikane kreski, które nagle podwójnie przekreślają twoje plany”. nareszcie. Chylińska za felietonowe burzenie obrazu Matki Polki była niemal wyklęta, Gretkowska za Polkę z kolei zyskała miano skandalistki. Mucha trafiła na pierwsze strony wiadomości internetowych. może świat się jednak zmienia? choć z drugiej strony… cóż w tym wyznaniu tak kontrowersyjnego? oczywiście, że w ślad za dwiema kreskami idzie jakby wyznaczoną z góry trasą nowy Wielki Mały Człowiek, ale dla kobiety, która się nie spodziewa, ba i dla tej, która się spodziewa nawet, to istny szok i lekki koniec jakiegoś tam świata. pamiętam, jak uroczo roztrzaskiwałam o ścianę testy, których obsikanie przysparzało wciąż o tę jedną kreskę za mało… czekałam na tę drugą, jak na zmiłowanie. a jednak… a jednak, kiedy pojawiły się dwie, nie było euforycznej radości, tylko prędka pierwsza myśl: „kurwa, co teraz?”… obrazoburcze? pewnie w społeczeństwie, gdzie nawet jerozolimska Matka Boga traktowana jest jak Polka Polsce przynależna, powiedzenie głośno „do dupy, że jestem w ciąży” grozi kamienowaniem, a matki w serialach przewracają uśmiechnięte, czyściusieńkie, na biało ubrane bobaski z brzuszka na plecki, same uśmiechając się najszerzej, pewnie w takim społeczeństwie obrazoburcze jest. jak mówi Najsztub w wywiadzie z Muchą, tkwi w  Polakach sporo pretensji do ciężarnego cudzego brzucha. kiedym w 9 miesiącu ciąży ośmielała się pod szantową sceną wymachiwać żwawą jeszcze nogą, ludzie patrzyli na mnie, jakbym co najmniej dokonywała zbiorowego mordu na przyszłych pokoleniach… prawda jest taka, że Armagedonica kręci teraz dupką, ilekroć usłyszy co bardziej rytmiczny kawałek… może to przez moje hopki a może zupełnie nie…
tak czy inaczej, kobiety mają prawo nie chcieć być w ciąży, mają prawo wkurzać się na to, że spirala nie przetrzymała próby i okazała się bastionem raczej do przebycia… mają prawo mówić „wolę swój wyspany świat niż wstawanie dla Kogoś w środku nocy” nikomu nic do tego. gdzieś tam w moim świecie pojawiły się dwie absolutnie fantastyczne kobiety, które po urodzeniu drugiego dziecka, zaczęły chyba być dofinansowywane z jakiegoś projektu polityki prorodzinnej, bo ciągle pytają mnie „a kiedy drugie? bo to wiesz, potem się już nie chce… jak się teraz nie zdecydujesz, to później tylko trudniej. zresztą, mniejsza różnica wieku, to dzieciaczki się lepiej dogadują…” i tak w kółko… strach pomyśleć, co by było, gdybym Armagedonicą się nie mogła w ich domu „odhaczyć”… efekt jest taki, że unikam fajnych tych przecież babek jak ognia, bo mnie akurat na incipit brzmiący. „Czterolatek i Niemowlę w jednym stali domu…” cierpnie skóra… a czy ja je przekonywałam, że posiadanie dwójki malutkich dzieci złym pomysłem jest? ech…

więc tak, obsikane dwie kreski mają absolutne podstawy być krawędzią nad przepaścią…

PS a jeśli o ten superorgazm w czasie porodu chodzi… hmm z całego serca Pannie Annie życzę, żeby go nie tylko doświadczyła, ale i w ferworze tych jakże niebanalnych zmagań w ogóle go zauważyć zdołała…;)

PS'- POZA SPRAWĄ
a Pani Doktor cała Klacz z całego serducha śle mega gratulejszyns! ;)

środa, 26 października 2011

do przerwy 0:1, czyli między dzwonkiem a dzwonkiem

rób to, co kochasz, a nigdy nie będziesz musiał pracować - powiedział pewien mądry Konfucjusz. niegłupie to. mam to szczęście, że chodzę do pracy, tak naprawdę dopiero, kiedy z niej wychodzę. i jakkolwiek absurdalnie to brzmi, tak się właśnie dzieje. nie, żebym nie kochała domu, zwłaszcza swojego najboższego na świecie fotela, czy tam przyziemniej - mycia okien, prania, gotowania... [no może sprzątania faktycznie nie], ale o ile podtablicowa produkcja niegłupoty ciagle więcej sprawia frajdy niż poczucia rutynowago kieratu, o tyle papierzyska [tak, kopnięta cyfrowo frekwencja zwłaszcza!] wypociny spoddługopisowe, rzadziej wypracowania, najrzadziej sensowne prace, przysparzają o absolutny zawrót głowy. jest 16.33, czekam sobie na uczniów, co mają kłopoty z ogarnięciem zawiłości koniugacji i deklinacji, a co im jeszcze zależy na tyle, żeby pouczyć się późnym popołudniem. przede mną zaś piętrzy się stos 28 zeszytów obfitujących rozprawkowo... powinnam je sprawdzać, ale to już zdecydowanie jest praca, a że ja z natury leniwa jestem, zamiast kreślic czerwonościami "boCHaterów" i "argumĘty", piszę sobie do Ciebie, Zrelaksowany Nieczytelniku, popijając kawę, którą to z kolei zagryzam czekoladą białą a zgubnie przepyszną. i tak, cholera, dietę znów diabli wzięli, może choć diabli schudną ;)
w uszy sączy się obłędna Selah Sue, której nienawidzę szczerze. dziś może nawet bardziej niż zawsze, bo nie dość, że obłędnie śpiewa, że piękna jest okrutnie, najpiękniejsza zresztą pewnie, jak rano wstaje z łóżka [cóż za niedopuszczalna uroda!], że kawałki jej doprowadzają mnie do urządzania sobie nie do końca prywatnych, ale za to jednoosobowych potańcówek na przytankach, to jeszcze głowę daję, że nie ma teraz 28 rozprawek do sprawdzenia... heh, pewnie też robi to, co kocha, ino bez skutków ubocznych...
zresztą, dziś powinnam pakować nauczycielskie walizy, bo choć podobno głupich pytań nie ma, to dziś... a może od poczatku...
jeszcze wczoraj wydawało mi się, że najawiększą głupotę, jakiej było mi doświadczyć w cudzej podtablicowej skórze, to pewien dialog sprzed lat dwóch:
- Proszę Pani, a czy Achilles chodził do Mc'Donald's?
- No, niestety, nie miał szansy, wojna trojańska była w erze przedhamburgerowej...
- Aaa... to było jak były no te, dinozaury?
...
ale dziś, przytaczając tę historię ku wspomnieniom, bo w tejże samej klasie, tylko po trzech prawie latach nauki wytrwałej [więc w klasie o ileż zdawałoby się mądrzejszej] usłyszałam:
- Ale nie rozumiem, co z tymi pytaniami było nie tak?
ech... przyszły dzieci, wracam do niepracy... :)

wtorek, 25 października 2011

dzień, w którym się nie wygrywa?

i kiedy ścierając z podłogi wodę rozlaną z upuszczonego przed chwilą rondla, myślę sobie o Armagedonicy chorej znów, ostatniej nocy nieprzespanej [bynajmniej nie dla poszerzania horyzontów zmysłowości wszelakiej], rozpsutym na półamen telefonie, kolejnym buncie płyty gazowej, zmasakrowanym gnieździe słuchawkowym w laptopie i innych pysznościach tego świata serwowanych mi tym urokliwym w swojej kumulacji poniedziałkiem, wiem, że ten dzień wyraźnie, w całej swojej zawziętości, na mnie warrrczy … i kiedy mam pewność, że jedyne, co warto, to upitą nogą tupnąć w tę kałużę kuchenną warto, dzwoni do mnie Siostrul…
- No, kupiliśmy samochód.- mówi…
- Ooo, a jaki?
- A bo ja wiem jaki? W pracy byłam. Miedziany.
- Aaaaa, miedziany? No tak, miedzianym jeździ się najlepiej.
- Ładny chyba, ale dziwny, bo nie ma kluczyków.
- Heh, to dla Ciebie lepiej. O jedną rzecz mniej do szukania. Masz w torbie Takie Magiczne Coś [pojęcia nie mam co, ale w reklamie widziałam, że Coś mieć trzeba], podchodzisz, łapiesz za klamkę, ona mryga światłem, że po dobre auto rękę wyciągasz, po czym wsiadasz weń beztrosko i jedziesz.
- Eeee, nie wiem. A jak zgubię To Coś, to nie wsiądę.
- No tak, bo jak zgubisz kluczyki, to rzecz ma się zupełnie odwrotnie…

no i,  Wszechświadomy W Której Kieszeni Klucz Nieczytelniku, jak tu się wściekać na świat i ten poniedziałek?

poniedziałek, 24 października 2011

Ona... Ona... Ona...

a kiedy dziś rano brałam nieprzyzwoicie nieekologicznie dłuuuuugi prysznic, przyszło mi na myśl, że niby to taka kobieca knajpa, a że tyle o penisach i innych męskościach było, a o kobiecości zupełnie wcale nic i zero…
i przypomniała mi się pewna noc sabatowa… kiedy już formuła stania [czy też  prób stania] na chwiejnych winem, wiśniówką, czy tam wódką rękach się wyczerpała, a moje absolutnie kompromitujące nieudolności zostały skwitowane jednym „ale za to, Ty masz fajniejsze cycki”, na co ja znów zaśmiałam się gromko… padło wyzwanie i… i jęłyśmy sobie udowadniać wiedźmowo, która co tam ma brzydszego. ku przerażeniu Wiedźmy Trzeciej, co wstrząśnięta, w popłochu jęła słać smsy gdziekolwiek, szukając pomocy i możliwości odwrócenia wzroku, dokonałyśmy komisyjnych oględzin rozmaitych, stwierdzając oczywistą przesadę osądów tej drugiej…
największe jednak tajemnice, kompleksy i co tam jeszcze pozostały, co pewnie oczywiste i zrozumiałe, pod szczelnie zapiętym paskiem spodni… hmm… ciekawe. znam przypadek mądrej, bystrej kobiety, która mając od miliona lat już dowód osobisty w kieszeni, uparcie wierzyła, że jej wagina [cóż za słaby wyraz] i układ moczowy są jednym otworem zespolone… [nie dokonywała żadnych obserwacji? eksploracji? nie wiem] znam też mnóstwo kobiet, które mają problem z seksem oralnym, bo siła kompleksów wszelakich tak niezrozumiałych dla mężczyzn, utknęła na dobre między ich udami…
sama byłam w szoku, kiedy doczytałam, że brytyjski rzeźbiarz James McCartney poświęcił 5 lat na wykonanie 400 odlewów tego, co u kobiet [przeważnie] najintymniej ukryte przed okiem świata. „jakie kobiety się na to decydują?” – pomyślałam sobie w pierwszej chwili, a potem obejrzałam jakiś dokument o tym, jak Rewolucjonista Ten Anatomiczny pracował nad tym kosmicznym projektem, jak wielu osobom taki odlew wydawałoby się ginekologiczny, życie seksualne i nie tylko pewnie, posklejał.
zapytałam kiedyś Pewnego Mężczyznę, czy kobiety różnią się zapachami swoich kobiecości. powiedział mi wtedy [pewnie Przybosiem inspirowany], że to jak z zapachami róż. niby wszystkie pachną podobnie, a jednak każda niesie sobą tak totalną niepowtarzalność… o to, co podległe zmysłom wzroku, nie śmiałam pytać… a tu… a tu proszę…



zadziwiające? szokujące? zmysłowe? odrażające? kontrowersyjne? piękne? mnie zachwyca. zachwyca odwagą, przełamywaniem tabu, jakimś zmuszeniem do zatrzymania się… a przecież To, co tak zmysłowo wilgnie pod siłą spragnionego dotyku, ciągle jest tabu. choćby w sferze języka… sama zastanawiałam się, jakich tu dziś używać słów, jakich określeń.
wagina? koszmar. kobiecość? lepiej, ale jakże wieloznacznie. cipka? no, zależy w czyich ustach [tak, dwuznaczność zamierzona ;)] ale przeważnie jednak trąci zawołaniem kury… o określeniach wulgarnych nie chce mi się nawet myśleć… skończyło się więc na bardziej lub mniej trafnych peryfrazach…
a może, Drogie Nieczytelniczki i niech tam, Nieczytelnicy Kreatywni, jak w radiowej Trójce… [pamiętam, jak redaktorzy poczynili plebiscyt na najlepsze polskobrzmiące określenie słowa email. nie, żebym śmiała się porównywać do trójkowych redaktorów, a niepoczytność Klaczy do posłuchu Trójki, ale że podobno to naśladownictwo jest najszczerszą formą pochlebstwa, zaryzykuję…] może gdzieś tam tkwi w Was pokusa odczynienia zaklętego -żeby nie powiedzieć w tej mierze - przeklętego cieleśnie języka polskiego…?  
zostawiam pod rozwagę... i siłę wyrażeń i odkrywanie siebie…
dobranoc.